Mikey Saber (Simon Rex) był w pracy codziennie przez siedemnaście lat. Zdobywał nagrody i wyróżnienia, dostawał kolejne propozycje i piął się po szczeblach kariery, wreszcie znalazł się blisko poważnych pieniędzy i wielkiej sławy. W wieku czterdziestu kilku lat jest u szczytu formy, jego umysł i ciało nigdy nie były w lepszej kondycji, serotonina utrzymuje się na wyskokowym poziomie, świat mu sprzyja. W tej chwili ma drobny kryzys, ale to nic wielkiego, da się go przezwyciężyć przy odrobinie zaufania do własnej intuicji. Mickey musi wprawdzie zacząć wszystko od nowa, ale był tu już nieraz i doskonale wie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Wystarczy odrobina wsparcia od żony Lexi (Bree Elrod), która jakiś czas temu zawiesiła swoją karierę na planie zdjęciowym i nie widziała Mikeya od lat, ale nie jest w stanie odmówić mu dachu nad głową na kilka dni. Potem trzeba odgrzebać parę starych znajomości w Texas City, nawiązać parę nowych i zastanowić się, jak wrócić do gry. Saber nie znajdzie pracy w biurze turystycznym, w banku, nawet w knajpie. Do tej pory pracował jako aktor w filmach dla dorosłych i ta łatka jest trudna do zaakceptowania dla większości pracodawców. Skoro jednak nie da się zacząć od nowa, wspinając po własnych plecach, zawsze można spróbować użyć cudzych – na przykład nieletniej sprzedawczyni pączków, posługującej się obiecującym pseudonimem Strawberry (Suzanna Son).
„Red Rocket” jest wynikiem fascynacji Seana Bakera figurą suitcase pimp, czyli alfonsa, który czerpie profity ze związku z osobą pracującą w seksbiznesie. Nie ma się co oszukiwać – to przydomek pejoratywny do bólu. Oznacza tyle co tragarz walizki, samozwańczy asystent/menedżer, przyklejony do boku gwiazdy porno. Baker twierdzi, że na swojej drodze spotkał mnóstwo postaci takich jak Mikey: wygadanych fantastów, rozkochanych w sobie i we własnej narracji, którzy podążają krok w krok za aktorkami porno i próbują coś ugrać na ich talencie i pozycji.
Bohater „Red Rocket” byłby pewnie zwyczajnym irytującym wyzyskiwaczem, którego trudno obdarzyć choćby odrobiną sympatii, gdyby reżyser nie wykonał swojego tradycyjnego manewru i nie podjął fascynującej obsadowej decyzji. W głównej roli obsadził Simona Rexa – zapomnianego przez show-biznes aktora, który, podobnie jak Saber, do ostatniego tchu walczy o utrzymanie się na powierzchni. Rex był raperem i gwiazdą kilku części „Strasznego filmu”, imprezował z Paris Hilton i Charliem Sheenem, nagrał sekstaśmę, kiedy miał 19 lat, odszedł z kwitkiem z niezliczonych castingów, wystąpił w kilku pilotach nigdy niezrealizowanych seriali, prawie zagrał u Gusa van Santa, ale reżyser odesłał go do szkoły aktorskiej, był gwiazdą MTV tak długo, aż przestał nią być, zarobił dużo pieniędzy, wydał wszystkie pieniądze, myślał, że jego kariera idzie w świetnym kierunku, po czym stanęła w miejscu na pełne dziesięć lat, myślał, że ma wielu przyjaciół, ale okazało się, że zamieszkał sam na pustyni Mojave. Mikey Saber w rewelacyjnym wykonaniu Rexa to nie szemrany kanciarz, ale uroczy Mister Hollywood, którego nie sposób nie lubić i który gasi cudze wątpliwości potoczystym słowotokiem. Trudno też z nim konkurować: ma doświadczenie uprawiania seksu z 1300 kobietami na planach filmowych i obietnicę dotknięcia gwiazdorskiego piedestału w samym Los Angeles, chociaż hollywoodzkie szczyty chwilowo się oddaliły.
