Nie chcę być jak Bono

13 minut czytania

/ Film

Nie chcę być jak Bono

Rozmowa z Fatihem Akinem

„W ułamku sekundy” wykracza poza schematy kina gatunkowego. Umówmy się, nie jest to żaden Haneke. Ale poruszam w nim tematy, które zasługują na podjęcie poważnej dyskusji – mówi jeden z najpopularniejszych niemieckich filmowców o swoim najnowszym filmie

Jeszcze 3 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: W ułamku sekundypokazuje brzydką twarz niemieckiej ultraprawicy. Mimo to twój film nie jest bynajmniej żadnym dokumentem, podobno najbardziej zainspirowały cię koreańskie filmy o zemście [ang. revenge movies].
FATIH AKIN:
Kocham kino azjatyckie. Najbardziej podoba mi się to, że nikt w tych filmach za dużo nie gada. Lubię też ich brutalność i to, że kładzie się w nich nacisk na stronę wizualną. Wiele mnie nauczyły i, mówiąc to, nie mam wyłącznie na myśli filmów o zemście – Wong Kar-wai to mój ulubiony reżyser. Kiedyś nawet spotkałem go i uścisnąłem mu dłoń, ale nic nie powiedziałem. Co się będę ośmieszał.

Wydaje mi się jednak, że „W ułamku sekundy” wykracza poza schematy kina gatunkowego. Umówmy się, nie jest to żaden Haneke. Ale poruszam w nim tematy, które zasługują na podjęcie poważnej dyskusji.

Odwołujesz się tu do prawdziwych wydarzeń.
Kilka lat temu grupa terrorystyczna NSU (Nationalsozialistischer Untergrund) zaczęła mordować ludzi. Pomiędzy 2000 a 2007 rokiem zabili 10 osób, w tym 9 imigrantów i niemieckiego funkcjonariusza policji. Byli też odpowiedzialni za kilka ataków bombowych. Dwóch jej członków popełniło samobójstwo, przeżyła tylko kobieta, która obecnie oczekuje na wyrok w Niemczech. Największy skandal wywołało jednak to, że przez 10 lat wszyscy byli święcie przekonani, że stoi za tym turecka, kurdyjska albo albańska mafia. Nikt nie podejrzewał neonazistów. Niektóre z ofiar same ich wskazały, ale nikt ich nie słuchał. W naszym społeczeństwie rasizm wciąż jest czymś powszechnym – ten film to pokazuje. Nie oddaje może rzeczywistości w skali 1:1, ale wziął się właśnie z niej.

Sam masz tureckie korzenie. Dotknęło cię to?
Na samą myśl, że ja też mógłbym stanowić dla tych ludzi cel tylko dlatego, że moja rodzina pochodzi z Turcji i wyglądam tak, jak wyglądam, strasznie się zdenerwowałem. Nigdy nie chodziło mi o to, żeby koniecznie opowiadać o tym, co się wokół nas dzieje. Ale akurat to wydarzenie dotknęło mnie osobiście. Znajdujemy się w samym środku wojny. Z kim walczymy? To już kwestia indywidualna, ale jeśli ktoś może cię zabić tylko dlatego, że nie podoba mu się, jak wyglądasz… Nie wiem, może kiedyś nauczymy się współczucia. Ja już chyba tego nie doczekam, bo wystarczy spojrzeć na to, co spotkało Angelę Merkel. Nie twierdzę, że jest zesłanym z nieba aniołem, ale zawsze uważała, że stan Europy to także jej odpowiedzialność – każdy z nas powinien tak myśleć. Zainspirowała wielu ludzi do zmiany swojej postawy wobec uchodźców, ale zapłaciła za to wysoką cenę. Tak to już jest: niektórzy boją się zmiany, a inni wolności.

