„Amfitrion” Kleista to materiał na wspaniałą komedię – aż się prosi, żeby utkać z niego widowisko omyłek, wygrać starcia świetnie nakreślonych postaci, wydobyć rozbrajający komizm sytuacji.
W oparciu o mitologiczną opowieść, sztukę Plauta i komedię Moliere’a, Heinrich von Kleist stworzył własną wersję historii wodza oszukanego przez boga. Fabularny szkielet nie uległ zmianom: pod nieobecność Amfitriona do posiadłości zakrada się Jupiter i uwodzi jego żonę. Następnego dnia wódz wraca do domu i odkrywa zdradę Alkmeny, której kobieta zresztą nie jest świadoma, bo Jupiter przybrał na jedną noc postać jej męża. Konflikt między Amfitrionem i Jupiterem przegląda się w krzywym zwierciadle relacji między Merkurym a sługą Amfitriona, Sozjaszem.
Za Kleistem, Klemm kładzie nacisk na sytuację i status kobiety uwikłanej w intrygę. To wokół zdradzonej i zdradzającej Alkmeny (w spektaklu – Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) koncentruje się dramat bohaterów tej przewrotnej komedii. Ale w spektaklu brakuje dystansu wobec wyrażanego wprost komizmu. Sztuka Kleista bawi zbyt ostentacyjnie, humor od razu wzbudza wątpliwości – pod warstwą słów kryje się starcie ciał, których granica została przekroczona podstępem. Ten gorzki kontekst – pytanie o fizyczną integralność i nagłą negację tożsamości – zostaje oddalony przez zbyt gładki odbiór „Amfitriona”. Klemm powołuje do życia show, który przebiega zdecydowanie zbyt sprawnie.
Heinrich von Kleist, „Amfitrion”
reż. Wojciech Klemm / fot. Bartłomiej SowaNa obrotowej scenie wznosi się okrągły podest w kształcie stożka z przodu zbudowanego z belek, z tyłu, w części ukrytej za plastikową, poszatkowaną kotarą, zrobionego ze srebrnej, lustrzanej powierzchni. Na scenie dwa mikrofony czekają na pojawienie się uczestników zabawy. Stylizowana na połączenie „Randki w ciemno” z „Wielką grą” scenografia Maschy Mazur, odkrywa podstawowy gest Klemma: umieszczenie „Amfitriona” w przestrzeni współczesnej telewizyjnej iluzji, w świecie złożonym wyłącznie z zewnętrza i pozoru. Tacy są też jego bohaterowie – Amfitrion (Błażej Peszek) w skórzanym płaszczu przypomina rockowego idola, Jupiter (Adam Nawojczyk) występujący w nieskazitelnych garniturach sprawia wrażenie, jakby uciekł z planu polskiego serialu. Wszyscy biorą udział w słownej żonglerce, wypowiadając kwestie kilkakrotnie, powtarzając kolejne sceny po trzy razy, nie wyciągając żadnych konsekwencji z rzucanych słów.
Heinrich von Kleist, „Amfitrion. Komedia według Moliere’a”, reż. Wojciech Klemm, dram. Igor Stokfiszewski. Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie, premiera 27 lutego 2010
I chociaż aktorzy w spektaklu Klemma są bezbłędni, to w przestrzeni, w której każda tożsamość jest jedynie iluzją, walka zapisana u Kleista traci na drapieżności i realnym znaczeniu. Każda z postaci ma identyczny status, a konflikt zaczyna sprowadzać się do męskiej przepychanki o władzę albo rozumianego dość tradycyjnie starcia między płciami. Pomysł, by pary Amfitriona i Jupitera oraz Sozjasza i Merkurego grali różni aktorzy (zazwyczaj powierzano te zdublowane role tej samej osobie) wydaje się niewykorzystany – nawet w tej konstelacji zamiana osobowości i masek nie pociąga za sobą właściwie żadnych skutków. Gorzej, że chwilami spektakl osuwa się w jeszcze niebezpieczniejsze tereny – jak w momencie, gdy Alkmena referuje mężowi szczegóły ubiegłej nocy, wybiegając ze sceny i wracając za każdym razem w innym szlafroku, od ekskluzywnych po te rodem z „Playboya”. Zamiast obalać stereotypy myślenia o istnieniu hierarchii między płciami, Klemm (niechcący) potwierdza jej obecność. W gruncie rzeczy jedyna tożsamość, która w spektaklu okazuje się nienaruszalna i trwała, to role zdeterminowane przez płeć: mężczyźni odtwarzają kliszowe samcze zachowania, aktorki powołują cały repertuar typowych wyobrażeń o kobiecości.
Pomysł, żeby rozegrać sztukę Kleista na powierzchni, w przestrzeni teatralnie ożywionego symulakrum, okazuje się gestem samobójczym – w pamięci pozostaje bowiem tylko farsowy przebieg sprawnie zrealizowanej intrygi.