Na scenie jest niemal wyłącznie Jakob Lenz. Owszem, w relacjach z Oberlinem (skupiony, przepełniony empatią Jacek Janiszewski) i Kaufmannem (groźny i precyzyjny Daniel Kirch), obserwowany przez uganiające się za nim dzieci – ale wszystkie te postaci i ich działania to podpórki szczątkowej akcji, katalizatory kolejnych eksplozji nieokiełznanej i rozkładającej się osobowości szalonego poety.
Wolfgang Rihm, „Jakob Lenz”.
Wojciech Michniewski (dyr.), Natalia Korczakowska (reż.),
Teatr Wielki-Opera Narodowa w Warszawie, premiera 7 maja 2011Są też u Wolfganga Rihma niepokojące głosy słyszane przez bohatera – w wizji Natalii Korczakowskiej materializują się one na scenie w figurach Czerwonego Kapturka, Fryderyki, Gagarina, Napoleona, Kalibana, Jezusa, Goethego… Istotnym elementem jest ich spokojna i nieubłagana obecność, nawet wtedy, kiedy pozostają nieme.
Lenz nie ucieknie od siebie. Cały świat jest nim skażony. Obsługa sceny ubrana jest w kombinezony ze znakiem radioaktywności. Nie można ufać własnym zmysłom, skoro dzieci z kościelnego chóru komentują nasze życie, a gościnne łóżko w domu pastora jest przerażającą rolniczą maszyną, szczerzącą swoje ostrza – zapowiedź tortur duszy.
Zawieszeni w bycie-niebycie pozostają: Oberlinowa (Dorota Landowska), która z biegiem czasu „zaraża się” szaleństwem; Ojciec (Krzysztof Wakuliński), powracający jako przerażające wspomnienie i odcinający Jakobowi odwrót (dokąd? do takiej „normalności”?); Tancerka (świetna Anita Wach) – lecący przez ręce trup, w którego Lenz daremnie stara się tchnąć życie i osobowość ukochanej Frederike.
Świat wykreowany przez reżyserkę Natalię Korczakowską i scenografkę Annę Met, tworzy odbicie muzyki – w rytmach i estetykach przenikających się na scenie. Wzorzyste tapety i sucha trawa sąsiadują tu z niepokojącymi, lśniącymi, czarnymi bryłami. Także u Rihma z krzyków i dyszeń głównego bohatera wyłania się nagle pieśń; dziwaczność brzmienia zespołu (trzy wiolonczele, rozbudowana perkusja i zespół instrumentów dętych) zderza się z solówkami klawesynu rodem z epoki Lenza. Chorałowe fragmenty, madrygałowe aluzje – są znakiem przeszłego porządku, który Jakob burzy swoją „nienormalnością”. Jakby Rihm widział w nim siebie, sprzeciwiającego się rygorom awangardy. „Wmieszajcie się w ludzi, i uczcie się od nich tego, co chcecie pokazywać!” – krzyczy poeta. A Rihm dodaje: „nić, jakiej trzyma się Jakob Lenz, prowadzi do serc słuchaczy”.
Którędy nić ta się plecie? Kompozytor powiada: „To, co przy dużej obsadzie musi być po prostu wykoncypowane, by osiągnąć komplikację, przy zespole kameralnym można wyrazić klarowniej i bardziej wielowątkowo. I staje się tematem, który ten sposób przedstawienia musi potrafić znieść (albo lepiej: jest zdolny znieść), albo lepiej: prowokuje”. Dzięki ograniczeniu obsady instrumentalnej zatem w „Jakobie Lenzu” każdy wątek muzyczny – jest organicznie związany z akcją. To, co dzieje się na scenie, utrzymywane jest w ciągłym napięciu z narracją muzyczną. Dzięki temu muzyka nie „szarpie” tym, co obserwujemy na scenie; dzieło jest spójne w swojej nieobliczalności.
Natalia Korczakowska tej spójności nie burzy; gotów jestem uznać to nawet za jej największą zasługę (nie ujmując walorów autorskiej wizji). Od początku skonfrontowani twarzą w twarz z szaleństwem, które ma w oczach bohater grany (i rewelacyjnie śpiewany!) przez Holgera Falka – zaczynamy tymi oczami patrzeć na Oberlina, Kaufmanna i wszystkich „normalnych”. Oni miotają się w bezradności, od prawdziwych zdarzeń oddzieleni niewidoczną szybą. Najczęściej widzimy ich gdzieś z boku sceny, w tle, wypieranych z jej centrum przez wszechobecne twory umysłu Lenza. Chcąc pomóc, nieświadomie nakręcają sprężynę szaleństwa. Ich klęski są trywialne.
Tylko klęska Lenza jest wielka – bo totalna. Lenz jako schizofrenik obsesyjnie dąży do prawdy, odrzucając powierzchowność zdarzeń. Kiedy rozmontuje swój świat do szczętu – spektakl się kończy. Ostatnie słowa brzmią: „konsekwentny… konsekwentny…”.