Hasło „minimalizm” przyciąga. Współczesna muzyka poważna w łatwiejszej formie, przystępna, czasem nawet melodyjna, tonalna, niemęcząca. Technika powtarzalna, mająca swoje korzenie we wczesnych latach 60., to świetny, wyzyskiwany w nieskończoność materiał dla muzyki filmowej, teatralnej, wreszcie – operowej. Publiczność ją lubi i chętnie kupuje bilety. Nazwisko Michaela Nymana jest dobrze w Polsce znane, więc realizacja jego utworu to pewniak.
Piszę to z pewnym przekąsem, ale przyznać muszę, że wystawienie „The Man Who Mistook His Wife for a Hat” Nymana (pod oryginalnym, nie tłumaczonym tytułem) było z perspektywy festiwalu Opera Rara posunięciem marketingowo zrozumiałym, równoważącym inscenizacyjny eksperyment Pawła Świątka „Erwartung & Pieśń o nocy” i nowe formy koncertowe, ćwiczone przez artystów nurtu wykonawstwa historycznego. Wystawienie dzieła opartego na fragmencie wydanej w Polsce i szeroko komentowanej książki znanego neurologa Olivera Sacksa („Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem”), popularna muzyka brytyjskiego kompozytora – to szansa na przyciągnięcie szerszej operowej publiczności, której daje się zarazem wrażenie uczestnictwa w czymś ambitnym.
Książki Sacksa zbudowane są w dużej mierze z opisów przypadków, z którymi zetknął się on w czasie praktyki lekarskiej. Libretto napisanej w 1986 roku opery jest zbudowane na takim właśnie opisie przypadku śpiewaka, który doznawał powolnego zaniku zdolności rozpoznawania ludzi, przedmiotów (m.in., jak w tytule, pomylił głowę żony z kapeluszem). Postępujące objawy, na podstawie których zdiagnozowano u niego agnozję wzrokową, utrudniały mu funkcjonowanie. Nietknięte natomiast zdawały się części mózgu odpowiedzialne za myślenie ścisłe oraz pamięć muzyczna. Bohater z początku zdaje się prowadzić z lekarzem grę, która polega na negacji objawów, na ich skrupulatnym omijaniu. Chory nie jest bowiem w stanie dokładnie przeanalizować, co przedstawia zdjęcie. Jego dolegliwość wychodzi na jaw, kiedy nie rozpoznaje wizerunku własnej matki.
Narratorem opery jest neurolog, do którego zgłasza się znany artysta. Trzecia postać dramatu to żona śpiewaka, która trochę ukrywa jego chorobę, trochę zdaje się być w niej osobliwie zadomowiona – we wszystkich rytuałach, których trzeba dopełnić, aby chory mógł wykonywać codzienne czynności. Spełnia się w opiece i jest w tym karykaturalnie histeryczna – tak też, na pełnej komediowej szarży jest grana przez amerykańską śpiewaczkę Marisol Montalvo (sopran). Najbardziej osobliwym bohaterem jest oczywiście Doktor P., pacjent, w którego wciela się Tomasz Konieczny. Z początku równie karykaturalny w jowialnych gestach, jakby zaczerpniętych z obiegowego repertuaru śpiewaków: dominujący i przytłaczający zarówno zachowaniem, jak i posturą. Nie wiem, czy jest to tak dobrze zagrane, czy też reżyser po prostu „wypuścił” artystę (wcielający się w rolę neurologa tenor Stanley Jackson gra z jakiegoś powodu w podobnej manierze i najwyraźniej nie jest w stanie poza nią wyjść, co irytuje coraz bardziej z minuty na minutę, kłócąc się z intelektualnym wizerunkiem lekarza). Konieczny jest przesadny, z czasem jednak – przekonująco – owa maniera przeradza się w oznaki postępującego zdziecinnienia, bohater przenosi się w świat prostych rytmów i melodii, które zapewniają mu poczucie bezpieczeństwa. P. już na stałe zaczyna rezydować w wydzielonej na scenie abstrakcyjnej przestrzeni zaprojektowanej przez Elisabeth Schiller-Witzmann, mającej symbolizować doświadczenie agnozji wzrokowej bohatera. To układ pasów, które, jak pisze reżyser, „rozcinają wszystko, co P. widzi”. Bez objaśnienia pewnie bym na to nie wpadł, ale ta ładna przestrzeń sprawdza się jako zamknięty świat Doktora P., do którego dostęp ma jeszcze czasem jego żona.
