Czarno-biały film o przyjaźni między rezolutnym dziewięciolatkiem a pogubionym i refleksyjnym dorosłym, w tle Manhattan i Central Park – przyznaję, że na początku byłam przerażona. „C’mon C’mon”, nowy film Mike’a Millsa, zapowiadał się na konglomerat filmowych elementów, które gwarantują Oscara i na które mam uczulenie: liryczny portret mężczyzny w kryzysie wieku średniego, miasto stylizowane na fotografie Eliotta Erwitta, szantażowanie dziecięcą „naiwną mądrością”, problemy pierwszego świata, bla bla bla. Pomyliłam się o kilka długości – „C’mon C’mon”, podobnie jak poprzednie filmy Millsa, jest raczej o tym, że nie za dobrze znamy samych siebie, a co dopiero innych. Ale przede wszystkim jest traktatem o słuchaniu, o wychwytywaniu dźwięków i poszczególnych fraz z codziennej kakofonii, o poszukiwaniu ciszy i o wsłuchiwaniu się w cudzy głos.
Mills ma na swoim koncie trzy fabuły, każda z nich jest w pewnym sensie autobiograficzna. „Beginners” z 2010 to historia jego ojca, który w wieku 75 lat, cztery lata po śmierci matki Millsa, wyszedł z szafy i kolejne cztery lata przeżył w szczęśliwym związku z nowym partnerem. „20th Century Women” z 2016 to z kolei zainspirowana matką i siostrami reżysera opowieść, którą Mills opisuje jako „list miłosny do kobiet, które go wychowały”. Pięćdziesięciopięciolatek jest obecnie ojcem dziewięcioletniego chłopca, więc jego trzeci film oczywiście czerpie z tej relacji garściami. Nie tylko z niej, bo Mills to człowiek orkiestra: zanim zaczął kręcić fabuły, był grafikiem, rysownikiem, autorem teledysków dla takich gwiazd jak Air, Blonde Redhead, Martin Gore czy Yoko Ono, grał na gitarze w indierockowym zespole Butler 08 i zdobył międzynarodową sławę jako fotograf. W „C’mon C’mon” obok biografii Millsa i jego relacji rodzinnych pojawia się jeszcze jeden kluczowy punkt odniesienia. Mills jest wielkim miłośnikiem audycji radiowej Iry Glassa „This American Life” i nie ukrywa, że główna postać dziennikarza Johnny’ego była wzorowana na amerykańskim radiowcu, który przemierza cały kraj w poszukiwaniu wielowątkowych historii opowiadanych przez dziesiątki różnych głosów.
Struktura „This American Life” nie podporządkowuje się wizualnym schematom opowiadania. Cotygodniowa audycja i podkast to minireportaże i makroopowieści. Rozpiętość tematyczna jest wielka – Glass wraz ze sztabem radiowych profesjonalistek poruszają takie tematy jak internetowy trolling, przyjaźń w cieniu pisarskiej sławy, boom na pokerzystów w USA, losy rodzin ofiar tsunami w Japonii, backlash po zabójstwie George’a Floyda, teatr tworzony przez więźniarki i więźniów, wpływ balu maturalnego na kształtowanie narracji o własnym życiu. „Tematy” to złe słowo – istotą „This American Life” jest wychodzenie od osobistych opowieści, w których odbija się polityczny krajobraz Stanów Zjednoczonych. Personalna historia zawsze wyprzedza wielką narrację, ustawy, teorie i regulacje ustępują miejsca aktowi opowiadania. W najnowszym odcinku, poświęconym backlashowi, próbom usprawiedliwiania rasizmu i tłumieniu dyskusji o systemowej dyskryminacji, prowadząca Emanuele Berry nie analizuje teoretycznych dyskursów ani publicystyki. Oddaje głos Nevaeh – szesnastolatce z Teksasu, której koledzy ze szkoły zorganizowali na czacie rasistowską „aukcję” i „wystawili” czarnych uczniów na sprzedaż. Wtedy czarna Nevaeh nie została zaproszona do dyskusji, teraz opowiada, jak brak reakcji ze strony szkoły i powszechna ignorancja sprawiły, że dziewczyna straciła zaufanie do najbliższych i zerwała relacje z przyjaciółmi. Zamiast nazbyt szerokiego politycznego tematu dostajemy jego odblask w pojedynczym życiu, które nagle stało się kruche i niepewne; zamiast wypowiedzi włodarzy i zarządców – słowa osoby, która jest ofiarą „walczących słów”.
„C’mon C’mon” podąża tropem audycji „This American Life” – nie ma oczywistej dramaturgii i nie stawia na spektakularny efekt. Na pierwszym planie znajduje się wprawdzie konstelacja typowa dla filmowego storytellingu: czterdziestokilkuletni mężczyzna (Joaquin Phoenix jako radiowiec Johnny) uczy się życia na nowo od szczerego do bólu dzieciaka (Woody Norman jako Jesse). Ale równie istotne jest to, co wypełnia tradycyjny schemat – między małymi wydarzeniami i większymi sprawami wybrzmiewają wypowiedzi dzieci imigrantów, z którymi Johnny przeprowadza wywiady do swojej audycji. Zadanie jest proste – kilkunastoletnie rozmówczynie i rozmówcy mają opisać przyszłość. Może w przyszłości świat się nie skończy, ale będzie w nim bardzo dużo betonu i maszyn, pewnie będzie więcej wojen, może ludzie nie będą się ranić słowami. Dzieciaki mówią o sobie i o innych, o tym, że nie znoszą, kiedy mama wymaga od nich niepłakania, choć bardzo chcą płakać, że najbardziej boją się, że będą samotne, że nie chcą wyobrażać sobie świata bez zwierząt, że nie lubią, kiedy wszyscy w domu są podenerwowani i napięci. Widać, że kieruje nimi troska – o zamkniętych w sobie dorosłych i o niszczoną planetę, o cudze bezpieczeństwo i o szczerość w relacjach.