W tle filmów Seana Bakera prawie zawsze połyskuje Los Angeles. „Mandarynka” rozgrywa się na przedmieściach LA, bohaterki „Starlet” krążą między domkami i planami zdjęciowymi w zurbanizowanej dolinie miasta San Fernando Valley, Mikey Saber przyjeżdża do Texas City z Hollywood. To inne Los Angeles niż to z plotkarskich portali, relacji z gal rozdania nagród, filmów o przemyśle filmowym w stylu „Ave, Cezar!” braci Coen albo „La La Land” Damiena Chazelle’a. Baker ironicznie pogrywa z wizerunkiem stolicy kina i sławy – jego Los Angeles to imperium pornobiznesu i pracy seksualnej, kocioł wyczerpującej i nigdy niekończącej się orki, która bywa słabo wynagradzana i fatalnie wygląda w CV. Niezmiennie unika fetyszyzowania sexworkingu i konsekwentnie odżegnuje się od jego traumatyzowania. Skupia się na czym innym: sprawdza, jak zmieniają się relacje społeczne pod wpływem ekonomii opartej na eksploatacji i wyzysku. Zadanie, które sobie wyznaczył, polega na zbadaniu, czy we wspólnotach wyrastających w skrajnie kapitalistycznych i przesyconych narcyzmem realiach da się ocalić wzajemne zaufanie, troskę i wsparcie. Ten gest nie ma w sobie nic przesłodzonego i sentymentalnego, wprost przeciwnie: wiwisekcja opiera się na subwersji i przewrotności, korzysta z soczystego języka filmowego i odważnego żartu.
W każdym tekście o filmie Bakera musi pojawić się wyjaśnienie tytułu: red rocket, czyli „czerwona rakieta”, to erekcja u psa, po polsku potocznie nazywana „szminą”. Krytycy uparcie twierdzą, że tytuł jest żartobliwy, a sama szmina nie pojawia się w filmie, bo chociaż przytulaśny pitbull wyleguje się na ganku Lexi, to ani razu nie widzimy zwierzęcia w stanie podniecenia. Mam inną teorię, podpartą historią tytułów nadawanych przez Amerykanina swoim filmom. W „Mandarynce” nie ma żadnej mandarynki. Baker wpisał w tytuł swojego świątecznego filmu owoc, który najmocniej kojarzył mu się z bożonarodzeniową atmosferą. Tak powstała awangardowa opowieść wigilijna, której mandarynkowo-świąteczny klimat podkręcają pomarańczowe zdjęcia i gorączkowy pęd w naprawianiu relacji miłosno-rodzinnych między alfonsem i pracownicą seksualną. W „Red Rocket” psie wzwody nie wskakują do kadru, ale jeśli uznać „szminę” za przejaw instynktu, to jest ona motorem wszystkich działań urokliwego protagonisty. Mikey „ma przeczucie”, ufa swojej intuicji, podąża za impulsem i jest absolutnie przekonany, że instynkt go nie zmyli. Saber myśli i działa jak czerwona rakieta. Nie ma złych intencji i chociaż okłamuje wszystkich naokoło, sam wobec siebie jest całkowicie szczery. Chce wrócić do systemu, który wielokrotnie wyrzucał go poza nawias – ale to wciąż jedyny system, który zna i w którym umie operować. Tam prowadzi go instynkt.
