W sferze wyobrażeń
Irene Bou/ lagaleriade arcotangente, CC BY-NC-ND 2.0

21 minut czytania

/ Obyczaje

W sferze wyobrażeń

Magdalena Tulli

Środki, które pochłonęłoby przyjęcie przyjezdnych, wspólnota woli zainwestować w odpychanie

Jeszcze 5 minut czytania

Wspólnoty takie jak ta, dźwigające zbyt wiele złych wspomnień, nie pragną kontaktu z rzeczywistością. Byłby ciężarem. Na zderzeniu z rzeczywistością mogłyby ucierpieć wyobrażenia o sobie – stojących po stronie dobra od zawsze i po wsze czasy. Codzienność? Opieka lekarska, wywóz śmieci? A cóż to może wspólnotę obchodzić, gdy ona musi bronić zrębów swej tożsamości? Póki może pozostać przy tych swoich starych sprawach, którymi żyje od niepamiętnych czasów – przynajmniej wie, co ma robić. Ale tymczasem coraz to coś nowego spada jej na głowę i żąda uwagi. Mnożą się niechciane kwestie, z którymi musi sobie radzić, choć nijak się mają do sfery jej wyobrażeń o sobie. I każda z tych rzeczy zawsze wyskoczy nie w porę.
Tak też było z przybyciem uchodźców. 

Wiadomo, że z tych uchodźców wspólnota nic nie będzie miała. Są zbyt konkretni w swym fizycznym istnieniu, żeby mogła im pomagać tam, gdzie to potrafi najlepiej, czyli w sferze wyobrażeń. I za słabi, żeby zwycięstwo nad nimi mogło jej przynieść chwałę: po prostu nic nie znaczą na tym świecie. Dumy takie zwycięstwo nie nakarmi, a już na pewno nie do syta. Każde zaś ustępstwo zaboli jak porażka. Środki, które pochłonęłoby przyjęcie przyjezdnych, wspólnota woli więc zainwestować w odpychanie. Nawet dołożyć imponującą wielokrotność, byle tylko mogła tę historię w końcu pomieścić w swoim micie, który czyni z niej – co tu dużo mówić – centrum świata i wzorzec niezłomności dla wszystkich wokół. Jeśli potrzebne są jeszcze i usprawiedliwienia – wspomni się o nieznanych tu zarazkach, które żyją na zbiorowym ciele obcego, i nawet o grożącym co słabszym z nas niebezpieczeństwie duchowego wykolejenia, wynikłym z samej niepokojącej natury obcych, z gruntu innej niż nasza. I że sama ta nieokrzesana obecność wystarczy, by pokalano nasze świętości.

Nie boi się wspólnota ich samych, co najwyżej trochę udaje. Nie mają bowiem w jej oczach statusu podmiotu. Może i nie są w pełni czującymi ludźmi, a jeśli nawet są, to czującymi nie tak jak my i do nas niepodobnymi. Widzi się w nich raczej bezkształtny tłum, któremu niech wystarczy nadane wszystkim razem i każdemu z nich, ilu ich tam jest, jedno i to samo przezwisko. I właśnie to przezwisko przypieczętuje ich przemianę z osób dramatu w zbiorowy rekwizyt.

Wspólnota wierzy w prawo natury. Porządek miłosierdzia – głosi – odzwierciedlać ma najpierw związki krwi. Na pierwszym miejscu rodzina, potem inni nam podobni, ci, co podzielają nasze wierzenia, przywiązania i opinie. Wreszcie tacy, co potrafią docenić łaskę. Zwłaszcza kiedy idzie o obcych, mówi się, że z wielu różnych względów nie możemy ratować wszystkich jak leci. Mamy tu swoich własnych potrzebujących. I nawet ci okazują się niegodni pomocy, roszczeniowi, niewdzięczni.

Tak można to ująć: miłosierdzie owszem. Wartości na pierwszym miejscu. Ale ostrożnie z nimi. Kto je przechowa – pyta wspólnota – jeśli my, depozytariusze wybrani przez samą najwyższą instancję, będziemy narażać na szwank nasze wspólne pożytki, a może i przetrwanie? Dlatego pierwszym obowiązkiem wobec tych wartości niepodważalnych jest ochrona siebie i swoich, i tych, co je wyznają tak jak my. Inne sprawy potem. Kto te wartości ocali – pyta wspólnota – jeśli siebie i swoich nie ochronimy, jeśli zwłaszcza pozwolimy obcym wartościom wdzierać się między nasze? Jeśli tłumom przybyłym nie wiadomo skąd pozwolimy się panoszyć w tym zakątku świata, który nam oddano w opiekę?

