Nowe algorytmy
„Kot jest zawsze kobietą”, reż. Martina Meštrović, Tanja Vujasinovic

11 minut czytania

/ Film

Nowe algorytmy

Agnieszka Jakimiak

HER Docsy dowodzą, że najpełniejszą opowieść o ludzkim doświadczeniu można i trzeba snuć z perspektywy nieuprzywilejowanych i dyskryminowanych

Jeszcze 3 minuty czytania

Konsekwencją tej na wskroś zdominowanej przez mężczyzn kultury jest to, że męskie doświadczenie, męska perspektywa są̨ postrzegane jako uniwersalne, doświadczenie kobiet natomiast – połowy ludności świata! – jako coś... no cóż, niszowego” – pisze Caroline Criado Perez w „Niewidzialnych kobietach”. Autorka książki o algorytmach i systemach, które przez dekady wzmacniały strukturalne nierówności, nie ma wątpliwości, że stare powiedzonko o tym, że opowieść o mężczyźnie jest opowieścią o wszystkich, a opowieść o kobiecie opowiada wyłącznie o kobiecie, nie jest staroświeckim przesądem, który nagle odszedł do lamusa. To wciąż żywy rezultat konstruowania rzeczywistości i języka ją opisującego w oparciu o mizoginię i uprzedzenia: w ich wyniku nauczyłyśmy się wierzyć, że męskie końcówki odnoszą się do całego gatunku ludzkiego, a żeńskie – tylko do kobiet, że bohater jest zawsze mężczyzną, a bohaterka to jego derywacja. Te przekonania, oparte na dyskryminujących przesłankach, ale głęboko wrośnięte w struktury społeczne, są też niezwykle zaraźliwe. Ledwo studwudziestoletni przemysł filmowy wchłonął je z prędkością gąbki, którą dopiero teraz zaczynamy wyciskać.

Twórczynie HER Docsów powołują się na dość mrożące badania Moniki Talarczyk i piszą na stronie Festiwalu: „W latach 2006–2017 tylko 28% polskiej produkcji filmowej stanowiły filmy autorstwa kobiet”. Kobiety reżyserują mniej filmów niż mężczyźni i rzadziej goszczą na przeglądach – chociaż studiują i kończą szkoły równie często. Criado Perez miałaby tutaj do dodania wiele gorzkich słów o tym, jak silnie umocowane jest powszechne przekonanie, że film to męska domena i jak trudno wykorzenić to wyobrażenie ze zbiorowego imaginarium. Ale to nie mechanizmy wykluczenia są w centrum zainteresowania HER Docsów, a przynajmniej nie tylko. Ten unikatowy i niezwykle cenny przegląd chce sprostać kolejnemu wyzwaniu: oprócz znalezienia przyczyn systemowego braku równowagi, pragnie też stać się narzędziem zmiany. Radzi sobie z tym brawurowo, i to na kilku poziomach.

Po pierwsze, HER Docsy dowodzą, że najpełniejszą opowieść o ludzkim doświadczeniu można i trzeba snuć z perspektywy nieuprzywilejowanych i dyskryminowanych. Punkt widzenia rozdających karty nie jest obiektywny, wprost przeciwnie – ich soczewka ignoruje bunt i determinację, udaje, że nie dostrzega cierpienia i niesprawiedliwości, cenzuruje cudze doświadczenie. Dlatego HER Docsy to historia biseksualnej muzułmanki i prawniczki Seyran Ates, która zakłada meczet dla osób LGBTQIA+ i jest jedną z pierwszych kobiet imamów („Seks, rewolucja i islam”, reż. Nesfise Özkal Lorentzen), oraz opowieść o Milenie i Ricie – pracownicach seksualnych, które wynajmują przydrożne kampery i codziennie boją się, że trafią na klienta, który je skrzywdzi albo zamorduje („Lovemobil”, reż. Elke Margarete Lehrenkrauss). To opis traumatycznego castingu do filmu, w którym wzięło udział ponad 300 młodych kobiet z Niemiec („Historia jednego castingu”, reż. Alison Kuhn) i dokumentalny esej o chorwackiej rzeźbiarce Mariji Ujević Galetović, która przez większość życia słyszała, że rzeźba nie jest dla kobiet („Kot jest zawsze kobietą”, reż. Martina Meštrović, Tanja Vujasinovic). Na program składają się filmy udowadniające, że najbardziej uniwersalne historie wskazują miejsca, w których społeczeństwo nie działa albo zawodzi – oraz przedstawiają jednostki, których doświadczenie pozwala te punkty rozpoznać. W HERDocsowych filmach brak fasadowej neutralności, przepełnia je sprzeciw wobec jednostronnych narracji, pisanych przez tych, którzy są u władzy, oraz chęć wydobycia tych perspektyw, które przez dekady były przesuwane na margines.

