2018: Opera kosmiczna
Fot. Bartłomiej Jan Sowa

2018: Opera kosmiczna

Adam Suprynowicz

Nowa, pełnowymiarowa opera na polskiej scenie to ciągle rzadkość. „Space Opera” Aleksandra Nowaka to utwór z dużym potencjałem: znakomity w warstwie muzycznej, ciekawy literacko, ale niedopracowany scenicznie

Jeszcze 2 minuty czytania

„Wspomnijmy wszystkie dusze, które zostały na orbicie, / Wszystkie dusze zwierząt, które wciąż krążą. / Muszki owocowe – bezimienne, / Bezimienne myszy, / Bezimienne dżdżownice / Małpy o tym samym imieniu, / Albert Pierwszy, Albert Drugi, Albert Trzeci, Albert Czwarty, / Psy, każdy z własnym imieniem, / Łajka, Bars, Lisiczka, Biełka, Striełka, Pchełka, Damka, Krasawka, / Czernuszka, Zwiezdoczka, Wierterok, Ugoljok, Muszka…”.

„Space Opera” Aleksandra Nowaka i Georgiego Gospodinova zaczyna się liturgicznie. Chór muszek owocowych utrzymany w estetyce oratoriów Pendereckiego może budzić rozbawienie, ale tekst jest całkiem poważny. Muszki śpiewają w Operze. Może nie ma się z czego śmiać? Bułgarski pisarz i polski kompozytor wiedzą, że dziś teatr rzadko oddziela serio od buffa. W swojej operze zabierają nas w rejs załogowy na Marsa i z powrotem, taki jak ten, który całkiem poważnie planowany jest na rok 2018 przez amerykańską Inspiration Mars Foundation. Na pokładzie – dwójka ludzi, Adam i Ewa, pierwsi Ziemianie na Czerwonej Planecie. Idealna para, wybrana tak, by można było z ciekawością oglądać ich w nieprzerwanej telewizyjnej relacji. Problem polega na tym, że Ewa wcale nie chce lecieć, ale zgadza się – z miłości do Adama. Temat prawdziwie operowy: miłość wystawiona na próbę, sytuacja nie do uniknięcia, narastający konflikt. Jest też czarny charakter: producent telewizyjny, który chce na tym wszystkim zbić majątek. I jeszcze obserwatorzy: dwie niegłupie, trochę próżne muszki owocówki. Dramat muzyczny uwielbia postacie komentujące, jest więc też tłum telewidzów i jego rozszerzenie – widownia operowa. Widzowie nie są jednak Tymi, Którzy Wiedzą. Na zamkniętych w kapsule reperezentantów rodzaju ludzkiego patrzą tylko okiem kamery. Muszki tymczasem oglądają świat przez tysiące fasetek. Ingerują w akcję, zmieniając jej tok i nadając sens.

Aleksander Nowak, „Space Opera”,
Ewelina Pietrowiak (reż.), Marek Moś (dyr.),
libretto: Georgi Gospodinov
, Teatr Wielki
w Poznaniu, premiera 14 marca 2015
Nowa, pełnowymiarowa opera na polskiej scenie to ciągle zwracająca uwagę rzadkość. Aleksander Nowak nie jest w tej dziedzinie debiutantem: w 2010 Opera Narodowa wystawiła jego jednoaktówkę „Sudden Rain”. Świetnie przyjęte przedstawienie w reżyserii Mai Kleczewskiej utwierdziło mocną pozycję tego młodego jeszcze kompozytora. Nowak to nadzieja tej części polskiego świata muzycznego, która przywiązana jest do łatwo definiowalnej w odbiorze formy, tradycyjnego instrumentarium, komunikatywnej narracji. Stroni od awangardowych gestów, ale inteligentnie gra z nawykami odbiorców, ironicznie i wnikliwie obserwuje rzeczywistość. Dla umuzycznienia tekstu Gospodinova kompozytor przyjmuje eklektyczny język dźwiękowy, pełen aluzji do tradycji operowej, chwilami neotonalny, kiedy indziej wzbogacony o orkiestrową sonorystykę. To bardzo efektowna muzyka, w warstwie instrumentalnej mnożąca sensy, unikająca tautologii i pełna subtelnych gier, jak ta z muzycznym znaczeniem „grawitacji”: kompozytor, zależnie od sytuacji scenicznej, swoiście „odciąża i dociąża” wewnętrzne relacje harmoniczne. Całość złożona jest z wyraziście zaznaczonych scen, poprzedzielanych interludiami, które w tej inscenizacji wypełniono sensownymi, choć plastycznie niedoskonałymi kosmicznymi wizualizacjami, trochę na wzór „Odysei” Kubricka.

