Chciałbym umrzeć na Marsie
WisconsinKow CC BY-NC-ND 2.0

18 minut czytania

/ Obyczaje

Chciałbym umrzeć na Marsie

Kamil Fejfer

Elon Musk dorastał w RPA, gdzie jego ojciec był szanowanym biznesmanem. Podobno mieli nawet jeden z największych domów w całej Pretorii, co z pewnością nie było bez znaczenia. Niewiele jest historii o wielkich miliarderach, którzy wydźwignęli się z somalijskiej biedy

Jeszcze 5 minut czytania

Rok 1997 był prawdziwym Disneylandem dla osób zainteresowanych kosmosem. Na niebie mogliśmy obserwować kometę Hale’a-Boppa, jeden z najjaśniejszych tego typu obiektów od kilkudziesięciu lat. Do dzisiaj pamiętam chłodne późnoletnie i jesienne wieczorne powietrze na obrzeżach Puszczy Białowieskiej, gdzie z kolegami z osiedla godzinami wgapialiśmy się w rozgwieżdżone niebo. Na przemian emocjonowaliśmy się niewyobrażalną wielkością dwóch ogonów komety i milkliśmy w obliczu ich majestatu.

W lipcu tego samego roku sonda Pathfinder wylądowała na Marsie. Misja była realizacją hasła przyświecającego wówczas NASA: „Lepiej, szybciej, taniej”. Sonda składała się z lądownika i ważącego nieco ponad 10 kilogramów łazika Sojourner, przypominającego dziecko mikrofalówki i rosyjskiego Łunochoda; ten ostatni z kolei sam przypominał dwumetrowy prodiż na kółkach. To właśnie Sojournera, części sondy Pathfinder, używa grany przez Matta Damona Mark Whatney w „Marsjaninie”, aby kontaktować się z Ziemią. Misja kosztowała 280 milionów dolarów, czyli – jak na ówczesne czasy – naprawdę niewiele i była prawdziwym wydarzeniem telewizyjnym rozpalającym masową wyobraźnię.

Ta dziecięca – w przenośni i dosłownie – fascynacja kosmosem zaowocowała serią rysunków, które jako dwunastolatek pieczołowicie tworzyłem, używając kolorowych kredek kupionych na rynku w Hajnówce od handlarzy zza wschodniej granicy. Jeden z rysunków zawisł nad moim łóżkiem. Było na nim coś na kształt łazika na sześciu kołach i astronauty pozdrawiającego obserwatora pokojowym gestem uniesionej dłoni. W tle mogły znajdować się habitaty i talerze podobne do anten satelitarnych. Z pewnością na rysunku widniał napis – „Mars 2015”. Z okazji lądowania Pathfindera NASA zapowiadała rychły powrót wielkich odkryć i wyznaczyła rok 2015 jako prawdopodobną datę postawienia przez człowieka stopy na Czerwonej Planecie.

Rok 2015 minął, a na Marsie nie byliśmy. Druga dekada XXI wieku pozostawia nas z przygnębiającym bon motem inwestora i współzałożyciela PayPala Petera Thiela: „Obiecano nam latające samochody, a dostaliśmy 140 znaków w wiadomości”. To gorzka refleksja podsumowująca w lapidarny sposób zawiedzione nadzieje space age z lat 60. Natrętnie przypominają o nich niszczejące wieże obserwacyjne Wystawy Światowej z Nowego Jorku z lat 1964–65. Wystawa była kwintesencją wiary w to, że wkrótce będziemy mieć kolonie na Marsie, przydomowe elektrownie atomowe i roboty zamiast ogrodników. Tymczasem jako jednostki biologiczne od 40 lat nie byliśmy poza orbitą Ziemi, nie mamy własnych reaktorów nuklearnych (może i dobrze), a bogatszym z nas ogródki pielęgnuje nadal tania siła robocza – mięsna, nie robotyczna.

Oprócz wież widokowych o kosmicznych aspiracjach przypominać miał Unispehere – największy globus świata.  Obie konstrukcje powracają w blockbusterach jak bumerang. W mających premierę w 1997 roku „Facetach w czerni” zostają efektownie zniszczone. Nad Unisphere znęcał się również twórca „Iron Mana 2”. W tym przypadku globus posłużył za tło bitwy między Tonym Starkiem i armią botów.