Po drugie, przegląd filmów realizowanych przez kobiety składa się na wnikliwą refleksję o polityczności przenikającej osobiste doświadczenie i prywatną przestrzeń. Portrety wewnętrze bohaterek filmów nie są zawieszoną w próżni dywagacją o egzystencjalnym krajobrazie – ich niepokój ma źródło w wielkiej polityce i urzędowej destabilizacji państwa. Najlepiej widać to w przejmującym „Pewnego razu w Wenezueli” Anabel Rodríguez Ríos. Osada Congo Mirador zbudowana na jeziorze Maracaibo jest tłem historii jej dwóch mieszkanek: młodej nauczycielki Natalie, która próbuje utrzymać jedyną okoliczną szkołę, i Tamary, przedstawicielki założonej przez Hugo Cháveza Partido Socialista Unido de Venezuela. Zbliżają się wybory parlamentarne – najważniejsze od wielu lat, bo wreszcie wyborczynie mogą odsunąć skorumpowanych polityków od władzy. Przedwyborcza gorączka silnie odciska się na codziennym życiu mieszkanek Congo Mirador: Tamara chce zmobilizować jak największą liczbę zwolenników PSUV do zajęcia stanowiska i kupić tyle głosów, ile trzeba do wygranej, a Natalie stara się zachować szkołę, która staje się celem urzędowych prześladowań, inicjowanych przez Tamarę. Congo Mirador, zalewane przez deszcze i stojące na kleistej ropie, która rozprzestrzenia się na dnie jeziora, może nie wytrzymać politycznego starcia, jeśli jego ceną będą kolejne lata sedymentacji i ograniczania dostępu do żywności i wody pitnej. Anabel Rodríguez Ríos prowadzi tę narrację w mistrzowski i niezwykle świadomy sposób: konsekwentnie unika estetyzacji biedy, ale potrafi wykorzystać walory imponującego krajobrazu, żeby stworzyć trafną metaforę – jak chociażby obraz domu zamocowanego na łodziach, oddalających się ku linii horyzontu. Napięcia wielkiej polityki rezonują w mikrohistoriach – w dialogu dzieciaków, które znajdują żółwia utytłanego w ropie i zastanawiają się, czy da się oczyścić zwierzę i zrobić z niego zupę, w gorącej infolinii Tamary, która próbuje załatwić telefony komórkowe, żeby przekupić kolejnych głosujących, w awanturze o wyborczy baner, którego Natalie nie chce powiesić na fasadzie szkoły i który wyląduje w końcu na podłodze rozpadającego się pomieszczenia z zerwanym dachem. W „Pewnego razu w Wenezueli” na pierwszy plan przebija się czas – z jednej strony ten, który reżyserka spędziła z mieszkankami Congo Mirador, a z drugiej strony ten, który sprawia, że polityczne obietnice i nadzieje obracają się w proch, a domy przestają być domami.

Od góry, od lewej:„Seks, rewolucja i islam”, reż. Nesfise Özkal Lorentzen;  „Kot jest zawsze kobietą”, reż. Martina Meštrović, Tanja Vujasinovic; „Lovemobil”, reż. Elke Margarete Lehrenkrauss; „Mówią mi babu”, reż.  Sandra Beerends

 

