Nagie kino

15 minut czytania

/ Film

Nagie kino

Agnieszka Jakimiak

Nowe i nowatorskie filmy kręcone przez kobiety w intrygujący sposób rezonowały we Wrocławiu z przeszłością – z kinem Chantal Akerman i filmami Gaspara Noé, nieoczekiwanego gościa Nowych Horyzontów

Jeszcze 4 minuty czytania

Zwycięski film Konkursu Nowe Horyzonty – „Théo i jego metamorfozy” – oglądam już w domu, na ekranie telewizora. Przewijam reklamy i plansze sponsorów i zastanawiam się, czy będzie inaczej niż w kinie. Film otwiera długa sekwencja, w której tytułowy bohater (Theo Kermel) eksploruje malowniczą jaskinię. Nagle stalaktyty zaczynają drżeć i robi się niebezpiecznie, kamera skacze między skałami, Théo próbuje się uwolnić z pułapki, napięcie rośnie, w ostatniej chwili chłopak wydostaje się z tunelu i wychodzi na powierzchnię. Zaczynam żałować, że nie zdążyłam zobaczyć „Théo” w kinie, bo na małym ekranie nie wierzę w ani jeden zwrot akcji: słyszę, że dźwięki są podłożone, a kamera tylko imituje ruch trzęsienia. Minie kolejne dziesięć minut filmu, zanim zdam sobie sprawę, że to nie ekran stoi mi na przeszkodzie, ale moje wizualne nawyki. „Théo i jego metamorfozy” to film o dziwnym romansie rzeczywistości z wyobraźnią, o percepcji, która naddaje znaczeń, faktur i sensów. Nie wszystko musi być w nim realne, żeby było prawdziwe.

Po kwadransie znów czuję ulgę, charakterystyczną dla mojego nowohoryzontalnego doświadczenia. Théo, chłopak z zespołem Downa, spędza dni na treningu sztuk walki, zaskakiwaniu ojca wyćwiczonymi ciosami, na wymyślaniu fabuł, w których jest głównym bohaterem i na tworzeniu rytuałów przejścia. Większość tych czynności wykonuje nago – można odnieść wrażenie, że ojciec i syn, otoczeni lasem, strumieniami i dzikimi zwierzętami, narzucają na siebie ubranie jedynie wtedy, kiedy jest to społecznie niezbędne albo stanowi element inscenizacji. Nagość nie tylko nie jest traumatyzowana, ale w ogóle nie jest problematyzowana – Théo i jego tata chodzą po łąkach tak jak im wygodnie, nie wstydzą się tego, jak wyglądają, ale nie poświęcają temu zbyt wiele uwagi. „Bóg nie istnieje, ale istnieje natura” – podkreśla chłopak, którego relacja z przyrodą jest pełna zainteresowania i szacunku. Opowieść o naturalności i cielesności płynnie przechodzi w nowelę o seksualności Théo. Damian Odoul kreśli portret erotycznych fascynacji i pragnień bohatera z lekkością i dowcipem, a jednocześnie z niespotykaną odwagą. W poetyckim i zmysłowym filmie kamera przygląda się korze drzew, łapie spojrzenie sarny, zatrzymuje się na masturbującej się kobiecie, bada krople potu na ciele Théo. Jest coś wyzwalającego w perspektywie ustawionej przez Odoula, który traktuje ciało jako narzędzie walki i przyjemności, poszerza horyzont doświadczeń, wprowadza punkt widzenia wykraczający poza czubek ludzkiego nosa. Jest też coś poruszającego w decyzji międzynarodowego jury z Olgą Tokarczuk na czele (wraz z nią za decyzję odpowiedzialni byli: Catarina Vasconcelos, Burhan Qurbani, Adina Pintilie i Jagoda Szelc), żeby nagrodzić film, który – w przeciwieństwie do chociażby wyróżnionych konkursowych „Piór” Omara El Zohairy – nie żeruje na cierpieniu i nie uprawia pornografii nieszczęścia, ale staje po stronie emancypacji wyobraźni.

