Muzycy widzialni
Jakub Józef Orliński, fot. Tatiana Daubek

16 minut czytania

/ Muzyka

Muzycy widzialni

Adam Suprynowicz

Młodzi, przystojni śpiewacy często cieszą się zainteresowaniem, jednak sukces Jakuba Józefa Orlińskiego to coś więcej. Cztery miliony wyświetleń na YouTube i dwadzieścia pięć tysięcy lajków na Facebooku France Musique zmieniły polskiego kontratenora w jedną z najbardziej pożądanych postaci muzyki klasycznej

Jeszcze 4 minuty czytania

„Justin Timberlake opery” – tak nazywa Orlińskiego „The New Yorker”. O sportowej sylwetce, młodzieńczym uroku, słonecznej energii i, last but not least, talencie polskiego kontratenora rozpisują się gazety, stacje telewizyjne kręcą o Orlińskim reportaże, prosząc go zwykle o popis breakdance dla zachwyconych telewidzów i telewidzek. Józek nie odmawia, zresztą jego taneczne zdolności wykorzystują też chętnie reżyserzy operowi. Ponad 43 tysiące (stan na 27 sierpnia 2019) fanów i fanek obserwuje na bieżąco jego konto na Instagramie – to niedużo w porównaniu z taką Anną Netrebko (prawie 500 tysięcy) czy Juanem Diego Flórezem (86 tys.), ale już nieco więcej niż w przypadku najbardziej rozchwytywanego obecnie w świecie tenora Jonasa Kaufmanna (42 tysiące). W świecie muzyki poważnej ekspresowa medialna kariera oznaczała dotąd: trzeba uważać, to wydmuszka, to produkt, nie artysta. Jeśli ktoś tak nadal myśli, jest w błędzie. Orliński nie tylko świetnie śpiewa, ale też zmienia perspektywę.

Kiedyś zasady były proste. Po epoce wielkich solistów wielbionych przez bogacące się XIX-wieczne mieszczaństwo w XX wieku zaczęto cenić profesjonalizm i służbę sztuce. Muzycy wrócili do wierności kompozytorskiej koncepcji, przestali improwizować i interpretować muzykę nazbyt swobodnie. W nowej epoce muzyk miał być sługą kompozytora, twórcą odpowiedzialnym i wypowiadającym się głównie przez swoją sztukę. Symbolem tamtych czasów może być Herbert von Karajan w czarnej bluzie polo, sportretowany podczas dyrygowania lub w pozie zadumy na licznych okładkach płyt Deutsche Grammophon. Ten styl do dziś dominuje w branży. Biada młodemu muzykowi, który pojawi się zbyt dobrze ubrany na Konkursie Chopinowskim – z miejsca uznany zostanie za pozera, który podszywa się pod artystę.

Ileż to trwało, zanim uznano Nigela Kennedy’ego za pełnoprawnego klasycznego skrzypka! Jego punkowa stylizacja przez lata rodziła dystans lub niezdrową sensację. Aż wreszcie Kennedy zaczął powoli zmieniać się we własną karykaturę. Nie wysadził w powietrze systemu. Wyłączność na wyglądanie i autopromocję mają w nim bowiem wybitne śpiewaczki – soprany, kobiety najczęściej słusznej postury i wielkiego talentu. Następczynie Marii Callas i Jessye Norman nadal lansują luksusowy i dość krzykliwy zarazem styl. To one pierwsze odczuły nacisk kultury wizualnej i teatru reżyserskiego: sceny operowe w XXI wieku opanował kult szczupłości. Śliczna Anna Netrebko zyskała sporo kilogramów, ale swoje miejsce wywalczyła już w pierwszych latach dwutysięcznych. Artystkom z ekstraklasy takim jak Ewa Podleś zdarzało się jeszcze utyskiwać na konkurencję młodych dziewczyn o aparycji seksbomby, ale z czasem wszyscy przywykli; miano gwiazd najłatwiej zdobyć dziś zdolnym pięknościom pokroju Elīny Garančy albo Aleksandry Kurzak. Kult ciała dotyczy również mężczyzn: kochamy Pavarottiego, ale tacy artyści jak Roberto Alagna czy Mariusz Kwiecień nie mieliby szansy przez lata śpiewać ról amantów, gdyby dysponowali równie spektakularną nadwagą. Śpiewacy i śpiewaczki dbają więc dziś o dietę i o obecność w mediach społecznościowych, chociaż w ekstraklasie wszystkich pobił pianista. Lang Lang to niewątpliwie największy celebryta muzyki klasycznej. Krytycy na próżno wzdychają za artystyczną siłą jego dawnych interpretacji, jednak pianista dobrze wie, czego oczekują rynki azjatyckie, na których jest gigantem. Jego wizerunek sprzedaje buty, zegarki, sprzęt elektroniczny i loty luksusowymi liniami lotniczymi. Lang Lang namawia do chronienia planety, a jego fundacja wspiera publiczną edukację muzyczną w USA.