Żeby wśród zamętu świata sumienia odnalazły spokój, musi wspólnota zręcznie obracać pojęciami dobra i zła, powołując się na ten zalecany porządek dobroczynności. Musi żonglować szacownymi prawdami, musi dopuścić i tę możliwość, że istnieją wartości cenniejsze od miłosierdzia. A te wartości to znaki i symbole, i pewne słowa, czczone w sposób szczególny. Znaki i symbole stoją ponad faktami i to one mają oświetlać fakty swoim blaskiem. I właśnie dla ich ochrony trzeba wszystkich tych uciekinierów – kto ich tam wie skąd i przed czym – bez zbędnych sentymentów odepchnąć. A tu naraz wyjdzie na jaw przykra niespodzianka: właśnie na tym, że ich tu nie wpuszczono, ucierpiał wizerunek wspólnoty.

A gdyby podjęte zostały inne decyzje? Gdyby wpuszczono? Wyobrażenia o naszej wyższości nad światem przełożyłyby się gładko na prawdę codziennych zachowań, gdyby tylko obcy świat zbliżył się do nas za bardzo. Kiedy już się komuś pomaga, wypada nam trochę go upokorzyć, krótko mówiąc, wziąć pod but, bo trzeba, żeby było jasne, kto prosi i wyciąga rękę po wsparcie, a kto udziela swej łaski potrzebującemu. Trzeba zadbać, by korzystając z wielkoduszności, nie śmiali się z nas po kątach, wziąwszy za frajerów. Dlatego ci obcy prawie na pewno byliby tutaj poniżani. Nie tylko przez państwowe urzędy, lecz także przez zwykłych ochotników, spotkanych na ulicy, w sklepie i w miejscu pracy, jeśli jakąś uda się mieć. A potem niektórzy może będą się awanturowali, właśnie tym braniem pod but rozjuszeni. Inni zrobią wszystko, żeby czym prędzej, załatwiwszy formalności w ambasadach i konsulatach, ruszyć dalej, póki z tym miejscem nic ich nie łączy, ani wspomnienia, ani nadzieje, ani groby, ani własność. Po cóż by im było się z nami męczyć?

Pogarda dzieli byty na mniej i bardziej szacowne. Cudzy ból – nawet on – może budzić współczucie większe albo mniejsze, odpowiednio do godności i zasług tego, kogo dotknął. Są ci, przed których cierpieniem pada się na kolana, i ci, z których udręk każdemu wolno natrząsać się do woli. Obcy – zła wiadomość: wy macie zawsze stać na końcu kolejki. A tu ktoś wyrwie się ni stąd, ni zowąd i powie, że tej kolejki nie uznaje. Że na przykład uciekający spod bomb powinni być na pierwszym miejscu w porządku współczucia i pomocy. Wyobrażenia dobra i zła, razem z tym anarchicznym odruchem odróżniania jednego od drugiego na własną rękę, niektórych mogą przywieść do działań, które nie tylko ich prywatne pożytki narażą na szwank, lecz i zagrożą pożytkom wspólnoty. Można od takich usłyszeć, że tam w górze związki krwi nie są najważniejsze, że nawet kolor skóry nie ma tam znaczenia. Wszystkie kolory stworzyła przecież ta sama ręka.
Pomieszało im się w głowach, tym pięknym i słusznym słowom chcieliby narzucić pospolitą dosłowność! – odpowiedzą mentorzy wspólnoty.

Komfort świadków cudzej krzywdy jest zagrożony, gdy sumienie każe im stawać po stronie ofiar, i skłania ich w dodatku, żeby oddawali skrzywdzonym coś swojego. A to z jakiej racji? Czy my przyłożyliśmy rękę do ich krzywdy? – pytają urażeni. Jeśli przy tym nikt nie może obiecać, że poświęcenie szybko przyniesie pożytek i wszystko się ułoży, czeka sumienia jeszcze cięższa próba. Współczucie może wygaśnie, ledwie opatrzą się obrazy krzywd. Skale rzeczy dopuszczalnych i niedopuszczalnych łatwo ulegają odkształceniom pod wpływem tego, co nas otacza z wszystkich stron. Nie bądźmy czułostkowi – powie ten i ów, odkładając gazetę. – Nie ci jedni cierpią. – W takim porządku krzywda, która nie jest jedyną na świecie, zajmie swoje odległe miejsce w długiej kolejce krzywd, na którą możemy patrzeć z boku i nieco z góry.