Skoro Aleksander Nowak i Georgi Gospodinov to ironiczni tradycjonaliści, i tym tropem miałaby iść myśl odbiorcy, ich strategię zdaje się podważać najistotniejszy wybór kompozytorski: zamknięcie warstwy wokalnej w ramach głębokiej, neoromantycznej w istocie, lirycznej konwencji. Kontekst instrumentalny ani różnicowanie postaci nie są bowiem w „Space Opera” na tyle silne, aby rozbić hermetyczność tego języka, poddać go relatywizacji. Że to możliwe, dowodzi instalacja przygotowana przez Nowaka razem z Adamem Dudkiem na Warszawską Jesień 2013 („Spoon River Anthology”): tam głosy śpiewaków zderzone zostały z wnikliwym wizualnym studium cielesności. Efekt był piorunujący. Być może więc i w operze by to zadziałało, gdyby odważniej zagrała z konwencją reżyserka? Już sam tytuł utworu jest przecież aluzją do skonwencjonalizowanego, kiczowatego, ale i kultowego podgatunku fantastyki naukowej („Star Trek” czy „Battlestar Galactica” do dziś mają wiernych fanów). Także Gospodinov dostatecznie dobitnie podkreśla w tekście dystans wobec operowego dogmatu. Wszystko w tej kompozycji, także w świetnie skrojonych przez Nowaka partiach wokalnych, zachęca do podjęcia gry…

Fot. Bartłomiej Jan Sowa

Niestety, Ewelina Pietrowiak obnaża swoją bezradność wobec owej wewnętrznej intertekstualności „Space Opera”. Trudno nawet stwierdzić, że gubi się w gąszczu gospodinovowskich nieokreśloności, bo większość z nich po prostu ignoruje. Widzi trzy plany dramatu, ale zdaje się nie zauważać tego, jak relacje pomiędzy nimi i cały operowy kontekst podważają wszelką dosłowność. Centrum teatralnej narracji Pietrowiak stanowi wyabstrahowana relacja pary małżeńskiej, mimo że w kontekście całości ma to sens wątpliwy i trywializuje wymowę libretta. Śmiertelnie serio traktowane są dialogi Adama i Ewy, miejscami żywcem wyjęte z opery mydlanej, tymczasem znaczący kontekst wątku zwierzęcego i krytyki mediów reżyserka sprowadza do poziomu taniego kabaretu. Z taką właśnie pseudoaktorską manierą kreują postać dwójjedynej Muchy Martyna Cymerman i Tomasz Raczkiewicz, harcujący w operowych kieckach z imitacjami skrzydeł i muszych oczu (estetyka złego teatru dla dzieci). A Mucha jest przecież u Gospodinova kimś ważnym: „małym, skrzydlatym, włochatym bóstwem”, które „łączy królestwo podziemne z niebieskim”! Jeśli ją ośmieszymy, poruszający monolog psa Łajki, który rozpoczyna II akt, pozostaje tylko nie do końca zrozumiałym wtrętem. Zwierzęta są u Pietrowiak zabawne, trochę rozczulające. U Gospodinova – są sumieniem.

Wracając do ludzkich bohaterów: krytyczny potencjał postaci Producenta reżyserka zabija, każąc Andrzejowi Ogórkiewiczowi udawać podtatusiałego wodzireja, małego cwaniaczka rodem z tancbudy, żadnego tam medialnego potentata. Artyści śpiewający partie astronautów są pozostawieni w rolach samym sobie. Zadania aktorskie przekraczają możliwości chóru Teatru Wielkiego. Smutno się to ogląda ze świadomością wielkiej pracy włożonej w muzyczną warstwę utworu. Obsada śpiewacza jest bowiem wyrównana, pewnie i z zaangażowaniem poruszająca się w partyturze. Zwraca uwagę zwłaszcza bogaty mezzosopran Magdaleny Wachowskiej (Ewa), której partneruje swoim ciepłym i głębokim bas-barytonem Bartłomiej Misiuda (Adam). Pochwały należą się także orkiestrze poznańskiego Teatru Wielkiego, w której brzmieniu i dyscyplinie łatwo daje się zauważyć rękę muzycznego szefa całości, Marka Mosia. Poznańska opera powinna jednak pilnie zainwestować w konsultacje językowe dla śpiewaków – ich angielski wzbudza na widowni niekontrolowane wybuchy śmiechu i dodatkowo irytuje w zestawieniu z miałką inscenizacją.

 

„Space Opera” to jednak utwór z dużym potencjałem, dopracowany, choć wymagający zręcznej pracy reżyserskiej. Dramaturgia Gospodinova jest specyficzna, miejscami może nazbyt deklaratywna, zaskakująco szybko zamyka wątki, nagle wprowadza nowe – wymaga zatem głębokiej analizy i teatralnego partnerstwa. Na razie dostaliśmy tylko niezbyt mądrą ilustrację, zwieńczoną dziwną galopadą kolejnych finałów i pozbawionym sensu epilogiem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.