Martini to nowy popcorn

15 minut czytania

/ Film

Martini to nowy popcorn

Rozmowa z Paulem Schraderem

„Taksówkarz” akurat trafił w dziesiątkę. Nie ma miesiąca, żeby ktoś o nim nie wspomniał. A wiele filmów, które spotkały się wtedy z o wiele cieplejszym przyjęciem, zupełnie zapomniano – mówi słynny scenarzysta i reżyser

Jeszcze 4 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: Główny bohater „Hazardzisty”, grany przez Oscara Isaaca, to mężczyzna samotny, zrezygnowany. Pasuje on do twojego świata, który zawsze wydawał mi się dość mroczny.
PAUL SCHRADER: To wszystko dlatego, że wychowałem się w rodzinie kalwinistów. Przychodzisz na świat z ogromnym poczuciem winy, a potem jest tylko gorzej. Jesteś winny, i tyle – odpowiadasz nie tylko za własne czyny, ale też za czyny innych ludzi.

Pracę nad scenariuszem zawsze zaczynam od znalezienia interesującego zawodu. Oglądałem kiedyś w telewizji turniej pokerowy i pomyślałem sobie, że to bardzo ciekawe. Jaki normalny człowiek gra w pokera po 10–12 godzin dziennie?! A ci faceci właśnie to robią. Nawet nie grają, tylko operują liczbami, są jak kalkulatory. To coś w rodzaju półegzystencji. Tak samo było z „Taksówkarzem”. W tamtych czasach, kiedy ludzie myśleli o kolesiu w taksówce, myśleli o najlepszym kumplu, zabawnym kolesiu. A ja zobaczyłem czarne serce egzystencjalizmu. W tym pokerzyście też od początku jest coś niepokojącego – to ktoś, kto jest winny. Ktoś, kto sam nie wie, czy powinien być żywy, czy martwy. Żyje w czyśćcu tych kasyn, dzień po dniu, ciągle robiąc dokładnie to samo.

Wyobrażam sobie, że potencjalni inwestorzy musieli być początkowo bardzo podekscytowani. Kasyna? Świetnie. Poker? Jeszcze lepiej. Ale więzienie Abu Ghraib?!
Chciałem pokazać człowieka, który nie jest w stanie zapomnieć o tym, co zrobił. Społeczeństwo mu wybaczyło, ale on nie potrafi tego zrobić. Zaczynasz się zastanawiać dlaczego. Co może być tak straszne? Pewnie, mógłby okazać się seryjnym mordercą, ale to banał. I wtedy pomyślałem o Abu Ghraib. Bo to jest niewybaczalne. Będąc tam, robiąc te zdjęcia, zbrukałeś swój kraj. Ludzie będą o tym pamiętać nawet po twojej śmierci. Na początku filmu wychodzi z więzienia. Ktoś powiedziałby, że spłacił swój dług. A przecież on nadal nie uważa, żeby to cokolwiek zmieniło. Co więcej, usiłuje tam wrócić!

I wtedy spotyka dzieciaka, który ma w sobie tyle samo złości.
Zaczyna myśleć, że jeśli tylko uda mu się go zmienić, jeśli uda się mu pomóc, może wtedy będzie w stanie sobie wybaczyć. Zaczyna dostrzegać wyjście z tej całej otchłani i motelowych pokoi, w których owija wszystkie meble białym prześcieradłem. Swoją drogą, znałem faceta, który robił to samo. Był moim scenografem, gdy kręciłem „Ludzi-kotów” [Ferdinando Scarfiotti – przyp. red.]. Kiedy go o to zapytałem, bardzo się oburzył: „Myślisz, że byłbym w stanie przeżyć w tak ohydnym wystroju?” [śmiech].

Zapomnijmy na chwilę o społeczeństwie, o tak zwanej opinii publicznej. Żeby pójść w życiu dalej, musisz sobie wybaczyć. W przeciwnym razie po prostu czekasz. Właśnie to robi ten bohater. On czeka. Czeka, by żyć, czeka, by umrzeć. Kiedy kobieta, grana przez Tiffany Haddish, pyta go, dlaczego uprawia hazard, odpowiada: „To zabija czas”.

Sam grałem kiedyś w gry hazardowe. Musiałem z nich zrezygnować, ponieważ zdałem sobie sprawę, że jedyną rzeczą, która naprawdę mnie interesuje, jest przegranie wszystkiego lub wygranie wszystkiego. Siedziałem tam i myślałem: gdybym tylko mógł teraz wziąć mój dom, moją karierę i moją dziewczynę i postawić wszystko na czerwone, zrobiłbym to bez wahania. Więc przestałem, bo w gruncie rzeczy wcale nie chcę tego robić. Chcę dalej mieć mój dom, moją karierę i moją dziewczynę.