Kiedy więc w swoim czasie dowiadywaliśmy się o kolejnych łodziach, które tonęły na pełnym morzu, stały się dla nas te łodzie częścią tła, kropka w kropkę podobne do innych łodzi, o których wcześniej słyszeliśmy wiele razy, zatopionych razem z tymi, którzy w nich płynęli. Może cała rodzina złożyła się, żeby zapłacić za podróż tego śniadego chłopaka w czapce z daszkiem – niech choć on jeden wyrwie się z piekła, w które wojny zamieniły ich życie. Dalsi krewni wysupłali oszczędności z nadzieją, że jeśli mu się poszczęści w dalekim świecie, zatroszczy się i o nich. Matka, żegnając go, płakała rozdzierająco: przyśniło się jej w nocy, że nie zobaczy go więcej. I oto fala już go zakryła, z wody jeszcze wynurza się dłoń, ale rozczapierzone palce nie mają się czego chwycić. Łodzie toną na wzburzonym morzu, bo są zdezelowane i przepełnione – pomyślimy. – Ot i wszystko.

Wystarczy wspomnieć o tych łodziach, żeby odezwała się w nas uraza. Bo tonąc niemal na naszych oczach, ci ludzie wciągali i nas w swoje nieszczęścia, niby w morskie odmęty. A potem inni, im podobni, zaczęli błąkać się w lasach przy granicy. Ludziom uciekającym od głodu i spod bomb, tym, których wspólnota nie chce u siebie, będzie się miało za złe moralne niewygody, do których przymusili nas i nasze sumienia. Ciągnąc za sobą swoje nieszczęścia, przeszkadzają wspólnocie w jej trudach codziennego trwania – samym tym, że są. Więc patrzy ona na nich jak na nieproszonych gości, którymi właśnie są. Próbuje oceniać to, co się da ocenić – czy przystają do jej wyobrażeń o sponiewieranych i bezbronnych. I okaże się, że nie przystają. Coś z nimi jest nie tak. Tym, co doznali zbiorowych nieszczęść, przystoi pokora. Jeśli mamy w nich rozpoznać ofiary, nędzę musi być po nich widać z daleka. Czy nie powinny chodzić w najgorszych łachach, poplamionych i zdartych, może i bez butów, jak ci nieszczęśni z lat 40. ubiegłego wieku?

Patrzą miejscowi na ich rzeczy: jak na ofiary wszystko mają o wiele za dobre, zwłaszcza jeśli porównać ich z tym, co widujemy na archiwalnych fotografiach. A że nie wyglądają tak, jak powinni, umysł ich cierpienie weźmie w nawias, poprzestanie na oględzinach tych kurtek i butów. To mu wystarczy, żeby swoje wiedział. A ci kupowali je, nie żałując grosza, niepewni, jak się z nimi obejdzie klimat obcych krajów i w jakie opały nieprzewidziane mogą się tam wpakować. Łączność z bliskimi miała być niezawodna. Więc patrzy wspólnota na ich markowe kurtki, na ich telefony – nie do wiary, nieraz lepsze od naszych własnych. A skąd w ogóle mają pieniądze, jakim cudem, tacy niby nieszczęśliwi? – podejrzliwie zapytają miejscowi. – Że ktoś przed ucieczką w pośpiechu wyprzedał cały majątek?

Że w ogóle cokolwiek miał, to już się wyda podejrzane. Jakaż mogła być inna od nędzy przyczyna desperacji? Niedostatek wolności? Poniżające przymuszanie do posłuszeństwa? Okrutne kary za niedozwolone myśli? Wolność – wierzy wspólnota – nie wszyscy mają we krwi, tak jak my ją mamy. Jesteśmy bowiem narodem wyjątkowym, który nie przyjmuje zakazów. To, co by u nas zasiało powszechny sprzeciw, po innych spłynie jak woda.