Unisphere / fot. olekinderhook, Wikimedia CommonsUnisphere, a w tle niszczejące wieże obserwacyjne Wystawy Światowej / fot. olekinderhook, Wikimedia CommonsW „Iron Manie 2” Wystawa Światowa pojawia się również we flashbackach przedstawiających ojca Tony’ego Starka. W marvelowskim uniwersum to ojciec Starka – genialny wynalazca i miliarder - był człowiekiem, który stworzył wystawę. Sam Tony Stark stworzył natomiast robotyczny skafander – Iron Mana. Tony Stark, dziedzic fortuny wytwarzający swoje kolejne wynalazki we własnym garażu, jest wzorowany na Elonie Musku.

Tworząc pierwszą część „Iron Mana”, odtwórca głównej roli Robert Downey Jr nie tylko poznał Elona Muska, ale również udał się do fabryki SpaceX. Zaś w garażu filmowego Tony’ego Starka znajduje się Roadster, pierwsze auto wyprodukowane przez Teslę. W drugiej części „Iron Mana” część akcji dzieje się w prawdziwej hali produkcyjnej SpaceX – najsłynniejszego dziecka Muska, a sam Musk gra epizodyczną rolę w filmie i mówi Tony’emu Starkowi, że planuje stworzyć elektryczny odrzutowiec. Brzmi zabawnie? Być może na pierwszy rzut ucha, bo potem okazuje się, że to niezrealizowany pomysł, który realnie wykluł się podczas jednego z cyklicznych spotkań Muska z współtwórcą Googla – Larrym Page'em. Mało tego, Musk w siedzibie SpaceX sam umieścił pełnowymiarowego manekina Iron Mana. To właśnie rozpoznawalny styl Muska – finezyjna gra z popkulturą, w której zacierają się linie demarkacyjne oddzielające realne od wyimaginowanego.

Ashlee Vance , „Elon Musk. Biografia twórcy PayPala, Tesli, SpaceX”. Wydawnictwo Znak HoryzontAshlee Vance , „Elon Musk. Biografia twórcy PayPala, Tesla, SpaceX”. Wydawnictwo Znak HoryzontElon Musk jest personifikacją American dream w wersji hard. Człowiek trochę znikąd, który postawił się skostniałym i przestarzałym machinom biurokratycznym takim jak NASA. Dzięki swojemu geniuszowi i fortunie, którą osiągnął niemal samotnie, stworzył największą rakietę w historii. Książka Ashlee Vance’a o Elonie Musku wyprowadza nas z błędu. Wszystko wyglądało trochę inaczej.

Elon Musk dorastał w RPA, gdzie jego ojciec był szanowanym biznesmanem. Podobno mieli nawet jeden z największych domów w całej Pretorii, co z pewnością nie było bez znaczenia. Kapitał ekonomiczny znacznie ułatwia zdobywanie kapitału intelektualnego. Dodatkowo w domu Muska była biblioteka z książkami, które ten mógł pochłaniać. Niewiele jest historii o wielkich miliarderach, którzy wydźwignęli się z somalijskiej biedy. Również wspomniany wyżej Larry Page pochodzi z profesorskiej rodziny. Nie można jednak Muskowi odmówić tytanicznego stylu pracy i wybitnej inteligencji. Rodzina twierdzi, że w dzieciństwie uczył się na pamięć encyklopedii. Trochę przez to, a trochę przez własne ograniczenia społeczne, w szkole był dręczony przez rówieśników. Znajomych, którzy podzielali jego geekowskie zapędy, poznał dopiero na studiach.

Pierwszą firmę założył z bratem Kimbalem około 1995 roku dzięki trzydziestu tysiącom dolarów ofiarowanym przez ojca. Nazywała się Zip2 i koncepcyjnie była czymś pomiędzy mapami Googla i panoramą firm. Należy oddać Muskowi, że w momencie kiedy internet dopiero raczkował, Musk wpadał na pomysły, które dzisiaj wydają się przezroczystą oczywistością. Firma rozwijała się w czasie rosnącej bańki dotcomów, przyciągając kolejnych inwestorów. W końcu lat 90. mówiło się, że wystarczy dopisać do nazwy firmy „.com”, żeby rynek zaczął ją wyceniać wielokrotnie wyżej. W 1999 roku, na dwa lata przed kryzysem pierwszej internetowej bańki, Musk i jego brat Kimbal sprzedają firmę za ponad trzysta milionów dolarów. Dwudziestoośmioletni Elon dostaje do kieszeni dwadzieścia dwa miliony dolarów, które może inwestować w kolejne projekty. Skutkiem ubocznym tak szybkiego wzbogacenia się jest kompletna szajba: Musk staje się typowym młodym wilczkiem – bucem z Doliny Krzemowej, który pojawia się w mediach, aby mówić o tym, że mógłby kupić sobie dużą wyspę i zrobić z niej lenno, ale woli inwestować w kolejną firmę. Staje się grubiańskim burakiem, któremu ta cecha nie przeszła do dzisiaj – wciąż pomiata swoimi pracownikami w sposób równie finezyjny jak Kamil Durczok pomiatał niegdyś Rurkiem, który miał odpowiadać za „obsrany stół”.

