W sierpniu 2002 Urszula Śniegowska zapowiedziała przegląd najgorszych polskich filmów z czasów PRL-u, który miał się odbyć w warszawskim Kino.labie. Kinowej sekcji towarzyszył przeprowadzony przez „Gazetę Wyborczą” plebiscyt na najgorszy film PRL-u. Czytelniczki i czytelnicy mogli głosować między innymi na „Damski interes” Krzysztofa Zanussiego, „Zbrodniarza, który ukradł zbrodnię” Janusza Majewskiego czy „Deszczowego żołnierza” Wiesława Saniewskiego. W ramach samego przeglądu pokazano takie filmy jak „Powrót wilczycy” i „Klątwę doliny węży” Marka Piestraka czy „Alicję” Jerzego Gruzy. Wszyscy się obrazili.
Pierwszy odezwał się Andrzej Wajda, który wystosował list otwarty. Sprzeciwiał się w nim idei szufladkowania filmów jako „najgorsze”, twierdził, że odbiera to widzom możliwość własnej oceny oraz w nieetyczny sposób żeruje na trudnym dla polskiego kina momencie i łatwo może zamienić się w utożsamienie całej polskiej produkcji filmowej z tym, co najgorsze. Wajda nie mógł wiedzieć, że rok później Tommy Wiseau – prawdopodobnie amerykański filmowiec prawdopodobnie polskiego pochodzenia – pokaże „The Room”, uznany przez widzów i krytyków za najgorszy film wszech czasów. Ani tego, że przypięta mu łatka katastrofy będzie dla niego największym wyróżnieniem i nagrodą.
„The Room” to opowieść najprawdopodobniej autobiograficzna o Johnnym (Tommy Wiseau), zakochanym w Lisie (Juliette Danielle), zakochanej w Marcu (Greg Sestero), przyjacielu Johnny’ego. Reżyserem, autorem scenariusza, odtwórcą głównej roli i producentem filmu jest Tommy Wiseau. Jego debiut to dziwaczna hybryda absolutnej amatorszczyzny z profesjonalnym zapleczem filmowym. Autorskie oko Tommy’ego Wiseau ciągle prowadzi kinową materię na manowce. Łóżkowe sceny ciągną się w nieskończoność, pozostając przy tym w absurdalnie nierealistycznej manierze, ujęcia mieszkania przeplatają się z zupełnie nieuzasadnionymi panoramami miasta, dialogi brzmią jak parodia najsłabszych telenoweli, a sama historia puchnie od tropów pozbawionych konsekwencji i znaczenia. W filmie roi się od błędów logicznych, scenariuszowych i montażowych, aktorzy zachowują się co najmniej ekscentrycznie, tło na greenscreenie żyje własnym życiem, obraz jest pozbawiony ostrości (podobno nikt z ekipy jej nie sprawdzał).
Przy produkcji pracowało 400 osób, zdjęcia ciągnęły się przez pół roku, Wiseau miał wydać na projekt około 6 milionów dolarów. Ten niezwykły mariaż sporego budżetu z całkowitą nieumiejętnością stworzenia filmu nadał debiutowi Wiseau miano dzieła kultowego. Niedystrybuowalne dzieło znalazło swoje miejsce na pokazach midnight movies, zdobyło rzesze fascynatek i fascynatów, którzy, podobnie jak fani „Gwiezdnych wojen”, gromadzili gadżety inspirowane „The Room” (ponieważ w domu Johnny’ego jest pełno obrazów przedstawiających łyżki, właśnie one stały się mieczem świetlnym miłośników filmu, którzy przynoszą na nocne pokazy plastikowe łyżeczki i rzucają w ekran za każdym razem, kiedy obraz pojawia się w kadrze). Na seanse reagowano gromkimi salwami śmiechu i chociaż nikt z ekipy filmowej nie potwierdza tej tezy, Tommy Wiseau utrzymuje, że od początku myślał o „The Room” jako o komedii. Jednak jego film ma szansę zapisać się w historii kina nie jako najśmieszniejszy, ale właśnie najgorszy film wszech czasów.
„The Disaster Artist”, reż. James Franco. USA 2017, w kinach od 9 lutego 2018James Franco, nagrodzony Złotym Globem za główną rolę w „The Distaster Artist” w kategorii Musical lub Komedia, również nie jest zainteresowany portretowaniem Tommy’ego Wiseau jako króla farsy. Podobnie jak Wiseau, Franco wyreżyserował, i wyprodukował film, obsadził siebie w głównej roli i jedynie scenariusz wyszedł spod ręki Scotta Neustadtera i Michaela H. Webera. Mieli do dyspozycji wiele materiałów – po premierze „The Room” Greg Sestero i Tom Bissell napisali książkę „The Disaster Artist: My Life Inside The Room, the Greatest Bad Movie Ever Made” („Katastrofalny artysta: moje życie wewnątrz Pokoju, największego złego filmu wszech czasów”), członkowie ekipy chętnie wypowiadali się o półrocznej przygodzie na planie filmu, a sam Wiseau uczęszczał na pokazy i udzielał odpowiedzi na pytania publiczności. Jednocześnie wielu informacji brakuje – wciąż nie wiadomo, gdzie i kiedy urodził się Wiseau (podobno rejestr amerykańskich obywateli potwierdza plotkę o jego polskim pochodzeniu), jego życie osobiste pozostaje tajemnicą, podobnie jak źródła jego fortuny. Dlatego „The Distaster Artist” jest opowieścią nie tyle o samym Wiseau, co o pokrętnych drogach show-biznesu – albo raczej o jego mirażach. Pozostaje też subtelną apologią porażki: w świecie, w którym błyskawicznie zapada decyzja o artystycznej i komercyjnej wartości każdego projektu, Franco przygląda się tym, którzy zostali skazani na klęskę, zanim wykonali pierwszy krok.