Ostatnio spotkaliśmy się po premierze dramatu Rana, w którym opowiadałeś o ludobójstwie Ormian. Grożono ci wtedy śmiercią. Nie bałeś się, że teraz będzie podobnie?
O tej części tureckiej historii nigdy się nie wspominało. Nie robiła tego nawet moja własna rodzina. Pewnego dnia zapragnąłem jednak dowiedzieć się o tej sprawie czegoś więcej, a w moim przypadku ciekawość zwykle prowadzi do zrobienia kolejnego filmu. Teraz było podobnie. To ciekawe, bo za każdym razem kiedy kończysz film, każdy film, myślisz sobie: w życiu nie zrobiłem czegoś tak dobrego. A potem upływa trochę czasu i zaczynasz się zastanawiać, czy film jednak nie mógł być trochę lepszy. Muszę jednak przyznać, że w przypadku „W ułamku sekundy” nie obchodziło mnie aż tak bardzo, co na jego temat powiedzą inni. Kiedy go kończyłem, czułem spokój – w moim przypadku to niezwykle rzadkie i na pewno nie czułem się tak po zrobieniu „Rany”. Powiedziałem sobie: „Niektórym pewnie się nie spodoba, ale nie mam z tym najmniejszego problemu”. Może ma to coś wspólnego z tym, że jestem już starszy. Nie muszę się już wszystkim podlizywać.


Zamordowany mąż Katji jest Kurdem, ona białą Niemką. Dlaczego było to dla ciebie istotne?
Chciałem, żeby ludzie mogli zobaczyć w niej typową niemiecką matkę. Blondynkę o niebieskich oczach, choć Diane bardziej przypomina chyba Marlenę Dietrich niż typowe Niemki – ma w sobie coś z dawnych gwiazd kina. Bardzo mi się to spodobało. Zacząłem się zastanawiać, czy mogę umieścić taką kobietę w samym środku St. Pauli [robotniczej dzielnicy Hamburga], skąd zresztą sam pochodzę, i przekonać ludzi, że to właśnie jej miejsce. Stanowiło to pewne wyzwanie, zupełnie jak próba przekonania Diane, żeby zagrała w filmie. Miała własne wyobrażenie na temat tego, co oferuje obecnie niemieckie kino.

FatihFatih Akin i Diane Kruger na planie „W ułamku sekundy”

Czyli?
Ujmijmy to w taki sposób: wolała robić inne filmy [śmiech]. Przez te wszystkie lata nigdy nie zagrała w rodzimej produkcji. Moja żona odpowiada za casting wszystkich moich filmów i często obsadzamy w rolach zupełnych amatorów. Sędzia, który pojawia się w filmie, oskarżyciel – właśnie to robią na co dzień. Można więc powiedzieć, że nigdy nie tracimy z oczu rzeczywistości. W Niemczech jestem znany z tego, że lubię pracować z amatorami. Ale jakimś cudem w Niemczech Diane też podpada pod tę kategorię.

Ludzie zawsze byli do niej negatywnie nastawieni. Powtarzano, że żadna z niej aktorka, że to tylko kolejna celebrytka. Nad „W ułamku sekundy” mogłem pracować z wieloma dobrymi, sprawdzonymi niemieckimi aktorkami. Ale ja lubię zaskakiwać, a dla moich rodaków Diane była tylko piękną dziewczyną, której udało się wyjechać do Hollywood. Obsadzenie jej w tej roli przypominało znalezienie kogoś z ulicy. Teraz wreszcie pokazuje nam, na co ją stać.


Co sprawiło, że uwierzyłeś, że będzie sobie w stanie poradzić?
Nasze pierwsze spotkanie nie należało do wyjątkowych. Wiesz, taka typowa gadka: „Jestem twoim fanem, powinniśmy coś razem zrobić, ble ble ble”. A potem, kiedy rozmyślałem o tej roli, nagle zacząłem widzieć jej twarz. Wysłałem jej scenariusz, spodobał jej się, zaprosiła mnie do Paryża na kolację. Pojechałem do niej, okazało się, że nieźle gotuje i przegadaliśmy pół nocy. Zrozumiałem, że będę w stanie z nią pracować. Jest aktorką, ma doświadczenie. „Mogłem trafić znacznie gorzej” – powiedziałem sobie, a potem zacząłem oglądać jej filmy. Wiesz, który mnie przekonał? „Żegnaj, królowo” [w reżyserii Benoît Jacquota]. Jej Maria Antonina była najlepszą Marią Antonią w historii kina.