Po przygodzie z Zip2 Musk inwestuje pieniądze w kolejną spółkę X.com, która ma być rodzajem internetowego banku. W tym czasie bańka dotcomów wciąż puchnie. Wspomniany wyżej Peter Thiel zakłada start-up Confinity. Dziełem Confinity jest słynny PayPal, platforma umożliwiająca przesyłanie pieniędzy posiadaczom adresu e-mail. Confinity i X.com dokonują fuzji w 2000 roku. Na skutek firmowych perturbacji Musk traci część władzy w przedsięwzięciu, a Thiel robi rebranding: w 2001 roku znikają nazwy Confinity i X.com (kojarzący się konsumentom z branżą porno) i zostaje sam PayPal. Już po pęknięciu bańki spekulacyjnej eBay kupuje PayPala za półtora miliarda dolarów, na czym Musk zarabia 250 milionów. Dzięki tym pieniądzom inwestuje w SpaceX oraz w Teslę, firmę założoną przez Martina Eberharda. To on miał główne know-how w początkowym okresie istnienia firmy. To także on wymyślił nazwę przedsięwzięcia. Później, między innymi za sprawą Elona Muska, Eberhard został z firmy wyrzucony. Przez wiele lat Eberhard i Musk toczyli publiczne spory ucięte dopiero sądową ugodą.

Mars Pathfinder / fot. NASA, Wikimedia CommonsMars Pathfinder / fot. NASA, Wikimedia Commons

Na kolejne sukcesy Muska kładą się cieniem warunki pracy w jego firmach. Sam Musk znany jest z tego, że pracuje po kilkanaście godzin dziennie, rzadko robiąc sobie weekendy. Tego samego wymaga również od swoich pracowników, często łajając ich przy tym jak półniewolników. Jednym z wyróżników kultury pracy w Dolinie Krzemowej jest przechwalanie się czasem przesiadywania nad projektami. Ten rodzaj tyranii nadgodzin nie sprzyja wymiksowaniu się z kieratu, który tworzy Musk. Według „Guardiana” do fabryki Tesli od 2014 roku ponad 1000 razy przyjeżdżała karetka do osób, które skarżyły się na trudności z oddychaniem i zasłabnięcia. Pracownicy anonimowo mówią o tym, że w firmie były naciski, aby kolegów i koleżanki, którzy omdleli zostawić, czekać na przyjazd karetki i nie przerywać pracy.

Za pierwowzór Pepper Potts, sekretarki Tony’ego Starka z „Iron Mana”, która de facto zarządza jego życiem prywatnym i zawodowym, posłużyła Mary Beth Brown, sekretarka Elona Muska. To ona stanowiła pierwszą zaporę dla pracowników, którzy przynosili szefowi złe wieści w związku z kolejnymi niepowodzeniami w SpaceX albo Tesli. To ona łagodziła spory, ona była ludzkim obliczem Muska, nauczyła się czytać jego emocje, załatwiała również jego sprawy prywatne łącznie z zamawianiem prania. Z czasem w obu firmach podejmowała coraz więcej decyzji biznesowych, zajmowała się również PR-em. Po 12 latach oddanej służby poprosiła o wyrównanie pensji z kierownictwem SpaceX. Musk po tej prośbie wysłał ją na kilkutygodniowy urlop, a kiedy wróciła, po prostu zwolnił, ponieważ uznał, że nie jest już potrzebna.