Michael Nyman, „The Man Who Mistook His Wife for a Hat”, Kristof Spiewok (reż.), libretto: Oliver Sacks,
Opera Rara, Kraków, premiera 4 lutego 2018Czy taka opera ma potencjał, by być czymś więcej niż zgrabną małoobsadową jednoaktówką do wystawienia na komercyjnej scenie, anegdotą z życia zamożnej klasy średniej? Można wątpić. Libretto brzmi jak cytat z książki Olivera Sacksa, lekarz jest jego bohaterem i narratorem zarazem, przez ponad połowę czasu o głównej postaci opowiada się w trzeciej osobie. Przy takiej konstrukcji tekstu gra aktorska może zmienić się w pokazywanie tego, co już zostało powiedziane – i tak się niestety dzieje w wielu momentach przedstawienia Kristofa Spiewoka. Warstwa teatralna, poza symbolicznym ogrywaniem scenografii, nie mówi nic, czego nie dowiedzielibyśmy się z tekstu. Niczego też nie zmieniają powierzchowne przejawy „nowoczesności” spektaklu w postaci projekcji autorstwa Thadeusza Tischbeina: kiedy śpiewa się o rytmie miasta, widzimy wieżowce itp. Pozostaje muzyka, w której przoduje Tomasz Konieczny: wspaniały bas-baryton, stylistycznie idealnie dopasowany zarówno do cytatów z Schumanna (pieśń „Ich grolle nicht”, którą Doktor P. przypomina sobie w pewnym momencie), jak i niemal dziecinnych wyliczanek, które pomagają jego bohaterowi radzić sobie z codziennymi czynnościami. Nyman nie żąda od wykonawców specjalnych kompetencji związanych z muzyką współczesną, jego utwory pisane są dla śpiewaków operowych, z całym bagażem ich nawyków wokalnych, częściowo tylko ograniczanych przez minimalistyczną fakturę. Skutek jest taki, że głosy często „wylewają” się z formy, co zdaje się zabiegiem świadomym i jest świetnie wykorzystane w pierwszych scenach opery, kiedy śpiewacza osobowość Doktora P. dominuje spektakl. Partnerujący Koniecznemu Stanley Jackson i Marisol Montalvo odnajdują się w takiej estetyce, dyscyplinują więc umiejętnie swoje pełne i donośne głosy. Doskonale poradziła sobie ze swoim zadaniem Sinfonietta Cracovia pod kierunkiem Jurka Dybała, zapewniając pełny komfort zatapiania się w falujących nymanowskich motywach.
Oliver Sacks, którego postać patronowała temu przedsięwzięciu, nie ukrywał swojej fascynacji muzyką i jej neurologicznym tłem. Jego opinie bardzo były w smak zażartym melomanom, którzy uwielbiają podkreślać rzekomą wyższość muzyki nad innymi dziedzinami sztuki. Opowieść o neurologicznych kłopotach śpiewaka można czytać właśnie jako pochwałę muzycznych zdolności – ale czy faktycznie zamknięcie się w świecie dźwięków jest remedium na rzeczywistość? To stan możliwy, do pewnego stopnia nawet przyjemny, kiedy jest się zamożnym rentierem. Nadal jednak pozostaje stanem chorobowym. Nie jestem przekonany, czy taką właśnie myśl chciał przekazać Michael Nyman; chodziło mu chyba przede wszystkim o muzyczną anegdotę. Jak to często bywa w operze: libretto jest pretekstem dla muzyki. „The Man Who Mistook His Wife for a Hat” pozostaje elegancką, rozrywkową miniaturką dla miłośników opery, przyjemnym produktem użytkowym, skrojonym pod ich potrzeby. Jest OK – odpowiadam bez zaangażowania, dyskretnie poziewując.