Wspomniałeś, że chciałeś mieć w filmie „niemiecką matkę”. Ale Katja nie jest typową reprezentantką filozofii Kinder, Küche, Kirche [niemieckie określenie oznaczające „dzieci, kuchnia i kościół”]. Bardziej przypomina już chyba Lisbeth Salander.
Ja naprawdę znam takie matki jak ona! To osobisty film. Spójrz na mnie – mam tatuaże, słucham pewnej muzyki. Mam też dzieci i kiedy idziemy razem na plac zabaw, wszędzie widzę takie kobiety jak ona. Katja wygląda jak co druga matka mieszkająca w mojej dzielnicy. Nie jest jakąś moją szaloną wizją – to postać w dużej mierze oparta na mojej żonie, choć ta nie słucha już punk rocka. A przynajmniej nie tyle, co kiedyś.

Kiedy decydujesz się obsadzić kogoś w filmie, sporo ryzykujesz. Tak naprawdę nie znasz przecież tych ludzi i zawsze mogą okazać się dupkami. Przecież to wciąż się zdarza! Na szczęście nie tym razem, bo Diane okazała się wyjątkowo pomocna, a nasza relacja na planie nie mogłaby być lepsza. Byliśmy jak De Niro i Scorsese, jak Huston i Bogart, choć kto tam do cholery wie, jak to z nimi naprawdę było. Przyjechała do Hamburga na 3 tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć, bo chciała na własne oczy zobaczyć kobiety, o których opowiadałem. Czasem jej pomysły okazywały się o wiele lepsze niż to, co sam mógłbym wymyślić. Nasza współpraca przynosiła tylko wzajemne korzyści.

Choć opowiadasz o zemście, Katja dokonuje wyborów, na które Charles Bronson pewnie nigdy by się nie zdecydował.
Ona nie jest żadnym Charlesem Bronsonem! Gdzie tam! Nie ma wąsów i nie nosi ze sobą wszędzie broni. Mój film nie jest kolejnym „Życzeniem śmierci”, bo żaden ze mnie moralista. Mogę sobie nim być w życiu codziennym, ale gdybym zaczął prawić kazania w filmach, od razu poczułbym się jak Bono. A ja nie chcę być Bono.

Po tym wszystkim co się stało, po utracie męża i syna, Katja pragnie tylko jednego: by wreszcie pozostawiono ją w spokoju. Inni ludzie są zbyt słabi na to, żeby jej pomóc. Czasem gdy cierpisz, chcesz cierpieć w samotności. Nie może spotykać się z przyjaciółką, bo ta urodziła dziecko, a ona swoje straciła. Nie może znieść swoich rodziców i ich uprzedzeń wobec zmarłego męża. Każdy z nas ma ciemne strony i musimy nauczyć się stawiać im czoła. Powiedziałbym więc, że Katja przypomina raczej Alaina Delona niż Charlesa Bronsona. Albo Foresta Whitakera w „Ghost Dog: Drodze samuraja”. Jest jedną z tych, którzy zostają przy życiu, żeby posprzątać po innych. Albo ich pochować.

Zemsta ma w ogóle jakieś pozytywne strony?
Na pewno łatwo ją zrozumieć. Zemsta stanowi część nas samych. Jeśli jesteś człowiekiem na poziomie, zdajesz sobie sprawę z tego, że jest czymś niewłaściwym, jednocześnie jednak wcale nie oznacza to, że nie jest słuszna. „W ułamku sekundy” nie jest kalką koreańskich filmów, bo nie chodzi w nim o zemstę od A do Z. Służy raczej za punkt wyjścia, bo pokazuję tu, że przemoc tylko rodzi przemoc.

Dlaczego wolisz pisać scenariusze do własnych filmów? Od nakręconego w 1998 roku Short Sharp Shock robisz to właściwie bez przerwy.
Ale nie zawsze, bo scenariusz do mojego poprzedniego filmu, „Goodbye Berlin”, napisałem razem z kimś innym. Kiedy go robiłem, czułem się jak reżyser – nic więcej. Zupełnie jakbym tłumaczył tekst, nad którym wcześniej napracował się ktoś inny. Nie stanowiło to dla mnie problemu, bo pierwszy film zrobiłem w wieku 24 lat – zupełnie jak Orson Welles, ale mój podobno nie był aż tak dobry. Nie mogę za każdym razem pisać do wszystkiego scenariusza, bo nie jestem Woodym Allenem. Nie potrafię już tak pracować.