Trzydziestosiedmioletni Lang Lang to jednak wyjątek – produkt pokroju gwiazdy pop, niemający sobie równych w branży. Trudno w niej znaleźć drugiego artystę, którego post zdobyłby milion lajków w ciągu doby – a tak zareagowali użytkownicy chińskiej sieci społecznościowej Weibo na relację ze ślubu, który pianista wziął na początku czerwca w Wersalu. Ale Lang Lang najpierw zrobił karierę, a potem wykorzystał komercyjny potencjał ogromnej rzeszy fanów, których zdobył sobie w ojczystych Chinach. Jego sukces wywołał falę popularności muzyki fortepianowej w tym kraju – młodych pianistów jest tam dziś więcej niż wszystkich Polaków razem wziętych (mówi się nawet o 40 milionach). Wielu z nas pamięta jednak czasy, kiedy Lang Lang był – po prostu – elektryzującym, utalentowanym artystą, grającym z ogniem Czajkowskiego w warszawskiej Filharmonii Narodowej i robiącym przy tym przesadnie natchnione miny. Cała reszta nastąpiła później.


Działania Lang Langa wprost przekładają się na maksymalizację zysku. Podobne wrażenie odnieść można, obserwując medialną aktywność Anny Netrebko, również niestroniącej od udziału w reklamach, a na Instagramie eksploatującej luksusowy wizerunek bożyszcza rosyjskiej oligarchii, a zarazem troskliwej matki i czułej partnerki. Jej medialna aktywność jest dodatkiem, podobnie jak w przypadku skrzypaczki Hilary Hahn, która jednak w mediach społecznościowych zawsze chętnie mówiła o swojej sztuce. W 2017 roku Hahn zainicjowała na swoim instagramowym koncie @violincase własną wersję globalnego projektu #100days. Polega on na dokumentowaniu procesu pracy nad artystycznym przedsięwzięciem przez sto dni z rzędu. Skrzypaczka od lat angażuje się w projekty edukacyjne i taki walor odnaleźć można też w jej krótkich filmach. Fani regularnie zaglądają dzięki temu za kulisy pracy nad koncertami, a zapatrzeni w Hahn młodzi muzycy zyskują zachętę i ćwiczeniowe wskazówki.

Interesująco wykorzystała nowe media amerykańska śpiewaczka Joyce DiDonato, która swoim wideoblogiem publikowanym na początku obecnej dekady skutecznie wykreowała postać „Yankee Diva” – bezpośredniej i uroczej dziewczyny z sąsiedztwa, która dzięki ciężkiej pracy została gwiazdą MET, Covent Garden i La Scali. W swoich filmach Joyce opowiadała, jak to jest być wędrowną artystką, radziła, jak okiełznać tremę, jak pracować z oddechem, udostępniała też dokumentację prowadzonych w Juilliard School warsztatów dla młodych śpiewaków. Pięćdziesięcioletnia dziś artystka chyba jako pierwsza zbudowała w internecie wizerunek spójny z jej wizją sztuki, profesjonalny i ciepły zarazem. Dzięki niemu łatwiej uwierzyć, że poruszający występ Joyce w Stonewall Inn, głos solidarności ze środowiskami LGBT, był czymś więcej niż promocyjnym gestem skierowanym do części fanów.