Mimo półbarbarzyńskich i pozbawionych sentymentu metod zarządzania, Tesla i SpaceX wielokrotnie stawały na krawędzi bankructwa. SpaceX niemalże w ostatniej chwili uratował kontrakt z NASA, która przyniosła w worku 1,6 miliarda dolarów na zaopatrywanie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Tesla istnieje dzięki kredytowi rządowemu w wysokości 400 milionów dolarów.

O tym, że nie istnieją genialni wynalazcy bez środków publicznych, przekonuje Mariana Mazzucato w świetnej książce „Przedsiębiorcze państwo”. Wizja wybitnych jednostek typu Musk czy Steve Jobs w zbiorowej wyobraźni kojarzonych jako samotni jeźdźcy kapitalizmu, którzy do wszystkiego doszli myślą, pracą i zadbaniem, kłóci się z faktami. Niemal za wszystkimi technologiami, które znalazły się w iPhonie, począwszy od procesora, przez ekrany dotykowe, GPS, po internet i ekran LCD stoi finansowanie publiczne. Rolą Jobsa była komercjalizacja rzeczy, które zostały wymyślone za państwowe pieniądze, lub na które państwa tworzyły popyt we wczesnych etapach rozwoju technologii. Podobnie jest z kosmicznymi usługami SpaceX.

Neoliberalny na wskroś mit Elona Muska jako genialnego inżyniera, który niczym Tony Stark w jakiejś zbitej przez siebie drewutni tworzy największą rakietę w dziejach jest oczywistą bzdurą lokującą się w domenie fantazji młodych chłopaków głosujących na Korwin-Mikkego. Warto tu zaznaczyć, że Falcon Heavy wcale nie był największą rakietą. Większy ciąg od niej miał Saturn 5, rakieta, która wyniosła ludzi na Księżyc pół wieku temu.

 Apollo 11 Saturn V (1969) / fot. NASA, Wikimedia Commons Apollo 11 Saturn V (1969) / fot. NASA, Wikimedia Commons

Jednocześnie nie sposób jest się pozbyć wrażenia, że Musk po prostu dokonał czegoś ważnego, że jego upór i konsekwencja w dążeniu do realizacji własnych obsesji – choć zazwyczaj przeceniane – na pewno nie są bez znaczenia. Czytając o rozwoju jego SpaceX, trudno pozbyć się tego samego dreszczyku emocji, którego doświadcza się, czytając „Porażka nie wchodzi w grę” Gene'a Kranza, kontrolera lotów misji Apollo. Zarówno we wczesnych misjach NASA, jak i w działaniach SpaceX można odnaleźć sprzeczne interesy poszczególnych aktorów zaangażowanych w realizację nadrzędnego celu, jakim jest podbój kosmosu.

Należy pamiętać, że w eksplorację przestrzeni kosmicznej od zawsze wpisana jest niejednoznaczność intencji i środków do osiągania celu. Wielu zagorzałych krytyków Muska podejmuje argument, że ten prywatyzuje kosmos, staje w poprzek starym dobrym regułom, według których kosmos jest dla wszystkich, co gwarantować miały państwowe fundusze. Tak, prywatyzacja kosmosu nie jest fajna, ale nie można abstrahować od tego, że paliwem podboju kosmosu w latach sześćdziesiątych była rywalizacja militarna i ideologiczna dwóch mocarstw. Nie jest przypadkiem, że po upadku jednego z nich przyszłość, o ile utożsamimy ją z podróżami kosmicznymi, nagle zamarzła. Sam podbój kosmosu natomiast odbywał się w zmilitaryzowanych warunkach; pierwszymi astronautami byli najlepsi wojskowi piloci oblatywacze. Ich pokraczny maczyzm z jednej strony i heroizm z drugiej świetnie sportretował Philip Kaufman w ironiczno-onirycznym „The Right Stuff”, jednym z najwspanialszych filmów o kosmosie.

Elon Musk od zawsze powtarzał, że chce uczynić ludzkość gatunkiem międzyplanetarnym. Między innymi dlatego wciąż nie wszedł ze SpaceX na giełdę. Twierdzi, że kaprysy akcjonariatu stanowiłyby spory problem w drodze do realizacji jego celu. Złośliwi zauważają, że wejście na giełdę łączy się również z koniecznością publikowania okresowych sprawozdań z działalności firmy.