Chcę, by oglądano moje filmy, więc czasem próbuję innych rzeczy. Dlatego nie będę narzekał na Netflixa jak cała reszta. Pewnie – filmy najlepiej ogląda się w kinie. Ciągle w to wierzę. Ale jeśli mój film zniknie z kin z powodu czegoś, czego nie mogę przewidzieć i na co nawet nie mam wpływu, cieszę się, że można będzie go zobaczyć gdzieś indziej. Dam ci przykład. Chciałem obejrzeć „Toniego Erdmanna”, ale mam trójkę dzieci, a ten film trwa kilka godzin. Więc z żoną wynajmujemy opiekunkę, robi się z tego drogi wieczór, idziemy do kina i co? Seans wyprzedany. Dwa tygodnie później – to samo. Cieszę się, bo Maren [Ade] zarobi trochę kasy, ale bez przesady – nie mogę nigdzie obejrzeć tego cholernego filmu. Zobaczyłem go dopiero na Amazonie i nie odczułem wielkiej różnicy. To dość brutalny biznes. Robisz film, pracujesz nad nim latami, wkładasz w niego wszystko, co masz, a potem trafia do kin podczas jedynego weekendu, kiedy nie pada. I po wszystkim. Nie dostaniesz już drugiej szansy.

Nigdy nie myślałeś więc o tym, by zająć się czymś innym?
Niektóre dzieciaki chcą być policjantami, inne wolą zamartwiać się podczas weekendu otwarcia. Ale jeśli chcesz usłyszeć pewną historię, zaraz ci ją opowiem. Wydaje mi się nawet, że jest prawdziwa.

W latach 80. mieliśmy w domu wideo. Wiele tureckich rodzin je miało, bo tylko w taki sposób mogły oglądać tureckie filmy – nie było wtedy przecież telewizji satelitarnej ani internetu. Miałem 8 lat i kiedy moi rodzice musieli pracować, mną i moim bratem zajmowała się pewna rodzina z sąsiedztwa. Mieli wypożyczalnię kaset wideo, więc za każdym razem pozwalali nam wybrać, co będziemy oglądać. Ja chciałem oglądać Tintina albo komedie z Louisem de Funès, ale mój brat wolał Romero i „Martwe zło”. I tak sobie siedzieliśmy, przez 8 godzin z rzędu oglądając krwawe horrory. Byłem tym tak straumatyzowany, że kiedy zobaczyłem na końcu jakieś nazwiska, poczułem autentyczną ulgę. „Wydaje mi się, że to nie było prawdziwe. Ktoś za tym stoi! Ktoś to wymyślił!” – pomyślałem sobie. Zrozumienie tego, na czym polega kino, pomogło mi się uporać z własną traumą. To prawda! Tak mi się przynajmniej wydaje.

Komentarz

Michał Walkiewicz

Michał Walkiewicz

redaktor naczelny filmweb.pl

„W ułamku sekundy”, fragment relacji z Cannes

Fatih Akin, twórca najlepszego w moim przekonaniu obrazu w Konkursie Głównym, czyli „W ułamku sekundy”. Znów jesteśmy w turecko-niemieckim kociołku, a zderzenie kultur prowadzi do eskalacji przemocy. Tym razem jednak stawka jest wyższa, film opowiada historię kobiety, która w zamachu dokonanym przez neofaszystów straciła męża i syna. Ewolucja tej postaci znajduje odzwierciedlenie w klarownej, formalno-narracyjnej strukturze: całość podzielona została na trzy akty, dokumentujące jej żałobę, walkę o sprawiedliwość oraz zemstę. I opiera się w dużej mierze na fenomenalnej kreacji Diane Kruger (nagroda dla najlepszej aktorki), która z niechlujną fryzurą, w wytartych dżinsach i z tatuażami na ciele płynnie przechodzi od bezbrzeżnego żalu do imponującej determinacji. Akin uderza precyzyjnie, nie odpływa też do krainy wielkich metafor i być może dzięki temu jego film  wydaje się czymś więcej niż próbą dyskontowania autorskiego stylu.