Jeśli miałabym jednym słowem opisać, czemu co roku wracam na szaleńczy dziesięciodniowy kinowy maraton, po którym moje oczy wymiotują od nadmiaru obrazów, a mięśnie w nogach – uwięzionych na ciężkie godziny w kinowym fotelu – zwyczajnie zanikają, powiedziałabym, że paradoksalnie po uczucie ulgi. Żadne festiwalowe doświadczenie nie przynosi mi takiego oceanu spokoju co Nowe Horyzonty – festiwal, który nie lubi kompromisów, zawsze staje po stronie marginalizowanych i bagatelizowanych, nie ulega narodowościowej agendzie, a jego polityka jest oparta na parytecie (nie liczyłam, ale mogę się założyć, że w tym roku co najmniej połowa filmów w programie była reżyserowana przez kobiety). Dzień przed rozpoczęciem Nowych Horyzontów posłowie przegłosowali tzw. lex TVN i w czwartek rano znów obudziłam się zbolała i pozbawiona nadziei. W czwartek wieczorem oglądałam „Titane” Julii Ducournau – film o kobiecie, która w dzieciństwie uległa wypadkowi i wszczepiono jej do czaszki tytanową płytkę. Ten metalowy szczegół otwiera bramę dla transhumanistycznej opowieści o naprawianiu rodzinnych więzów, w której to nie biologia, ale okazywana wzajemnie troska pozwala stworzyć relacje silniejsze niż śmierć. Nie upłynęła doba, a już odzyskiwałam wiarę, że nadejdą jeszcze bezczelne rewolucje, a stare przemocowe schematy lada chwila rozsypią się w proch.

„Théo i jego metamorfozy”, „Titane”

Chociaż festiwal jest jeden, to każda uczestniczka podąża własną, indywidualną ścieżką przez meandry programu. Nie ma dwóch identycznych kinowych maratonów i nawet jeśli niektóre wybory się pokrywają, to nie należy się łudzić, że wszyscy przeżywamy to samo. Siłą Nowych Horyzontów od zawsze była różnica: możliwość zajrzenia w cudze życie, oddalone o lata świetlne od naszego, szansa na obejrzenie własnego doświadczenia z dystansu, a wreszcie wstąpienie na trakt otwartego konfliktu w dyskusji o filmach. W tej bańce, w której przez szmat czasu wszyscy mówią o filmach, kłócą się o filmy, cieszą się z filmów i ich nienawidzą, w tym roku przypadła mi ścieżka, na której na pierwszy plan wysuwało się doświadczenie seksualności i cielesności. Zaczęłam od „Titane” – zdobywcy Złotej Palmy w Cannes, w reżyserii autorki „Mięsa” – przewrotnego body horroru, prezentowanego na Nowych Horyzontach trzy lata wcześniej. Fascynacja ciałem, które wymyka się spod kontroli umysłu i zaczyna narzucać własną wolę, nie opuszcza Julii Ducournau: zarówno w pierwszym, jak w drugim filmie bohaterki wyrywają się ze społecznej opresji właśnie dzięki swoim nietypowym cielesnym skłonnościom. Chociaż doceniam „Titane” za bezkompromisowe wolty i wizualną subwersję, to przyznam, że w porównaniu do „Mięsa” film wydaje się aż nazbyt klasyczny, z typowo zarysowanym konfliktem i psychologiczną konsekwencją. Nie oznacza to wciąż, że „Titane” jest tradycyjnym kinem obyczajowym – Ducournau trzyma się z dala od sztampy i chociaż zgadzam się z Klarą Cykorz, która nazwała go „filmem familijnym”, to myślę, że jest to raczej kino familijne z dalekiej przyszłości. Być może moja reakcja była wynikiem zawiedzionych oczekiwań: po trailerze i opisach „Titane” spodziewałam się trashowej jazdy bez trzymanki o przygodach człowieka-maszyny, a zobaczyłam kino o miłości ponad podziałami.

Na „Zolę” w reżyserii Janiczy Bravo szłam z drżącym sercem, bo poprzeczka była zawieszona równie wysoko co w przypadku „Titane”. Film Bravo to opowieść wywiedziona z nie byle jakich faktów: w 2015 roku tancerka i striptizerka Aziah „Zola” Wells opublikowała 148 tweetów, w których opisała rozpad swojej przyjaźni ze striptizerką Jessiką. Internet oszalał na punkcie opowiadania, James Franco kupił prawa do ekranizacji (wycofał się po zarzutach o molestowanie), Missy Elliot i Solange Knowles nie mogły wyjść z zachwytu nad swadą i humorem Zoli. „The Story” – bo tak nazywa się tweeterowy wątek – trafiła na ekrany dopiero w 2021 roku i nie może poszczycić się oszałamiającym box office’em. Szkoda, bo film na podstawie zawrotnego opowiadania jest nie tylko świetnie skręconą historią. To kino świadome swoich uwikłań i rewolucjonizujące język filmowy pod względem tego, kto i jak trzyma kamerę.