Czego więc dokonał Musk? Prawdopodobnie jego największym osiągnięciem jest stworzenie bardzo sprawnie działającej popkulturowej MaBeNy. Nawet osoby, które kręcą nosem na cały szum wokół Elona Muska oddają mu, że pomysł wystrzelenia w kosmos wyprodukowanego przez Teslę, własnego kabrioleta był po prostu świetnym posunięciem marketingowym. Do tego dochodzą te wszystkie geekowskie smaczki. I tak, pomysł kabrioleta w kosmosie pojawił się w animowanym filmie „Heavy Metal”. Wyświetlenie na ekranie Tesli „Don’t panic” jest nawiązaniem do „Autostopem przez galaktykę” Douglasa Adamsa. Wisienką na torcie jest oczywiście odtwarzany przez Roadstera „Life on Mars?” Davida Bowiego. Jakkolwiek banalnie by to brzmiało, Musk po prostu inspiruje i odmraża przyszłość. 65 milionów wyników po wpisaniu „Falcon Heavy” w Googla tworzy swego rodzaju masę krytyczną. Pozwala mieć nadzieję, jeśli nie na latające samochody, to chociaż na to, że jednak za naszego życia w końcu wydarzy się rok 2015 i wylądujemy na Marsie. Może nie konkretnie wszyscy, ale Adam Małysz też był jeden. Zbiorowe emocje mogą być realizowane przez jednostki. Być może w końcu dzięki spektaklom Muska część dzieciaków zamiast wpadać w otchłań teorii spiskowych o płaskiej Ziemi zastanowi się nad zawodową ścieżką inżynierów i inżynierek.

Druga kwestia, bardziej przyziemna: podbój kosmosu osadzony jest w logice kapitalistycznej, która nakazuje najefektywniej wykorzystywać dostępne zasoby. Mówiąc prościej – im taniej, tym lepiej. I nie ma w tym nic złego. Musk dzięki konsekwentnie wprowadzanym w życie próbom stworzenia coraz tańszego, bo powracającego na Ziemię, statku kosmicznego czyni podróże kosmiczne akceptowalnie tanimi. Na tyle tanimi, że możemy zacząć myśleć o locie na Marsa.

Ale po co tam w ogóle lecieć? To trochę jak z chodzeniem po górach: są ludzie, którzy nigdy tego nie zrozumieją oraz tacy, którym tego nie trzeba tłumaczyć. Oczywiście na Ziemi mamy bardzo wiele problemów z ograniczonymi zasobami, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Wciąż istnieją rzesze ludzi bez dostępu do wody pitnej, podstawowych usług medycznych, zbilansowanej diety i edukacji. Z drugiej strony kosmos jest tak onieśmielająco wspaniały, że zostawienie go samemu sobie jest trwonieniem najpiękniejszego potencjału tkwiącego w ludziach: chęci eksploracji i romantycznej przygody.

Nie można też oprzeć się banalnej konstatacji, że mity potrzebują bohaterów. W latach 60. byli nimi pierwsi amerykańscy astronauci: Alan Shepard, John Glenn, Gordo Cooper, Gus Grissom. Byli bohaterami masowej wyobraźni przyciągającymi prasę i cieszącymi się wielkimi względami społecznymi, które owocowały między innymi tym, że każdy z nich dostał po specjalnie dla nich stworzonym chevy corvette. I tak, Musk nie jest nowym Carlem Saganem, który o przestrzeni kosmicznej pisał najczulej, a jego książki są wręcz listami miłosnymi do kosmosu. Z drugiej strony obecnie innego mitu nie mamy. A sam Musk naprawdę mógłby kupić sobie wyspę i zrobić z niej lenno. Ewentualnie trwonić wszystkie pieniądze na inwestycje wysokiego ryzyka destabilizujące sytuację ekonomiczną całych branż w jakichś peryferyjnych krajach, na przykład w Polsce.

Można mieć do Muska bardzo wiele zastrzeżeń. Z pewnością nie jest to człowiek, z którym chciałoby się iść na piwo, a tym bardziej, z którym chciałoby się pracować. Wydaje się być symbiozą cyborga, biznesowego gracza bez sentymentów i satrapy, który nigdy nie zabił w sobie wewnętrznego 12-latka. „Chciałbym umrzeć na Marsie” – mówił Elon Musk w wywiadzie dla Ashlee Vance'a. I wiele wskazuje na to, że nie żartował. A dzięki jego MaBeNie dla mnie znów jest 1997.