W „The Disaster Artist” w rolę przyjaciela i najbliższego współpracownika Wiseau – Grega Sestero – wciela się brat Jamesa, Dave Franco. To jego perspektywa dominuje w filmie: obserwujemy zaczątek ich przyjacielskiej relacji na zajęciach aktorstwa, wspólną podróż do Los Angeles, szereg niepowodzeń, spotykających obu amatorów sceny na drodze do Hollywood. Sestero znajduje wprawdzie agencję, która chce wziąć go pod swoje skrzydła, ale na dobrej woli się kończy – nie dostaje żadnych zleceń. Wiseau zamiast zainteresowania wzbudza na castingach zdumienie i kpinę – jego angielski, charakteryzujący się znikającymi końcówkami słów (a czasem nieobecnością całych fraz), dziwną językową melodią i akcentem utrudniającym zrozumienie, nie wróży sukcesu w branży filmowej. Oglądają dużo filmów, żywią się pizzą, żyją w mieszkaniu Wiseau i starają się nie tyle przebić na szczyt, ale jakkolwiek utrzymać na powierzchni. Tworzą nietypowy duet, na imprezie Greg słyszy od znajomego: „Odwal się od tego dziwacznego kumpla, tego, co wygląda jak wampir. Nie możesz z nim nigdzie chodzić, hollywoodzkie cipki wysychają, kiedy z nim leziesz. Zamykają się, jakby miały pieprzony pas cnoty”. Prawda jest chyba jeszcze bardziej bolesna: ani Sestero, ani Wiseau nie mają szans na karierę w Hollywood, konkurencja jest zbyt wielka, a wzorce akceptacji za sztywne, żeby dwójka fantastów mogła się do nich dostroi. Mimo wszystko, udaje im się zrobić film.
„The Disaster Artist” bywa szczery do bólu. Trudno uwierzyć, że to ekstrawagancja i odwaga Tommy’ego doprowadzają do produkcji „The Room” – obecność w studiu filmowym Wiseau zawdzięcza tylko i wyłącznie swojemu majątkowi. Materiał, nad którym pracuje, nie jest ani niezwykły, ani wybitny, w dodatku scenariuszowe dziury i absurd całej opowieści zostaje dostrzeżony już na samym początku przez wszystkich członków ekipy filmowej. Praca nad „The Room” przypomina orkę w imię wyższej sprawy, nie jest nią jednak wyjątkowa ranga artystyczna, ale wizja zrealizowania czeku na zawrotną sumę. Franco nikogo nie oszukuje, „The Room” powstał dzięki fortunie Wiseau i chociaż jego wysiłek w doprowadzeniu produkcji do końca jest nie do podważenia, nie mamy do czynienia z historią „przez ciernie do gwiazd”. „The Disaster Artist” unika jednak łatwych diagnoz pokroju: „Tylko bogatych stać na spełnienie własnych marzeń”.
Nawet jeśli to pieniądze zadecydowały o zaistnieniu „The Room”, Franco przygląda się też konfrontacji zrealizowanego filmowego snu z jego recepcją. „The Disaster Artist” w subtelny sposób porusza te wątki, które w krytyce filmowej, odbiorze publiczności czy ocenie branży pozostają zawsze na najdalszym planie. Opowieść Jamesa Franco o Tommym Wiseau to także szereg pytań o to, kto i dlaczego ma prawo osądzać cudzy artystyczny wysiłek, na ile określenia „dobry” i „zły” są skuteczne w odbiorze sztuki, dlaczego przypisujemy sobie dyspozycję do skreślenia wieloletnich starań i wysiłków twórczych, często nie zważając na konsekwencje naszych słów. „The Disaster Artist” ustawia nas w pozycji obserwatorów szalonego, bezwzględnego i narażonego na wyśmianie procesu, który ma pełne prawo zakończyć się katastrofą. Być może właśnie takimi regułami rządzi się sztuka: nie musi być zawsze udana, może pozwolić sobie na niekonsekwencje, klęski, beznadziejne próby i pozbawione wartości gesty. Może pracować na to, żeby w jej ramach powstał kanon rzeczy najgorszych, szereg niepowodzeń i przestrzelonych pomysłów. Istnieje prawdopodobieństwo, że to one mówią o sztuce i o naszej kondycji więcej niż arcydzieła.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).