Trzeci aspekt, który czyni HER Docsy feministyczną praktyką w działaniu, to programowa transdyscyplinarność, otwartość na przekraczanie ram gatunku i odejście od standardowego wartościowania. Na warszawskim festiwalu krótkie metraże są równie istotne i szeroko opisane i promowane co filmy pełnometrażowe, a wideoeseje, filmy o sztuce, videoarty i tradycyjne dokumenty uzupełniają się na poziomie formalnym i treściowym. Gdybym miała wybrać jeden flagowy film, ilustrujący ponadgatunkowość HER Docsów, to byłby nim pewnie „Mówią mi babu” – wielowarstwowy projekt wykorzystujący setki archiwalnych materiałów do zilustrowania fikcyjnej, ale inspirowanej prawdziwymi opowieściami, historii o holenderskim kolonializmie w Indonezji. Reżyserka i scenarzystka Sandra Beerends stworzyła patchworkową narrację z wypowiedzi dziesiątek indonezyjskich nianiek, które przed II wojną światową opiekowały się dziećmi holenderskich rodzin. W debiutanckim filmie Beerends strzępy narracji i wspomnień zyskują formę listu do matki, pisanego przez tytułową babu. To słowo, oznaczające po niderlandzku niemowlę, w holenderskiej rodzinie osiadłej w Indonezji opisuje opiekunkę rdzennego pochodzenia. Dla bohaterki brzmi jak montaż dwóch sylab z języka indonezyjskiego: mba (panna, dziewczyna) i ibu (matka). „Mówią mi babu” działa na podobnej zasadzie – skrupulatnie wybrane ujęcia z japońskich, holenderskich i indonezyjskich filmów propagandowych i kronik filmowych przeplatają się z home videos kręconymi przez niderlandzkie rodziny. Mimo że filmowe pasaże pochodzą z różnych porządków, składają się w spójną i wartką opowieść, którą dodatkowo w ryzach trzyma uporządkowana narracja z offu. Pozostałości prawdziwych doświadczeń tworzą jedną fikcyjną historię, która wrasta w puste miejsce pozostałe po setkach opowieści niedopuszczonych do głosu i nigdy niewysłuchanych.

 

Równie dobrze wizytówką HER Docsów i ich otwartości na formy eksperymentalne i nieszablonowe mógłby być film „Dziewczyny z tranzystorami. Nieznana historia muzyki elektronicznej” Lisy Rovner. Jego narratorką jest Laurie HerHER Docs. 22-28.10.2021Anderson, która prowadzi nas przez kolejne dźwiękowe rewolucje i przedstawia ich autorki: Bebe Barron, Delię Derbyshire, Maryanne Amacher, Clarę Rockmore, Daphne Oram, Pauline Oliveros, Suzanne Ciani, Eliane Radigue i Laurie Spiegel. Elektroniczne instrumenty i możliwości wydobywania dźwięków z tranzystorów otworzyły w latach czterdziestych furtkę, która długo pozostawała zamknięta dla kobiet. Kompozytorki wreszcie mogły eksperymentować z protosyntezatorami i materialnym śladem dźwięku zamiast tracić energię na tłumaczenie, że kobieta zajmująca się muzyką nie musi pięknie śpiewać i dobrze wyglądać z mikrofonem. Nie oznacza to, że wraz z wkroczeniem do gry pionierek muzyki elektronicznej nagle ze świata muzyki zniknął seksizm i nastała era radosnego równouprawnienia – tyle tylko, że niechęć muzycznych konserwatystów zwracała się często przeciwko całej elektronice, a nie tylko jej wykonawczyniom. Bebe i Louis Barronowie stworzyli prekursorską ścieżkę dźwiękową do „Zakazanej planety” z 1956 roku, ale nie zostali podpisani jako autorzy muzyki, tylko „twórcy elektronicznych tonacji”, ze względu na protesty ze strony Amerykańskiej Federacji Muzyków, która obawiała się, że maszyny wyprą żywych kompozytorów. Kolejne pół wieku udokumentowane w filmie to historia walki z uprzedzeniami i przesądami, ale także hołd dla muzycznych eksperymentatorek, konceptualistek i rewolucjonistek, które odmieniły myślenie o tworzeniu dźwięku.

Szereg narracji zebranych przez twórczynie HER Docsów ugruntowuje jedną z najważniejszych myśli, napędzającą każdą radykalnie równościową zmianę: za systemami, algorytmami, selekcjami i programami stoją ludzie, i to oni są w stanie sprawić, żeby struktury stały się bardziej inkluzywne i sprawiedliwe. Możemy do końca świata zastanawiać się, jak do tego doszło, że religie całego świata są naznaczone szowinizmem i seksizmem, ale to bezkompromisowość i odwaga bohaterki filmu „Seks, rewolucja i islam”, imamki Seyran Ates, która zakłada queerowy meczet i pokazuje, że religię tworzą ludzie, jest w stanie zmienić status quo. HER Docsy są pod tym względem zjawiskiem bezcennym – bo systemowe rozpoznania wprawiają w rewolucyjny ruch.