„Red Rocket”, reż. Sean Baker. USA 2021, w kinach od marca 2022Od „Gwiazdeczki” z 2012 roku, opowieści o przyjaźni młodej aktorki porno i starszej fascynatki gry w bingo, w centrum wszystkich filmów Bakera zawsze znajduje się praca seksualna. Reżyser przyznaje, że poświęcił swoją karierę „destygmatyzacji tej działalności i jej normalizacji”, pozostaje sojusznikiem seksworkerek i robi wszystko, żeby zdjąć piętno towarzyszące seksbiznesowi. Baker wykazuje się w tym żelazną konsekwencją i niezwykłą odwagą – pracuje z aktorami nieprofesjonalnymi i zatrudnia pracownice seksualne pozbawione doświadczenia filmowego do kluczowych ról (tak było w „Mandarynce”), unika romantyzowania biznesowej rutyny i konsultuje filmowe rozwiązania z seksworkerkami, kładzie akcent na wewnętrzne portrety bohaterów i wykazuje się ogromną wrażliwością w przedstawianiu zmarginalizowanych i nieuprzywilejowanych grup. Przy okazji nie demonizuje samego seksu, który w „Red Rocket” jest źródłem frajdy i przyjemności. Filmy Bakera są nasycone kolorami i tętnią życiem, ich forma w błyskotliwy sposób rymuje się z treścią (za zdjęcia w „Red Rocket” odpowiada Drew Daniels, który użył taśmy 16 mm do wydobycia głębi tła i pracował nad uczynieniem z Teksasu równorzędnego bohatera filmu; „Mandarynka” powstała na iPhone’ach, oddających szarpaną i żywiołową narrację filmu), język bohaterów jest cięty i pozbawiony fałszywej nuty (za scenariusz odpowiadają Baker i Chris Begroch), a żarty w dialogach nigdy nie pudłują.
Jednak to, co jest niezawodną osią filmów Bakera, znajduje się na drugim planie, wypełnionym przez aktorów amatorów, wypatrzonych przez niego na ulicach, spotkanych w knajpach i w sieci. Reżyser unika gwiazd jak ognia – przy „Florida Project” producenci do roli matki sześcioletniej bohaterki filmu proponowali mu Miley Cyrus albo Britney Spears, obie propozycje spuścił po brzytwie. Zamiast tego zaprosił Brię Viantę – pozbawioną doświadczenia filmowego dziewczynę z Litwy, która dokumentowała swój pobyt w Miami na Instagramie. W „Red Rocket” równie istotni co Mikey i jego przygody są otaczający go ludzie: podszywający się pod weterana wojny w Iraku Lonnie (Ethan Darbone, kelner wypatrzony przez Bakera w restauracji), który obdarza Sabera bezgraniczną przyjaźnią i staje się jego niezawodnym kompanem, czy córka dilerki June (twórczyni murali Brittney Rodriguez, która pewnego dnia wyprowadzała na spacer swoją chihuahuę, kiedy podszedł do niej Sean Baker i zaproponował rolę w filmie), która nie może zrozumieć, czemu Saber szczyci się posiadaniem nagrody za najlepszy blowjob w kinie porno, skoro nie wykonał przy nim żadnej pracy.
„Red Rocket” jest ostrzejszy niż poprzednie filmy Bakera, brutalnie rozlicza nas z zauroczenia narcystycznymi oportunistami. Reżyser łapie nas w sidła fascynacji Saberem: kibicujemy mu i chcemy, żeby tym razem nie powinęła mu się noga, chociaż szybko staje się jasne, że Mikey na drodze do celu nie zatrzyma się, nawet jeśli będzie musiał minąć stosy ciał. Jednocześnie Baker nie pastwi się nad widzami – kiedy tracimy wiarę w Sabera, zyskujemy nadzieję na trwałość społecznej wspólnoty, która potrafi obronić się przed recydywistami naciągającymi międzyludzkie relacje do granic wytrzymałości. Tu tkwi tętno tego kina: zamiast brnąć w morały i rozpaczać nad utratą wartości w konsumpcjonistycznym świecie, reżyser skupia się na gestach wzajemnej ochrony i wsparcia. Amerykańska pisarka Pearl Buck mówiła, że „cywilizację poznaje się po sposobie, w jaki traktuje się w niej najbardziej bezsilnych obywateli”. Cywilizacja w tych filmach jest zatem całkiem silna.