Paul Schrader

 Urodził się w Grand Rapids w Michigan w rodzinie kalwinistów. W 1968 roku ukończył studia na wydziale teologii w Calvin College. Na przełomie lat 60. i 70. pisał recenzje filmowe. Pracował jako dziennikarz filmowy dla „Los Angeles Free Press”. W 1974 roku napisał swój pierwszy scenariusz – do japońskiego dreszczowca „Yakuza” . W następnym roku napisał „Taksówkarza”. Współpracował także z innymi reżyserami, m.in. Brianem De Palmą („Obsesja”) i Peterem Weirem („Wybrzeże moskitów”). W 1978 roku zadebiutował jako reżyser dramatu społeczno-kryminalnego „Niebieskie kołnierzyki”, w późniejszych latach zrealizował m.in. filmy „Amerykański żigolak”, „Mishima. Życie w czterech rozdziałach”, „Pierwszy reformowany”.

William Tell – imię bohatera od razu sugeruje, że coś jest nie tak.
Lubię nazwiska z pewnym oddźwiękiem [śmiech]. W „Pierwszym reformowanym” nazwałem jednego z bohaterów „Ernst Toller” na cześć niemieckiego dramaturga, który uciekł z kraju, gdy do władzy doszli naziści. Był homoseksualistą. Pomyślałem sobie: świetne imię dla duchownego.

William nie może już używać nazwiska, które nosił jako żołnierz – to chyba oczywiste. Poza tym „tell” to taka pokerowa gra słów. Kiedy ktoś w jakiś sposób zdradza, jakie ma karty, podskakuje, gdy ma dobrą rękę, to właśnie jest „tell”. Potem mamy ten mitologiczny związek z człowiekiem, który naraża życie własnego syna, aby pozbyć się despoty. Krótko mówiąc, od razu wydaje ci się, że coś o nim wiesz. Nawet jeśli kojarzy ci się tylko z operą Rossiniego.

Za „Pierwszego reformowanego” po raz pierwszy nominowano cię do Oscara. Po raz pierwszy!
No cóż, na szczęście robię filmy o długim okresie przydatności, a jest to coś, czego nigdy nie można przewidzieć. Tak się złożyło, że „Taksówkarz” akurat trafił w dziesiątkę. Nie ma miesiąca, żeby ktoś o nim nie wspomniał, a wiele filmów, które spotkały się wtedy z o wiele cieplejszym przyjęciem, zupełnie zapomniano. Są w nim jednak sceny, które zostały uznane za problematyczne. Sprawiały, że ludzie czuli się niekomfortowo, a niekomfortowe filmy nie zdobywają w Ameryce nagród. No, może taki „Ojciec chrzestny”, było pewnie z kilka wyjątków. Ale większość nagród zdobywają filmy, które sprawiają, że ludzie czują się dobrze. Dopiero potem, z dziesięć lat później, nie wydają się one już takie ważne.

„Hazardzista”, reż. Paul Schrader

Pamiętam twój post na Facebooku, gdy przyznałeś, że zaczęło ci wtedy zależeć na nagrodach, których nawet nie szanujesz.
Powiedziałem kiedyś Scorsese: „Marty, jeśli twoim priorytetem jest zdobycie Oscara – a tak właśnie było – to chyba potrzebujesz w życiu jakichś nowych wyzwań”. No ale potem go wreszcie zdobył, więc może to on miał rację.

Moim największym osiągnięciem jest to, że wciąż żyję. Zrobiłem kiedyś w Japonii film „Mishima”, który był jedyny w swoim rodzaju, i do dziś jestem zdumiony, że w ogóle istnieje. „Pierwszy reformowany” nie dostał Oscara, ale jest dobrym filmem, byłem też dumny z „Prywatnego piekła” i „Pociechy od obcych”. Tak to już jest – lubisz swoje dzieci z różnych powodów, a niektórych nie lubisz wcale.

Tiffany Haddish, o której wcześniej wspomniałeś, gra w „Hazardziście” w bardzo wyciszony sposób. Pracowałeś już wcześniej z komikami, zawsze „przeciągając” ich na drugą stronę, zmuszając do powagi. Dlaczego cię to interesuje?
Tej ważnej lekcji udzielił mi Scorsese przy „Taksówkarzu”. Ja napisałem rolę, a on obsadził w niej Alberta Brooksa. Zupełnie tego nie zrozumiałem. Zapytałem: „Dlaczego wybrałeś cholernego Alberta Brooksa?!”. A on na to: „Ta rola jest nudna. Albert przynajmniej coś z nią zrobi”. Od razu się zamknąłem. „Sprytne”.