Chcą powiedzieć, że tym, czym są teraz, nie byli od początku świata? Że dało się żyć tamtym życiem aż do tej chwili, kiedy zawaliło im się na głowy? Ufać im nie sposób, w rzekome nieszczęścia już się nie wierzy. 
A czy wam się wydawało, że ci uchodźcy to same niewiniątka? – spyta ktoś kąśliwie.

Otóż w naszej tradycji ofiary muszą być święte, to ich pierwszy obowiązek. W niektórych wypadkach świętości ofiar nie trzeba dowodzić – umysły same z siebie pragną widzieć je po stronie dobra. Ujrzawszy je po stronie zła, doznałyby rozczarowania i popadły w konsternację. Granica między dobrem i złem musi być narysowana jak najwyraźniej. Jeśli ofiar jest wiele i jeśli nie są nasze, wtedy tylko świętość niepodważalna pozwoliłaby je rozgrzeszyć z tego, co je spotkało. Jeśli zaś przy którymś z tych ludzi znaleziono by cokolwiek podejrzanego, nieufność miejscowych rozlałaby się na cały tłum. Nie jest tak, że ofiarom wolno więcej. Od udręczonego tłumu wymaga się zbiorowej świętości. Niech jakiś jeden zostanie gdzieś złapany na gorącym uczynku, tę wspólną świętość pogrzebie z miejsca. I co wtedy? Cóż, męczeństwo bez świętości nie będzie się liczyło. Męczeństwu wielu się tu kłania nisko, lecz w tym akurat wypadku przekreśli się je szybkim ruchem ołówka. 

Wspólnota pamięta, że i ona cierpiała. Ale powie, że to było co innego. Ofiary, które się z niej wywodzą, były z innej, lepszej gliny – przecież walczyły. A gdyby i tym zachciało się walczyć, rzucać bomby i wysadzać mosty? Czy to by im nie zjednało przychylności walecznej wspólnoty? Otóż nie. Żadnych bomb, ma się rozumieć. Takich, co rzucali bomby, w żadnym wypadku nie można by tu wpuścić. A jeśli chcą ginąć, to bardzo pięknie, ale nas niech w to nie mieszają.

Nie jest możliwe, żebyśmy wszyscy pomieścili się po stronie dobra, niewinni świadkowie pospołu z ofiarami i z krzywdzicielami. Zwłaszcza dla ofiar, jeśli postawi się im pewne wymagania, może tam zabraknąć miejsca. A jeśli do tego są zawszone, brudne i śmierdzące, jeśli wcale nie mają tych markowych kurtek i smartfonów, siłą rzeczy zasługują na pogardę w dwójnasób. Lecz przede wszystkim cała spracowana maszyneria naszych pojęć i wyobrażeń służy temu, żebyśmy mogli widzieć siebie samych stacjonujących zawsze po stronie dobra, do tego miejsca uprawnionych bardziej niż ktokolwiek inny.

A tu w telefonie któregoś z nich służby znajdują korespondencję, z której by wynikało, że pracował przy wojsku. Ha, ha! Przy wojsku! A podawali się za ofiary! Kiedy nadciągnie pewność, że to ofiary fałszywe, upragniona prostota na chwilę powraca: oddycha się z ulgą, rozpoznając znajomy zapach zgnilizny, która od zawsze toczy nasz świat. Dużo mocniej zabolałaby niejednoznaczność, gdyby zgnilizna nagle wykwitła po stronie dobra, tam, gdzie stoją w naszej pamięci ofiary prawdziwe, które rozumiemy tak dobrze jak samych siebie. Ale gdyby to po stronie dobra, tam właśnie, gdzie one stoją, objawiła się niejednoznaczność, czy nie uszłaby naszej uwagi?

Wspólnota trwa w przekonaniu, że w sensie moralnym ofiarom wolno mniej. Cierpienia zobowiązują, czyż nie? Ale prawda o życiu ofiar mówi, że mogą się one staczać po tej równi pochyłej, na której znalazły się ni stąd, ni zowąd. Im większe nieszczęścia, tym niżej się upada. Wspólna pamięć zna takie historie, w których słaniający się z głodu kradli chleb innym głodującym. Złamani godzili się służyć oprawcom na szkodę podobnych sobie. Może zdołali ocaleć, ale zatruci po kres swoich dni. Jak tu oceniać moralność ofiar? Według zwykłej skali? Jasne, że nie. Tworzy się dla nich specjalne skale, ze wszystkich najbardziej wymagające. I wtedy ofiary okazują się gorsze od krzywdzicieli. Gorsze nawet od oprawców uzbrojonych po zęby. 

