Katia nie ma wielkich wymagań. Chciałaby żyć w zgodzie ze społecznością, podporządkowuje się bez narzekań i wątpliwości jej nakazom – między innymi temu, który czyni dorosłą kobietę zależną od męża i jego matki. Katia nie buntuje się. Poznajemy ją, kiedy znosi ciągłe upokorzenia ze strony teściowej i bezwolnego męża-alkoholika. Tylko raz pozwoli ponieść się emocjom: kiedy dobitnie poczuje, że w systemie rodzinnym jest nikim, że decyzje zapadają poza nią. Wtedy rzuci się w ramiona mężczyzny, który zdaje się ofiarować jej szczere uczucie i, co najważniejsze, ludzki szacunek.
Leos Janáček, „Katia Kabanowa”.
Tomáš Hanus (dyr.), David Alden (reż).
Teatr Wielki-Opera Narodowa w Warszawie,
premiera 25 kwietnia 2010System, wsparty na dwóch filarach: pieniądza i tradycji, działa w nadwołżańskim Kalinowie niezawodnie. Mężczyźni są w nim figurami, psychikę i dusze rozpaczliwie zalewają alkoholem. Nawet ukochany Katii, Borys, nie rokuje dobrze, jest bowiem uzależniony finansowo od koszmarnego wuja Dikoja. By otrzymać spadek, Borys musi być posłuszny – kocha Katię, ale nie na tyle, żeby podjąć walkę. Na szczycie męskiej piramidy stoi więc (chwiejnie utrzymując pion) Dikoj – symbol degrengolady, a zarazem człowiek, który ma całe miasto w kieszeni. Jego żeńskim odpowiednikiem jest wdowa Kabanicha – mieszczańskie bożyszcze, strażniczka tradycji, w jej imię rozstawiająca po kątach wszystkich mieszkańców, psychicznie znęcająca się nad domownikami, trzymająca też mroczną (najprawdopodobniej seksualną) władzę nad Dikojem. Choć w Kalinowie są też jednostki w miarę niezależne – jak Warwara i Kudriasz – ich wpływ na bieg wydarzeń pozostaje znikomy. Wspierają potajemnych kochanków, ale czy jest komu pomagać? Borys pozostaje przecież wiecznym cierpiętnikiem, a Katia zabije sama siebie – poczuciem winy.
fot. Krzysztof BielińskiLeoš Janáček był wyśmienitym dramaturgiem, „jego opery są bardzo filmowe, tak krótkie i mocne, jak to tylko możliwe” – jak podkreśla amerykański reżyser, David Alden. Rzeczywiście, w twórczości czeskiego kompozytora próżno szukać rozwlekłych monologów i scenicznych dygresji. Sprzyja temu muzyka: intensywna w narracji, operująca emocjami w tle tekstu, unikająca tautologii, nerwowo pokawałkowana, niepokojąca. Tekst i muzykę dopełnia w Warszawie (i w Londynie) rewelacyjna scenografia Charlesa Edwardsa: minimalistyczna, funkcjonalna i nieubłaganie przygniatająca ekspresją skosów i surowością faktur. Scenograf kilkoma znakami tworzy napięcia i rozładowania, śmiałymi ruchami pędzla sygnalizuje obecność rzeki – syntetyzując zarazem za pomocą malarskiego tła emocje bohaterki.
Twórcy spektakli i dyrekcja Opera Narodowej wytrwale szukają młodych, utalentowanych śpiewaków, zdolnych unieść trudniejsze zadania aktorskie. Trzeba przyznać, że całkiem dobrze to się udaje. Olśniewa Wioletta Chodowicz (Katia Kabanowa), której ciemny sopran, niezastąpiony w późnoromantycznej estetyce, nie przytłacza swoim ciężarem, pozwalając prawdziwie przejąć się losem zahukanej heroiny, miotanej w finale rozterkami kalibru życia i śmierci. Świetnie partneruje jej Elżbieta Wróblewska (Warwara) – jej mezzosopran jest może mniej spektakularny, podobnie jak tenor Karola Kozłowskiego (Kudriasz) – oboje jednak pozostają w pamięci jako wyraziste postaci drugoplanowe. Liryczny i miękki jest – jak zawsze – tenor Rafała Bartmińskiego (Borys), który nadal nie ujawnia na scenie aktorskiej błyskotliwości, ale w roli płaczliwego, bezsilnego amanta sprawdza się zadowalająco. Mocnym akcentem jest występ Jitki Zerhauovej, której Kabanicha mogłaby być tylko przerażającym, mrocznym monumentem – czeska śpiewaczka jednak tak operuje czystym altem, że nadaje swojej postaci ludzkich cech. Jej aktorstwo, oparte na oszczędnych, prostych, zdecydowanych gestach, przykuwa uwagę i czyni siłę Kabanichy prawdopodobną. Dikoj w interpretacji Aleksandra Teligi to z kolei postać żałosna i groteskowa, podobnie jak Tichon Pawła Wundera. Obaj krążą jak planety w orbicie Kabanichy, ich jedyną siłą są decyzje kobiety i to, że zostają przez nią (przez tradycję!) namaszczeni.
fot. Krzysztof BielińskiTrochę szkoda, że szansa na mocny, dotykający naszej współczesności spektakl nie została do końca wykorzystana. „Katia Kabanowa” w reżyserii Davida Aldena dzieje się w przedrewolucyjnej Rosji. Społecznie krytyczny ton opery Janáčka brzmiał aktualnie w roku 1921 – dziś jednak takie wierne wystawienie mocno tłumi jego wydźwięk, odnosząc gotylko do historii. I może właśnie dlatego finał osuwa się w melodramatyczną sztampę. Psychologicznie mądrze budowana postać Katii nagle zaskakuje naiwnością – szaleństwo jest kiepskim wytłumaczeniem tragedii, kapitulacją reżysera wobec postaci.
Tym niemniej „Katia Kabanowa” w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej to wydarzenie bardzo istotne. Twórczość operowa Janáčka wkracza na warszawską scenę u szczytu swej popularności na świecie. Ostatnie dziesięciolecia wyciągnęły z zapomnienia ten „słowiański ekspresjonizm”, z całym jego (jak rzecz nazywa Milan Kundera) „przebogatym wachlarzem nastrojów, bezwzględnym, zawrotnie potężnym zderzeniem czułości i brutalności, uniesienia i spokoju”. Głębokie ukłony dla Tomáša Hanusa, pod którego batutą orkiestra Teatru Wielkiego z zaangażowaniem i zrozumieniem zgłębia bogactwo tej muzyki.
Inscenizacja Aldena jest „bezpieczna”, ale inteligentna i spójna. Ten spektakl nie jest ani gorszy, ani bardziej wymagający intelektualnie od niedawnej inscenizacji „Traviaty”. Tylko brokatu brak i jakoś bardziej ponuro. Cóż, dzięki takim reżyserom jak Alden, warszawska Opera Narodowa to znowu teatr.