Wśród Youtube’owych nagrań warsztatów Joyce odnaleźć można krótkie lekcje z udziałem polskich śpiewaków młodszej generacji: Szymona Komasy (2013) i Jakuba Józefa Orlińskiego (2015). Zaskakujące, jak obaj rozwinęli się od tego czasu, kiedy stali spięci na estradzie Juilliard School, prezentując swoje umiejętności przed amerykańską tutorką. Dziś obaj należą do najważniejszych talentów swojej generacji, śpiewają na całym świecie i mają w dorobku pierwsze solowe płyty. Tryskający energią i pewnością siebie młodzi artyści idą w ślady grupy śpiewaków wychowanych przez dominujący dziś w Europie reżyserski teatr operowy. Jego symbolami są takie śpiewaczki i śpiewacy jak Barbara Hannigan, Asmik Grigorian, Pavol Breslik czy wspomniany już Mariusz Kwiecień. Łączy ich gotowość do przyjmowania poważnych aktorskich wyzwań i perfekcyjny warsztat wokalny. Komasa – śpiewający barytonem, a więc głosem nieumożliwiającym tak wielu głównych ról w klasyce jak tenor – nie stroni od nowszego repertuaru, który może odwdzięczyć się jeszcze ciekawszymi artystycznymi wyzwaniami. W kraju zdobył uznanie między innymi rolą Hansa Castorpa w „Czarodziejskiej górze” Pawła Mykietyna (festiwal Malta) i Stanleya Kowalskiego w „Tramwaju zwanym pożądaniem” André Previna (Teatr Wielki w Łodzi), z klasyki – w bydgoskim „Potępieniu Fausta” Berlioza i „Orfeuszu i Eurydyce” Glucka w Warszawskiej Operze Kameralnej. Na scenie chętnie eksploatuje swoją sportową sylwetkę, używa jej także przy promocji swojej najnowszej płyty.

W przypadku Komasy swoboda i umiejętność wykorzystywania mediów do własnych celów jest czymś naturalnym, co wiązać można z ogólną otwartością i rozumieniem kultury popularnej. Jego płyta „Polish Love Story” nie jest, jak to często bywa w przypadku śpiewaków operowych, składanką atrakcyjnych utworów wspierającą promocję nazwiska – to concept album, zbiór polskich pieśni od XIX do XXI wieku, spojony pewną opowieścią. Coś całkowicie niekomercyjnego, choć promowanego podczas Enea Spring Break w Poznaniu. Komasa nie ma też problemu, żeby wystąpić gościnnie na płycie duetu Młynarski–Masecki „Fogg. Pieśniarz Warszawy”, idealnie odtwarzając styl śpiewu przedwojennego piosenkarza. Nie ma w tym nic z figury „śpiewaka operowego w lżejszym repertuarze”, nie ma forsowania XIX-wiecznej maniery operowej w nieadekwatnej aranżacji. Śpiewak jest w tym tak samo naturalny i swobodny jak w farsowej roli Don Curzia w operze „Don Desiderio” Józefa Michała Ksawerego Poniatowskiego wystawianej w Operze Śląskiej, i kiedy popisuje się gimnastycznymi umiejętnościami w programie „Dzień Dobry TVN”. To wszystko element jego osobowości, który pozostaje w całkowitej zgodzie z wizerunkiem medialnym, bez uszczerbku dla artystycznej wiarygodności.