Zola (Taylour Paige, która przygotowywała się do roli, tańcząc przez miesiąc na rurze w klubie ze striptizem) i Stefani (Riley Keough) poznają się w barze i szybko wpadają sobie w oko. Stefani proponuje nowej znajomej wyjazd do Tampy na Florydzie, gdzie przez weekend można zarobić tyle, ile przez miesiąc w Detroit. Ruszają w drogę, dołączają do nich podejrzani towarzysze Stefani, a atmosfera podróży gęstnieje. Nie tylko dlatego, że taniec okazuje się drugorzędnym celem wyprawy, ale też dlatego, że czarna bohaterka wkracza na teren, w którym konfederacka flaga dumnie powiewa nad miastem. Pod każdym względem trudno stąd uciec, ale kiedy spodziewamy się mrocznego thrillera pełnego przemocy wobec kobiet, film Janiczy Bravo skręca w przeciwną stronę od kina exploitation. Chociaż historia Zoli nie należy do najlżejszych, to w filmie zostanie opowiedziana na innych zasadach niż te, do których przyzwyczaiło nas kino poświęcone pracy seksualnej. Bravo snuje historię Zoli we własny, innowacyjny sposób: nie ma w niej za wiele kobiecej nagości, jest za to sporo męskiej, erotyczny taniec stanowi popis kunsztu i wybitnej fizycznej formy, a nie pretekst do snucia brutalnych fantazji, kamera pokazująca akt seksualny świadomie operuje tym, co jest widzialne i niewidzialne, unikając przy tym pruderii. Riley Keough mówiła w wywiadzie, że „Zola” to bodajże pierwszy film, w którym się nie rozbiera – co może dziwić, biorąc pod uwagę liczbę łóżkowych scen w filmie, ale nie zaskakuje, jeśli zrozumiemy, kto tym razem trzyma pieczę nad narracją.

„Zola”, „Pleasure”

„Zolę” oglądałam w parze z „Pleasure” w reżyserii Ninji Thyberg – filmem o przemyśle porno w Los Angeles. Szwedzka reżyserka spędziła wiele lat na researchu i dokumentalnej kwerendzie, przyglądała się planom filmów pornograficznych, poznawała agentów, aktorki i reżyserów. Efekt tej pracy nie jest bardzo przychylny dla branży porno – z „Pleasure” wynika, że klauzule, umowy i kontrakty nie są skuteczną przeszkodą dla nadużyć, a droga na szczyt pornobiznesu wciąż wiąże się z koniecznością przekraczania granic, zarówno psychicznych, jak seksualnych. Jednocześnie Thyberg nie kreśli moralizatorskiej przypowiastki o systemie, który zbruka każdego i każdą. „Pleasure” bliżej do filmów o systemowej deziluzji, spadającej na tych, którzy odważyli się spojrzeć w twarz kapitalistycznego systemu produkcji. Główna bohaterka, Bella Cherry (debiut Sofii Kappel), przyjeżdża do Stanów po tytułową przyjemność – a przynajmniej tak deklaruje straży granicznej. Biznes to sprawa drugorzędna, dziewiętnastolatka chce przede wszystkim czerpać radość z występów przed kamerą. Już na pierwszym planie filmowym dowiaduje się, że kluczem do sukcesu jest umiejętność czerpania frajdy z pracy. Minie trochę czasu, zanim Bella przekona się, że frajda to nie wszystko – trzeba jeszcze umieć panować nad wizerunkiem, nie skarżyć się, ale nie rozmieniać na drobne, zawiesić przyjaźnie i skupić na pracy, zbudować porządną bazę followersów w mediach społecznościowych, nie mieć za wielu granic i nie za wiele gadać. „Pleasure” to zdecydowanie film dla rozczarowanych dorosłych, pozbawionych nadziei na systemowe zmiany. Thyberg jest jednocześnie zbyt świadomą artystką, żeby przeprowadzać nas wyłącznie przez tunel strachu – „Pleasure” tętni życiem i kusi obrazem sukcesu i splendoru, obrazy branży są zróżnicowane i niejednoznaczne, sceny z półamatorskiego i nieprofesjonalnego planu, na którym dochodzi do nadużyć, kontrastują z relacją z bezpiecznego i rzetelnego środowiska pracy na planie filmu BDSM.