Choć wspólnota działała zawsze w duchu tradycji i z czcią dla najwyższych ziemskich wartości, takich jak honor i ojczyzna, nie wspominając już o wartościach nadprzyrodzonych, przychodzi jej teraz dawać odpór niezrozumieniu. I to na dwa fronty: musi pouczyć tych, co spodziewali się miski zupy i dachu nad głową, ale i tamtych, co dachem i zupą obdzielając przybyszów lekką ręką, od naszej wspólnoty oczekiwali czegoś podobnego. Nie podziękuje ona za to, gdy zacznie zagrażać jej pożytkom krzykliwy niepokój pewnych sumień, które gotowe są dla obcych poświęcać wspólne zasoby w odruchu wątpliwego braterstwa, wspólnotą krwi niedającego się uzasadnić, i narażają przy tym majątek wspólnoty, a może i przetrwanie. Podobno i oni chcą dobra. Ale każde ich słowo zwątpienia w anielską bezgrzeszność tej wspólnoty, odwieczną i wieczną, odtrąci ona z gniewem, jak obelgę. Nie gorsi jesteśmy, tylko lepsi! – zawoła. I po kolei wyjmie z kapelusza swoje dawne zasługi, jak cyrkowy magik. Wobec kalibru tych zasług dach i zupa nic nie znaczą, wszak ta wspólnota uratowała cię, lekkomyślna Europo, przed unicestwieniem, niejeden raz. A teraz chce to uczynić po raz kolejny, dając ci przykład, niewdzięcznej, jak masz pilnować swoich granic.

Mogłoby się wydawać, że sumienie wspólnoty, zwiedzione powszechnością tych cudzych nieszczęść, która gładko zamieniła je w banał, uspokaja się i zasypia. Ale obowiązek nieustannego podtrzymywania waloru moralnej wyższości nad światem skaże to wspólne sumienie na akrobacje tym bardziej wymyślne, im więcej wyzwań przynosi, zaskakując nas nimi, rzeczywistość. Któż by to przewidział, że życie może od nas wymagać poświęceń innych niż ofiara krwi, już dawno spełniona, i to wiele razy, od której wystarczyłoby do końca świata odcinać kupony? I że będą nalegać na nas w sprawie przyjmowania u siebie takich, którzy swą ojczyznę opuścili w godzinie próby. Wspólnota spogląda na nich z politowaniem, ale i z triumfem: dali się złamać, dali się złamać całkiem, dali się złamać i są złamani, złamani! I cóż my możemy mieć z nimi wspólnego? Kto nakaże nam litować się nad tchórzami, co uciekli przed wrogiem? Ogół zna tu obowiązki ważniejsze i świętsze niż współczucie wobec bytów nie dość że przelotnych, to i bezwolnych jak liście na wietrze. Jest się tu za stanowczością i słusznym przymusem, a więc przeciwko tym, co szukając ratunku, zmykają z żonami i dziećmi, gdy trzeba walczyć do ostatniej kropli krwi.

Tak jak myśmy walczyli – dodaliby radykałowie, zawsze gotowi całkiem oderwać się od rzeczywistości. – W waszym dobru – mówią do tych dobrodziejów, gotowych każdego tu przyjąć – objawia się w najlepszym razie ślepota. – I z ochotą wyobrażają sobie, że stając po stronie dobra prawdziwszego niż tamto, fałszywe, działają w imieniu samej najwyższej instancji. I że jest z nich zadowolona tak jak z archanioła Michała frunącego po niebie z ognistym mieczem w dłoni, żeby razić nim tych, co ją zawiedli. A wtedy dobrodzieje zapytają, po czyjej stronie mieliby walczyć ci wszyscy ludzie, którzy stroną są o tyle, że zburzono im domy, sklepy i warsztaty. Więc po stronie tych czy może tamtych? Czy jeszcze innych? Do kogo powinni strzelać, jeśli mieli do czynienia tylko z bombami, spadającymi na głowy z wysokiego nieba? My jesteśmy cywile – tłumaczą się uciekinierzy. I skarżą się, że stracili wszystko, nawet grunt pod stopami. Trochę się im nie wierzy, a trochę patrzy się na nich z politowaniem. Gdyby tak wszyscy chcieli być cywilami, żadnej z wojen nie można by rozstrzygnąć porządnie i do końca. Wojna to wojna. Jak to wojna, wymaga od was męstwa, czyż nie? 