Trzydziestoczteroletni Szymon Komasa – przy całym swoim wyjątkowym talencie – skorzystał z zainteresowania polskich mediów całą artystyczną rodziną. Młodszy o pięć lat Jakub Józef Orliński tego nie miał. Po prostu – uczył się, dostał się na studia w Nowym Jorku, brał udział w pierwszych przedstawieniach. Był przy tym pewnym siebie, śmiałym młodym człowiekiem, żyjącym jak inni, zawsze online. Zaczynał w specyficznym świecie muzyki dawnej, w którym podstawą są żmudna praca teoretyczna, poszukiwanie środków wyrazu nowoczesnych, a zarazem zgodnych z aktualną wiedzą o historycznym wykonawstwie. Wizerunek jest w tym nurcie czymś zupełnie nieistotnym – starsze pokolenia artystów wręcz unikają jego eksponowania. Na okładkach płyt dominują reprodukcje dawnej sztuki, a zdjęcia wykonawców, jeżeli w ogóle się pojawiają, to czarno-białe, ukryte wśród historycznych esejów i biogramów w książeczce. Zwykle jest to fotografia z próby, muzycy w byle jakich, powyciąganych ubraniach w otoczeniu kościelnej kruchty.

Śpiewacy specjalizujący się w muzyce dawnej rzadko zyskują szeroką sławę, chyba że zdecydują się współpracować z mainstreamem. Dla kontratenorów jest to jednak trudne, bo wysokie głosy męskie zostały wyparte z europejskiej muzyki w końcu XVIII wieku, aby powrócić do praktyki po niemal dwustu latach. Wielkie sceny operowe goszczą więc takich śpiewaków rzadko, bo też rzadko wystawiają opery przedmozartowskie. Świat artystów muzyki dawnej to zatem rządząca się własnymi prawami nisza, w której pielęgnuje się warsztat i szczerość artystyczną.

Orliński jest profesjonalny, pracuje z czołowymi, wizjonerskimi artystami z tego nurtu – Leonardem Garcíą Alarcónem czy Emmanuelle Haïm – z pozoru świetnie wpisywał się w ten model. Zaproszony w lipcu 2017 roku do plenerowego studia Radia France Musique w czyimś zastępstwie, nie do końca wyspany po wieczornym spektaklu i nocnej imprezie, ubrany „jak do radia” – nie spodziewał się, jakie skutki przyniesie ten występ. Tych pięć minut dało mu rozpoznawalność wykraczającą daleko poza grupę łowców talentów i słuchaczy francuskiego odpowiednika naszej radiowej Dwójki. W sferze profesjonalnej – doskonałą promocję płyty wydanej w legendarnej wytwórni Erato (z udziałem innych artystów z prężnej młodej czołówki, Maxima Emelyanycheva i jego orkiestry Il Pomo d’Oro), a w tym roku – debiut na prestiżowym festiwalu operowym w Glyndebourne.


Co tak poruszyło widzów tego krótkiego filmu, nagranego w Aix-en-Provence latem 2017 roku? To cały zespół przyczyn. Z pewnością samo wykonanie – Orliński mądrze stopniuje emocje, jego dźwięk jest przepiękny, frazowanie przejmujące. Warto wrócić do wspomnianej Master Class z Joyce DiDonato, aby usłyszeć, jaką drogę przeszedł śpiewak w ciągu tych dwóch lat. Ale świetnych interpretacji jest wiele. Z pewnością pomógł też codzienny strój: koszula, krótkie spodenki i sportowe buty (pianista gra w japonkach!) – natychmiast zmniejszył dystans. Orliński jest młody i przystojny – to zawsze pomaga. Nie śpiewa z klawesynem ani żadnym podobnie egzotycznym atrybutem muzyki dawnej – to skupia uwagę tylko na nim. Trzeba też pamiętać, że głos kontratenorowy poza barokową bańką jest nadal czymś niecodziennym. Oswoiliśmy się już z tym, że mężczyzna w operowej charakteryzacji i kostiumie śpiewa wysokim głosem – ale tutaj mamy zwykłego faceta, w którym nic queerowego nie ma – poza właśnie tym głosem. Orliński jest zatem zwykły i dziwny zarazem, jest sexy w bardzo męski sposób i eksploatuje to, operując śpiewem wykraczającym poza wzorzec twardej męskości. Śpiewakowi wyraźnie ten queer nie przeszkadza – na okładce swojej płyty „Anima sacra”, która ukazała się rok po internetowym sukcesie, fotografuje się otulony jedynie przezroczystym fioletowym tiulem.