Jeśli weźmiesz komika, a szczególnie stand-upera, i trochę go przyciśniesz, zawsze znajdzie jakiś ciekawy sposób na to, żeby się z tego uścisku wyślizgnąć. Bez względu na to, czy mowa o kimś takim jak Richard Pryor czy Cedric the Entertainer [z którymi Schrader pracował przy „Niebieskich kołnierzykach” i „Pierwszym reformowanym” – przyp. red.]. Po prostu musi to zrobić – ci ludzie są tak skonstruowani. Tym razem długo myślałem o tej roli i ludzie zaczęli wymieniać przy mnie różne nazwiska. Kiedy ktoś wspomniał o Tiffany, pomyślałem: „Ha! To interesujące”. Po pierwsze dlatego, że ona zawsze cię czymś zaskoczy, taka już jest. Po drugie, chce zmienić swój wizerunek, więc zgodzi się pracować za grosze. Każdy skorzysta na takim interesie.

Zwykle dość otwarcie przyznajesz, że na twoich filmach nikt nie zarabia, że coraz trudniej znaleźć na nie pieniądze. Nie byłoby łatwiej rozpocząć na przykład współpracy z Netflixem?
Wszystko zależy od tego, czy to do ciebie należy ostatnie słowo. Netflix zrobił teraz film z Paolo Sorrentino [„To była ręka Boga” – przyp. red.], ale robią ich całe mnóstwo i tylko kilka będzie tymi „wybranymi dziećmi”. Jeśli byłbym wybranym dzieckiem, jak Paolo albo Jane Campion, to tak – pewnie mógłbym to zrobić. Ale obawiam się, że to nie miejsce dla mnie.

Myślę, że rozrywka audiowizualna jako taka ma się dziś dobrze, ale kino się zmienia. Będzie się zmieniało. Czy zejdzie do poziomu muzyki klasycznej lub teatru? Nie sądzę, ale na pewno też stanie się o wiele bardziej niszowe. Kiedyś każde miasto miało po dwadzieścia kin, teraz ma z pięć. Albo będą to IMAX-y, skupiające się na rodzinnej rozrywce, bo ludzie uwielbiają patrzeć, jak ich dzieci dobrze się bawią, albo kino „klubowe”, gdzie masz też restaurację i bar. Cóż mogę dodać, martini to nowy popcorn.

Wszyscy wiedzą, że moje filmy nie kosztują nie wiadomo ile, więc nikt nie traci czasu. Z powodu ograniczonego budżetu nie nakręciliśmy w „Hazardziście” ani jednej zbędnej sceny, która skończyłaby potem na podłodze w montażowni. Poza tym kombinuję. Oscara Isaaca znałem już wcześniej, szybko się zgodził. Potem dołączyła do nas Tiffany, Tye Sheridan podobno zawsze chciał ze mną pracować. No i świetnie. A potem pomyślałem: a gdyby tak Scorsese został producentem wykonawczym? Na pewno by nam to pomogło. Zadzwoniłem do niego. „Marty, chcę cię poprosić o przysługę. Nasze kariery powoli dobiegają końca, może uda się jeszcze raz zobaczyć nasze nazwiska razem na ekranie? Martin Scorsese, Paul Schrader, co ty na to? Czy to nie byłoby świetne? Dwa tygodnie później zadzwonił jego agent, próbując dobić ze mną targu i podpisać umowę. Jaką umowę? Poprosiłem go o przysługę. Zgodził się. Taka była nasza umowa.

Inni reżyserzy i filmowcy naprawdę cię uwielbiają. Ethan Hawke opowiadał o tobie niedawno w Karlowych Warach. Reżyser „Tolkiena” cieszył się, gdy „Hazardzista” trafił do Wenecji.
Nikt nie pamięta już, że „Taksówkarza” też nikt nie chciał tknąć nawet kijem. A potem Bob nagle zdobył Oscara, Marty miał przebój kasowy, ja sprzedałem scenariusz za duże pieniądze i byliśmy „gorącym towarem”. Wcześniej ktoś powiedział mi tylko, że mój scenariusz jest „sławny”. Dlaczego? „Bo wszyscy mówią, że ktoś powinien nakręcić na jego podstawie film, ale nigdy do tego nie dojdzie”. Oto historia mojego życia. Już się przyzwyczaiłem.

W przypadku takich ludzi jak Ethan czy Oscar po prostu daję im szansę robienia tego, co najbardziej lubią. Oscar spędza teraz dużo czasu, stojąc przed greenscreenem. Ciągle czeka, aż ktoś powie mu, że ma przed czymś uciekać. U mnie jest inaczej. Nauczyłem się już, że żaden aktor nie lubi, gdy mówi mu się, żeby nie grał. Więc mówisz: „Wyobraź sobie, że jesteś skałą. Wyobraź sobie skalisty klif, brzeg morza, fale rozbijają się o ciebie – nazywają się Fabuła i Budżet. Ale zignoruj je. One odejdą. A ty dalej tam będziesz, po prostu to przeczekaj. Bądź skałą, be a rock”. I wszyscy są zadowoleni, bo dostali jakieś konkretne zadanie.