Kto symbolom oddaje należne honory, może pomyśleć, że nic nie jest winien żywym ludziom. Obcym – wspólnota ma co do tego pewność – nic się od niej nie należy, ani żadnemu stworzeniu, które żyje na tym świecie. Raczej na odwrót, z tego, coście nam wszyscy uczynili, nie wypłacicie się nigdy. I nikt, ale to nikt, niech nie liczy tu na współczucie. Współczucie nie rozwija się w zbiorowościach wtedy, kiedy świat przepełnia się niewyobrażalnym cierpieniem, ani wtedy, kiedy czują się osaczane. Tylko w wyjątkowych momentach największej sytości i bajecznego bezpieczeństwa, jakiego świat nie widział. Wtedy, gdy ludziom zaczyna się wydawać, że mogą się wyżywić i przetrwać bez zażartej walki o dobra i przestrzeń do życia. Kiedy wspomnienia zmagań o przetrwanie blakną i oddalają się. Taka sytość i takie bezpieczeństwo nigdy tu nie zagościły, a jeśli nawet kiedyś przez chwilę zanosiło się na to, jest już teraz rzeczą pewną, że to był wspólny sen.

Zbiorowy umysł, zdolny bez trudu utrzymywać w sobie sprzeczne wyobrażenia, chciałby widzieć w tych przyjezdnych zarazem niebezpiecznych najeźdźców i tych, którym los ofiary pisany był od początku świata. Jeśli nawet się nad nimi zapłacze, gdzieś pod powierzchnią tego umysłu unosi się przekonanie, że tylko tym mogły się takie rzeczy przydarzyć, którym się przydarzyły, albo im podobnym. Nam nie. Jakby tkwiła w niej pewność, może podszyta pychą – że są tacy, do których nędzny los lepiej pasuje niż do innych. Jeśli on zagraża tylko tym obcym, jeśli miejscowych dosięgnąć nie może, kusi, by sobie wytłumaczyć, dlaczego tak jest. I przyjdzie odpowiedź, która głosi, że to naturalna kolej rzeczy: nasze widoki są inne i lepsze z powodów tak oczywistych jak dziedzictwo, jak geny, jak przychylność Niebios. Bo jeśli to właśnie tamci potracili domy, a nie my, jeśli to oni tułają się po świcie w poniżeniu, to chyba nie może być przypadek?

Jeśli krzywda spotyka istoty stworzone do poniewierki, można pomyśleć, że nic zgoła się nie stało oprócz tego, co dzieje się na tym świecie od niepamiętnych czasów. I wtedy ozłoci nas pewność, której w przeszłości może brakowało – że my do takich historii pełnych krzywdy upokarzającej nie pasujemy z natury rzeczy i nigdy pasować nie będziemy. Cierpienia tak, od zawsze. One uszlachetniają. A było ich całe morze. Upokorzenie – nie, nigdy. I cóż nam do jakichś awantur, które wybuchły na drugim końcu świata?

Kiedy uciekający od tych awantur pojawią się u nas zbyt nagle albo zbyt licznie, będzie rzeczą jasną, że ich przybycie jest pomyłką dopraszającą się naprawienia, a naprawianie takich pomyłek wymaga bolesnej stanowczości. Każde zło, wyrządzone tym albo tamtym w stanie wyższej konieczności, może zostać z miejsca unieważnione, choćby za sprawą lichości tych skrzywdzonych – zwłaszcza jeśli wszystko zda się wskazywać, że taki właśnie z natury rzeczy miał być ich los. Oblekłszy się w oczywistość, ten los nie zasługuje już na uwagę.

Ci, co jeszcze mają domy, spoglądają wyniośle na tamtych, którzy już ich nie mają.

Tekst jest częścią przygotowywanej przez autorkę „Fantazji na temat pogardy”.