Mniej istotna w przypadku Orlińskiego wydaje się sprawa jego tanecznych umiejętności (od dziecka tańczy breakdance i lubi się tym popisywać), chociaż i to może zdawać się osobliwe nieco starszym wielbicielom muzyki dawnej. Tym, co łączy przekaz Orlińskiego w spójną całość, jest jego wizerunek w mediach społecznościowych – relacje na Instagramie, w których artysta zachwyca się tym, co mu się przydarza, podróżami, nowymi wyzwaniami, całą swoją niespodziewaną karierą. Robi to tak bezpretensjonalnie, że nawet nie chce się obśmiewać ewidentnego „szczucia cycem”, które jest częstym elementem jego przekazu.

Czy internetowa kariera „załatwiła” Orlińskiemu główną rolę w „Rinaldo” Haendla na prestiżowej scenie tegorocznego festiwalu w Glyndebourne? Oczywiście – nie. To artysta o wielkim talencie, operujący głosem świadomie, przykuwający uwagę barwą, dynamiką, frazowaniem. Podejmujący ciekawe wyzwania sceniczne. To wszystko nadal się liczy. Orliński to jednak również przykład nowej tendencji: muzycy klasyczni coraz bardziej świadomie kształtują swój wizerunek, traktując go nie tylko jako działanie promocyjne, lecz także środek wyrazu, dopełniający ich jako artystów. Każdy w granicach konwencji własnego poletka – inaczej będą prezentować się śpiewacy, inaczej instrumentaliści. Wśród tych ostatnich ciągle jeszcze obowiązują punkty za nieeksponowanie własnej osobowości – pozostałość XX-wiecznej antywirtuozowskiej rewolucji. Tu też jednak wiele się zmienia – zarówno w sferze dźwiękowej, jak i wizualnej. Kiedy oglądam relacje z koncertów pianistki Khatii Buniatishvili, nie jestem pewien, co jest ważniejsze: jej angażujące interpretacje czy świadomie eksponowany dekolt i wizerunek luksusowej seksbomby. To połączenie jednak działa, zwłaszcza jeśli przyprawimy je wiadomością, że pianistka stanowczo odrzuciła zaproszenie do występu przed Władimirem Putinem. Odważne deklaracje polityczne nie są wszak domeną świata wielkiej klasyki i wielkich pieniędzy. Ciągle jednak widać, że komunikacja działań muzyków i śpiewaków klasycznych bardziej opiera się na pomysłach działów marketingu firm płytowych lub agencji koncertowych niż samych artystów. Środowisko muzyki dawnej chwilę przed Orlińskim zelektryzowała postać romantycznego hipstera – klawesynisty Jeana Rondeau. Muzyczni puryści, którzy najchętniej nie widzieliby na oczy żadnego z ulubionych wykonawców, do dzisiaj wzruszają ramionami. Ale płyty artysty sprzedają się świetnie, a wielu odbiorców ekscytuje jego nonszalancki wizerunek (obecnie à la zarośnięty drwal). Czy wykreował go sam Rondeau, a fachowcy od promocji podchwycili? Możliwe. Publiczność wychowana w popkulturze chce oglądać muzyków, obserwuje ich profile i komentuje osiągnięcia. Chce być w kontakcie. Jeszcze niewielu twórców potrafi spójnie odpowiadać na te potrzeby. Ale idzie nowe.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)