Dwie rodziny, dwa domy, dwa światy. Państwo Kim wraz z dwójką dzieci zajmują mieszkanie na poziomie piwnicy, do którego nie sięgają promienie słoneczne i gdzie urywa się zasięg sieci wi-fi podkradanej sąsiadom. Jeśli nie liczyć chałupniczego składania pudełek do pizzy, cała czwórka jest bezrobotna. Perspektywy są liche, syn majaczy coś o studiach, póki co zabija czas, popijając z może bardziej ambitnym, a na pewno lepiej sytuowanym kolegą, który wybiera się na zagraniczną uczelnię i w związku z tym składa mu propozycję. Młody Kim miałby przejąć jego fuchę, zostając nauczycielem angielskiego młodej dziewczyny z bogatego domu. W ten sposób Ki-woo, uzbrojony w fałszywe dyplomy przygotowane przez uzdolnioną plastycznie siostrę, trafia do posiadłości państwa Park – zaprojektowanej przez znanego architekta, skąpanej w słońcu, z wielkimi oknami skierowanymi na jeszcze większy ogród. Okazuje się jednak, że wielkie okna szczęścia nie dają – Parkowie mają wiele wydumanych problemów, na które bystry korepetytor szybko znajdzie antidotum, znajdując przy okazji zatrudnienie dla pozostałych członków swojej rodziny. W ten sposób Parkowie powoli zostają przez Kimów opleceni niewidzialną pajęczyną.
Główna nagroda festiwalu w Cannes dla Bonga Joon-ho to tylko trochę niespodzianka. Nieczęsto Złota Palma wędruje do reżysera, którego filmy tak dobrze radzą sobie na rynku komercyjnym (ostatnim takim zwycięzcą był może Quentin Tarantino ze swoim „Pulp Fiction” 25 lat temu). Koreańczyk należy jednak do grona ulubieńców francuskiej imprezy. Dwukrotnie zapraszany był do prestiżowej sekcji Un Certain Regard Award, o Palmę już dwa lata temu walczyła jego ekologiczna przypowieść „Okja”, a w roku 2006 prezentował tu swój monster movie „The Host”. Świetny „Parasite” znękanemu konsumentowi kina „artystycznego” niesie podwójną ulgę. Daje okazję, by pobyczyć się na filmie rozrywkowym, bez wyrzutów sumienia związanych z tym, że oddajemy się prostackiej rozrywce. A przy okazji pozwala pozachwycać się egzotycznym kinem, w którym nie ma wiele kłopotliwej egzotyki – opowiedzianą tu historię bez większych zmian można wyobrazić sobie w scenerii Polski czy Stanów Zjednoczonych. Każdy film Bonga prosi się o odczytanie w kontekście społecznym, jest szeroko otwarty na interpretacje, a jednocześnie pozwala się zamknąć w ramy gatunkowe. Nie inaczej jest w tej mieszance thrillera i komedii, która w atrakcyjny sposób przedstawia zderzenie klas we współczesnej Korei Południowej.
„Parasite”, reż. Bong Joon-ho. Korea Południowa 2019, w kinach od 20 września 2019Chciałoby się, żeby dwie familie poszły tu w tango nad „Kapitałem”, zwarły w śmiertelnej walce nad obaleniem bądź utrzymaniem finansowego status quo. Pojedynku jednak nie będzie, bo Parkowie i Kimowie egzystują w odrębnych ekosystemach, na innych poziomach, w osobnych, nieprzenikających się wymiarach. Zderzenie klas przypomina więc spotkanie odległych cywilizacji, które co prawda potrafią posługiwać się wspólnym językiem i prowadzą na swój temat badania etnograficzne, ale są sobie niemal biologicznie obce. Antagoniści nie reprezentują sił dobra i zła. Bogacze nie okazują służbie pogardy, bardzo cenią jej usługi. Kimowie nie czują w stosunku do łatwowiernych pracodawców nienawiści ani zazdrości, traktują ich z zaskakującą mieszanką litości i szacunku. Ściemniają może nieco w temacie posiadanych kompetencji, ale stawką ich „przekrętu” jest po prostu zatrudnienie. Planują i perfekcyjnie realizują oszukańczą intrygę, ale zamiast napchać kieszenie i odjechać w kierunku zachodzącego słońca skradzionym autem, zostają, by wykonywać robotę (z której ich pracodawcy są zresztą bardzo zadowoleni). Uspokajam zaniepokojonych – w środku tego wielkiego szczęścia popłynie jednak krew.
Narzucająca się interpretacja tytułu wymyka się jak śliska ryba. Rodzina Kimów bardziej niż pasożyty przypomina zamieszkujące nasze domy dyskretne rybiki, żywiące się pozostawionymi na podłodze okruchami, pełzające w szczelinach między kafelkami, pokornie pierzchające, gdy w środku nocy obcesowo zapalimy nagle światło w łazience. Ten obraz, który wygląda niemal jak wyidealizowana ilustracja teorii „skapywania bogactwa”, pęka tu jednak na tysiąc kawałków, gdy dobrze wychowane stworzenia zamiast roztargnionego człowieka ze słabym pęcherzem spotkają w łazience inną rodzinę dobrze wychowanych owadów. Okruszków starczyłoby pewnie dla wszystkich i historia mogłaby zakończyć się szczęśliwie, gdyby nie to, że w kapitalistycznej szarpaninie o pieniądze nie chodzi wcale o pieniądze, a w każdym razie – nie tylko o pieniądze.
Wszystkie filmy Bonga Joon-ho dają się łatwo metaforyzować, na mój gust nawet zbyt łatwo. Wszystkie, które widziałem, dotykają w jakiś sposób problemu zderzenia klas, problem w tym, że po rozczytaniu metafory można się w nich chwycić jedynie akcji. Kiedy w „Snowpiercerze” odkrywamy, że dwa pierwsze wagony tytułowego pociągu symbolizują dwa pierwsze szczeble drabiny społecznej, przedzieranie się przez pozostałe ma w sobie tyle intelektualnego powabu, co jazda TLK z Krakowa do Kołobrzegu. „Parasite” jest pod tym względem najlepiej zbalansowany, a jednocześnie wydaje się najmniej wykalkulowany. Jak na dobre kino przystało, łączy przeciwieństwa – jest jednocześnie stonowany i rozbuchany plastycznie, realistyczny i silnie baśniowy. Metafora, zwroty akcji i czarny humor nie przysłaniają postaci, które są bardziej przewrotne i bardziej skomplikowane, niż chciałyby wszystkie zgrabne teorie społeczne razem wzięte. Możemy przypinać im łatki, robić freudowską analizę, interpretować działania. Mądrzej byłoby po prostu zadać im kilka pytań – dowiedzielibyśmy się wtedy pewnie kilku rzeczy o sobie. Kogo jednak obchodzi, co myślą o nas rybiki?