Powinieneś zatrudnić Dwayne’a „The Rock” Johnsona i powiedzieć mu: „Bądź skałą!”.
Bardzo by mu się przydało. Prawda jest taka, że aktor „zagra skałę” tylko wtedy, gdy wie, że ma za sobą cały system wsparcia: scenariusz, reżysera i resztę obsady. A jednak nie lubię pracować dwa razy z tymi samymi ludźmi, bo mam wtedy wrażenie, że przelewam stare wino do nowej butelki. Gdybym znowu spotkał się z nimi na planie i zaczął opowiadać te głupoty o skale, od razu by to zauważyli, a tak jeszcze nikt mnie na tym nie przyłapał.

Casting jest jednym z największych błędów, jakie możesz popełnić w tym biznesie. Jeśli źle obsadzisz film, nic już nie możesz zrobić. Jesteś po prostu udupiony. Drugim jest zadawanie się z ludźmi, którzy cię nie szanują. Zrobiłem to kilka razy. I tak uważam się za szczęściarza, bo sam decyduję, o czym piszę. Nikt mnie nie zatrudnia. Zawsze zastanawiam się, co mnie samego zainteresuje. Wielokrotnie proszono mnie o napisanie książki o moim życiu, a moja odpowiedź jest zawsze taka sama: „Po co miałbym pisać książkę, której nie przeczytam?”. Za myślenie nikt ci nie płaci, a jeśli płaci, zwykle jest to jakiś dupek, bo coraz więcej pieniędzy w przemyśle filmowym pochodzi teraz od ludzi, którzy w ogóle nie lubią filmów. Nawet ich nie oglądają.

PaulPaul Schrader odbiera nagrodę na festiwalu w Zurychu, mat. prasowe

Na festiwalu w Zurychu, gdzie odebrałeś nagrodę za całokształt twórczości, opowiadałeś, że sam uważałeś kiedyś, że bycie filmowcem to „tandetne zajęcie”.
Nic dziwnego – mieszkałem wtedy z czterema studentami, którzy kręcili film o motocyklistach dla Rogera Cormana. Nazywał się „Nagie anioły” [śmiech]. Byłem krytykiem w Los Angeles, pisałem dla undergroundowej publikacji i pewnego dnia obejrzałem „Kieszonkowca” Bressona. Te 76 minut zmieniło moje życie. Zobaczyłem, że istnieje sposób na to, żeby połączyć jakoś współczesny świat z moim wychowaniem w kościele, sacrum moich dziadków i profanum kolegów.

„Taksówkarza” pisałem potem w ramach autoterapii. Taka postać jak mój bohater nie występowała wcześniej w filmach, ale występowała w dwudziestowiecznej literaturze pięknej. Pisali o nim Dostojewski, Sartre. To człowiek bez właściwości. Był to dość mroczny moment w moim życiu – bałem się, że sam się nim stanę, tym ciemnym „czymś”. Travisem Bickle’em zamkniętym w pudełku, przedzierającym się przez ten cały rynsztok, rozpaczliwie samotnym. Tak to się zaczęło i ciągle do tego wracam, ale teraz muszę to chyba zmienić. W moim kolejnym filmie, „Master Gardener” z Joelem Edgertonem, też będę miał samotnego faceta siedzącego w pokoju, noszącego maskę swojego zawodu. Ale dodam do tego jeszcze miłosny trójkąt i dwie kobiety, które rozmawiają ze sobą za jego plecami. Jedna z nich ma 20 lat, druga 70, a on sypia z obiema. Wyobraź sobie, co by było, gdyby w „Taksówkarzu” Cybill Shepherd i Jodie Foster poszły razem na kawę!

Dlaczego nie skupisz się tylko na nich? Na tych dwóch kobietach?
Zrobiłem już kilka filmów z kobietami, „Patty Hearst” i „Ludzi-kotów”, ale nie czułem tego w kościach. Prawda jest taka, że ja po prostu wiem, o czym myślą ci wszyscy mężczyźni. Nie wiem jednak, o czym myślą te wszystkie kobiety. To dla mnie zupełna zagadka. Kiedy tworzysz postać, musisz być w stanie powiedzieć potem aktorowi: „Nie pytaj mnie, dlaczego ten facet to mówi. Po prostu wiem, że tak jest”. Nie czułbym się tak pewnie, mówiąc to samo aktorce. Wyobrażam już sobie tę rozmowę:
– Dlaczego ona to mówi?
– Nie wiem.
– Co ty w ogóle wiesz o kobietach?
– Niewiele.