„Fighter” Davida O. Russella pod wieloma względami nie odbiega od schematów opowieści o bokserze, przecierającym szlaki przez ciernie do gwiazd. Fabuła oparta jest oczywiście na faktach, ubogie środowisko tytułowej gwiazdy zostaje sportretowane w najdrobniejszych szczegółach, droga na szczyt jest żmudna, a sukces niepewny. Ale od samego początku wiemy, że nie można się w tym wypadku spodziewać powtórki ze „Wściekłego byka” czy „Rocky’ego”. „Fighter” mierzy gdzie indziej.
Micky Ward (Mark Wahlberg) nie jest najjaśniejszą gwiazdą ringu i nie takie są jego ambicje. Mógłby rzucić karierę w każdym momencie, gdyby nie naciski matki, sióstr, a przede wszystkim brata – Dicky’ego Warda (Christian Bale), który jest także trenerem Micky’ego. Tematem „Fightera” nie są brudne zakamarki bokserskiego światka, pot i znój na ringu czy skoki napięcia towarzyszące walkom. Co więcej – wszystkie elementy, składające się na tradycyjny schemat fabularny filmu o boksie, zostają nie tyle zepchnięte na drugi plan, co potraktowane po macoszemu, ukazane z przymrużeniem oka albo w krzywym zwierciadle. Micky Ward potrafi przez osiem rund meczu zasłaniać głowę przed ciosami i uciekać na koniec ringu, żeby znienacka jednym szybkim ruchem powalić rywala. Po jednej porażce chce zapomnieć o sporcie i natychmiast znajduje satysfakcję w opróżnianiu kolejnych puszek piwa. Jeśli w knajpie spróbuje uderzyć agresywnego klienta, już z odsieczą nadciąga jego brat, który skutecznie pacyfikuje przeciwnika. Ani boks, ani duch rywalizacji nie grają w „Fighterze” pierwszych skrzypiec.
„The Fighter”, reż. David O. Russell.
USA 2010. W kinach od 4 marca 2011Jednogłośny werdykt Akademii Oscarowej tym razem nie minął się z faktycznym stanem rzeczy. „Fighter” to potyczka zwycięska dla dwójki aktorów – Christiana Bale’a w roli Dicky’ego Warda i Melissy Leo jako Alice Ward (matki obu braci). Oboje zostali nagrodzeni Oscarem w kategorii najlepszej roli drugoplanowej i oboje wskazują na najmocniejsze punkty filmu Russela. Skoro boks jest tylko pretekstem, musi istnieć coś poza sportową rywalizacją, co wprawia w ruch „Fightera”. W tym wypadku napięcia nie powstają na planie indywidualnego dramatu głównego bohatera – Mark Wahlberg w roli Micky’ego Warda prędko usuwa się w cień, przytłoczony aktorską obecnością Bale’a i Leo, ale także Amy Adams, grającej narzeczoną boksera. Cały ciężar spoczywa na barkach aktorów, którzy mają świadomość konwencji i rysują swoje postaci aż nazbyt wyrazistą kreską. Histeryczna Leo z łatwością przechodzi od gwałtownych awantur do sentymentalnych czułości. Bale z obłędnym wzrokiem waha się między narkotycznym szaleństwem a braterską lojalnością. Szereg sióstr Warda tworzy roztrzepany chór silnych kobiet, pociągających za sznurki w rodzinie i z łatwością przejmujących władzę nad losami braci.
Galeria ostro zakreślonych postaci walczy o panowanie nad ciałem i duszą Micky’ego Warda – którego posiąść jest łatwo, bo Wahlberg pozbawia swojego bohatera (niemal w kontraście do reszty bohaterów) jakichkolwiek właściwości, mocy decyzyjnej i choćby śladowych przejawów własnej woli. Dlatego rodzinna rywalizacja przekształca się w próbę charakterów, a także w potyczkę aktorską – każdy ma w „Fighterze” swoje pięć minut, szansę na zaznaczenie własnego charakteru pisma na ekranie, okazję do spotkania z kontrastowo odmienną ekspresją i stylem.
„Fighter” nie jest rewolucją w konwencji hollywoodzkiego opowiadania, ale z pewnością można dopatrzyć się w filmie Russela pewnych przesunięć. Przede wszystkim w tej historii brak łatwych wzruszeń i momentów nachalnie ściskających za gardło, tak typowych dla bokserskich opowieści. Nawet jeśli przez „Fightera” prześwitują odblaski amerykańskiego mitu, od samego początku trudno im zawierzyć i nie spojrzeć na nie z dystansem. „Fighter” bardziej przypomina „Królestwo zwierząt” – w obu wypadkach główny temat usuwa się na bok, pod naporem opowieści o rodzinnych uwikłaniach i siatce emocjonalnych zależności. „Fighter” nie portretuje życia na ringu, tak jak „Królestwo zwierząt” nie odzwierciedla świata bandytów i szemranych interesów. W obu wypadkach nacisk pada głównie na siatkę szantaży, obietnic, zobowiązań i niedomówień, tkaną przez najbliższe osoby. I w obu wypadkach genialny klan rodzinny staje się małą metaforą mechanizmów władzy i podporządkowania, obowiązujących w zhierarchizowanych strukturach.