Johnny wierzy, że nagrywanie dźwięków pozwala w pewien sposób zatrzymać czas, i ma w tym sporo racji, ale w „C’mon C’mon” dzieje się coś więcej. Teraźniejszość zaczyna być odczuwana jak przeszłość, a przyszłość otwiera się na oścież. Jest w pewnym sensie zapisana w tym, co dzieje się dokładnie teraz – w kilku rozmowach, które wujek odbywa ze swoim siostrzeńcem na temat cukru i posiadania rodzeństwa, w paru posiłkach, które zjedzą razem, i w resztkach, które zostawią na talerzu, w wycieczce do Nowego Orleanu i bitwie na poduszki. „Nieomal nic z tego nie będziesz pamiętał – mówi Johnny do siostrzeńca – zostanie ci kilka rozmazanych wspomnień”. „Jesteś najgłupszą z głupich osób” – odpowiada Jesse i chyba ma rację. Chociaż Johnny’emu wydaje się, że to on będzie przypominał dzieciakowi o kilku wspólnie spędzonych tygodniach, w rzeczywistości to siostrzeniec będzie jego pamięcią – chłopak sięga wyobraźnią o wiele dalej niż wujek, który tak szybko się męczy.
Równolegle w tle rozgrywają się losy innej relacji, siostrzeńsko-braterskiej. Jimmy znalazł się pod opieką Johnny’ego, ponieważ siostra mężczyzny i matka chłopca, Viv (Gaby Hoffmann), pojechała pomóc Paulowi (Scott McNairy) – swojemu partnerowi, który mierzy się z nawrotem zaburzeń afektywno-dwubiegunowych. Tę relację słychać w strzępach rozmów o wydarzeniach dnia, w które wkradają się coraz poważniejsze pytania i wątpliwości. Brat i siostra nie byli ostatnio w kontakcie, chyba nie chcieli być, nie rozwiązali kilku spraw i wielu nie przegadali. Ich matka umarła ponad rok temu i nie był to dla nich łatwy proces. Potem Viv dokonała wyborów, których Johnny nie popierał, na przykład zdecydowała się wspierać swojego bipolarnego partnera w – wydawałoby się – skazanej na klęskę walce. Brat chciał, żeby Viv zatroszczyła się o siebie, Viv wolała pomóc mimo wszystko. Po roku chłodnych stosunków i po kilkunastu dniach z chłopcem Johnny zaczyna rozumieć, że to nie była jego sprawa. Mógł sobie oszczędzić tego całego bla bla bla.
„Bla bla bla” – tak Jesse odpowiada każdemu dorosłemu, kiedy wyczuwa nudę albo ściemę. Czasem po prostu bawi go dźwięk tych słów, innym razem trochę się przekomarza. „To nie jest bla bla bla” – strofuje go Johnny, który próbuje wytłumaczyć, dlaczego on i Viv nie zachowują się jak brat i siostra. Ale po chwili zmienia zdanie: „Masz rację, może to wszystko to właśnie bla bla bla”. W nowym filmie Millsa uparcie powraca jedna myśl, raz jako niepokój, innym „C’mon C’mon”, reż. Mike Mills.
USA 2021, w kinach od stycznia 2022 razem jako pocieszenie: nie do końca wiemy, co robimy i jak rezonują nasze słowa, jak nasze zachowania wpływają na dzieci i czy naprawdę mówimy to, co chcieliśmy powiedzieć. Mimo to musimy próbować dalej, uczyć się i przepraszać nawet za te rzeczy, o których nie wiedzieliśmy, że wyrządzają komuś ból. Jesse gubi się w nowojorskim tłumie, Johnny wpada w panikę. Chłopiec znajduje się po chwili, jest pełen gniewu i pretensji. „Zgubiłeś mnie!” – krzyczy, chociaż to raczej nieprawda. Minie wieczór i długa rozmowa z Viv, zanim Johnny załapie, że siostrzeniec, który mówi obrażony: „Nie potrzebuję cię”, tak naprawdę drży z lęku o siebie i swoich bliskich.
Bywa, że „C’mon C’mon” balansuje na granicy sentymentalizmu, ale ma w sobie ton, wobec którego trudno przejść obojętnie. Film Millsa ujmuje niezwykłą uważnością: nie omija małych, codziennych turbulencji i nagłych zmian nastawienia, nie odwraca wzroku od błahostek, skupia się na chwilach i gestach, których znaczenia często w danym momencie nie rozumiemy. Jest również, co szczególnie istotne w kinowej konfrontacji z dziecięcymi wykonawcami, aktorsko nieprzegrany – Phoenix i Hoffmann poszli w stronę naturalnego minimalizmu i swobody, improwizowane słowa dzieci występujących w audycji i te napisane dla profesjonalnych aktorów nie różnią się od siebie, film miewa paradokumentalny sznyt. To sprawia, że „C’mon C’mon” jest też filmem do słuchania – monochromatyczne zdjęcia Robbiego Ryana nie przytłaczają dźwięku feerią barw, czasem kamera w ogóle ustępuje głosom i skupia się na kawałku drzewa albo ujęciu łazienki. Bywa, że na ekranie pojawiają się nazwiska pisarek, filmowczyń i teoretyczek (Angeli Holloway, Jacqueline Rose, Kirsten Johnson), i to cytat staje się tematem ujęcia. W nowym filmie Mike’a Millsa nie ma nic banalnego, chociaż jest w nim mnóstwo bla bla i bla.