Nowe i nowatorskie filmy kręcone przez kobiety w intrygujący sposób rezonowały z przeszłością – z jednej strony z kinem Chantal Akerman, prekursorki opowiadania herstorii, a z drugiej strony z filmami Gaspara Noé, nieoczekiwanego gościa Nowych Horyzontów. Argentyńczyk przyjechał do Wrocławia znienacka i bez zapowiedzi, ale od razu w blasku chwały. Wszędzie był witany z zachwytem i bezgranicznym uwielbieniem, chociaż najczęściej powtarzanym na korytarzach kina zdaniem było: „Może to niepopularna opinia, lecz nie przepadam za kinem Gaspara Noé, chociaż…”. W programie NH znalazły się aż trzy jego filmy: „Nieodwracalnie: chronologicznie” (2002/2019), „Lux Aeterna” (2019) i „Vortex” (2021). Premierę „Nieodwracalnie” od pokazu „Vortexu” dzieli nie tylko czas, ale też radykalna i wymowna zmiana podejścia do kina – przed laty Noé zapisał się w historii filmu jako moralista, który sięgnie po najbardziej drastyczne środki, żeby osiągnąć swój cel. Dwie dekady później reżyser kładzie nacisk na zabawę związaną z tworzeniem kina, jego filmy mają o wiele więcej dezynwoltury i poczucia humoru, nawet jeśli wciąż nie są to żarty dla najmłodszych. Na przykładzie znakomitej „Lux Aeterna” widać też, że kino Gaspara Noé stało się również o wiele bardziej feministyczne. O ile „Nieodwracalne” miało słuszne intencje w ukazywaniu toksycznej męskości i przemocy wobec kobiet, to filmowa perspektywa była skrajnie maskulinistyczna. W „Lux Aeternie” – błyskotliwym traktacie o szaleństwie panującym na planie filmowym – to kobiety (Charlotte Gainsbourg i Béatrice Dalle) snują dowcipną rozliczeniową narrację o przemyśle, przerzucają się anegdotami, obśmiewają przypadki reżyserskich nieudolności i nadużyć. Noé często miewał problem z wyrwaniem kamery ze szponów męskiego punktu widzenia, ale udało mu się znaleźć drogę wyjścia z tej pułapki. Zarówno w „Lux Aeternie”, jak w „Vortexie” (filmie o demencji, starości i umieraniu) na pierwszy plan przebija się autoironiczny sznyt: reżyser z pierwszego filmu to bezradny histeryk, a w drugim główną rolę gra sam Dario Argento, mistrz włoskiego giallo, który wciela się w postać pretensjonalnego bufona, pracującego nad wyjątkowo wtórną książką „Psyche” o relacji kina i snu. Nowy Noé wciąż ma zamiłowanie do grozy i horroru, wciąż wierci dziurę w brzuchu międzyludzkich relacji, ale spuszcza z moralizatorskiego tonu i drwi z własnego nadęcia.

Béatrice Dalle i Charlotte Gainsbourg, „Lux Aeterna”Béatrice Dalle i Charlotte Gainsbourg, „Lux Aeterna”

Dwudziesta pierwsza edycja Nowych Horyzontów różni się od poprzednich – uczucie pofestiwalowej pustki i depresji można zapełnić seansami online. Jeśli miałabym podążać ścieżką, którą obrałam na początku festiwalu, to do obejrzenia w domu poleciłabym trzy filmy, które w nieoczywisty sposób biorą na warsztat ciało i seksualność. Pierwszy to zwycięzca tegorocznego Berlinale, czyli „Niefortunny numerek albo szalone porno” w reżyserii Radu Jude – opowieść o nauczycielce, której sekstaśma trafia do internetu, a tytułowy „niefortunny numerek” staje się pretekstem do ostrej wiwisekcji rumuńskiego społeczeństwa. Radu Jude w zawrotny sposób pokazuje, że ideologiczna obscena stanowi o wiele większe zagrożenie dla wspólnoty niż jakiekolwiek szalone porno. Drugi to „Sexual Drive” Kôty Yoshidy – film paradoksalnie pozbawiony scen seksu, ale pełen erotycznego napięcia, manifestowanego przez stosunek do jedzenia. Kurita (Tateto Serizawa) zjawia się w życiu trójki bohaterów dręczonych przez utratę namiętności i stara się skierować emocje we właściwą stronę. Mając do dyspozycji tylko słowa i wyobraźnię, sprawia, że ramen i mapo tofu już nigdy nie będą smakować tak samo. Trzeci film pochodzi z innego rozdania: „Cmentarzysko” Carlosa Casasa, hiszpańskiego artysty wizualnego, odsuwa człowieka na daleki plan. To filmowy esej o słoniu odbywającym ostatnią podróż do mitycznego cmentarzyska na Sri Lance – i próba odnalezienia skrajnie nieantropocentrycznej perspektywy w kinie. Skóra słonia, jego zmarszczki, włosy i oczodoły stają się podstawą do stworzenia filmowej rzeźby, z której do ludzkiego oka docierają tylko fragmenty i skrawki. Być może tak wygląda przyszłość kina – skoro sam Gaspar Noé już zrezygnował z męskocentrycznej narracji, to nadchodzi czas, żeby poszerzyć filmowe horyzonty o perspektywę nie-ludzką.