Drzewa
Jared Rodriguez, Truthout / CC BY-NC-ND 2.0

5 minut czytania

/ Obyczaje

Drzewa

Paweł Sołtys

„Czarcia miotła”, która jest efektem infekcji, może też wyrosnąć na narodzie, na państwie, na społeczeństwie. Można nią wymiatać ludzi nocą do lasu, zamiatać strach, głód i chorobę

Jeszcze 1 minuta czytania

Liście winorośli na oknie w słońcu. Tak czerwone już, że bezwiednie czeka się, aż zacznie z nich skapywać farba albo krew. Ale będą tylko ciemnieć i drżeć w podmuchach wiatru. Aż któregoś dnia poderwą się do rozpaczliwego lotu, który, co tu kryć, wygląda jak ekwilibrystyczne i obliczone na ostatni efekt samobójstwo. I to zdziwienie przychodzące co roku: tak piękne może być umieranie? Między czerwonymi warkoczami winorośli widać świerk, kończący się znienacka w dwóch trzecich swojej dawnej postury. Wichura dwa lata temu zdekapitowała jego wierzchołek obleczony koroną gęstych gałęzi, igieł i szyszek. Przychodzili wtedy sąsiedzi i kiwając głowami jak żałobnicy, mówili: trzeba wyciąć, i tak już zmarnuje się, obumrze.

Ale nie odumarł ani nas mieszkających w kamienicy, ani Wolnych Badaczy Pisma Świętego z domu naprzeciwko, którzy pewnie podnosząc wzrok znad Księgi, zerkają też na niego czasami i trudno wyrokować, co przynosi im więcej nadziei. W ich patrzeniu Kohelet i zraniony świerk idą w zawody. Nie zmarniał, choć bez wierzchołka, zakończony strzaskanym kikutem pnia, wygląda jak oficer w zielonym płaszczu, który wprawdzie stracił już głowę w jakiejś bitwie, ale ciągle stoi na posterunku, choć obie armie już dawno odeszły, polegli zapadli się w ziemię piaszczystą w tej okolicy, a może i upadły państwa, dla których się bito. Żałosny, wzruszający i niewzruszony. Biegają po nim wiewiórki, skacząc wspaniale z orzecha rosnącego o skok od niego, przysiadają na nim kawki, wróble, sroki i wrony, w dole oparte o pień trwa nieduże mrowisko, a moja córka przerysowuje go na kartki, z roku na rok przerażająco coraz mniej dziecięcymi kreskami. Trochę na wszelki wypadek, gdyby jednak się poddał.

Tamtej jesieni, gdy w huku wiatru, deszczu i grzmotów z trzaskiem stracił trzecią część siebie, czytałem dużo o słabościach drzew. Zacząłem od Sebaldowskich „Pierścieni Saturna”, gdzie opis zarazy wiązów z 1975 roku i w dwanaście lat później nadeszłej burzy – zabójczyni czternastu milionów drzew – odbiera oddech. Potem przeniosłem się ku bardziej fachowym tekstom, choć szum czternastu milionów powalonych jednej nocy drzew towarzyszy mi odtąd przy każdym podmuchu wiatru. Jak prawdziwy mieszczuch mniej zapamiętywałem istotne biologiczne szczegóły, za to wpadały we mnie, niezamierzenie chyba piękne, zdania z Wikipedii. Jakby te zdania składali bezrobotni poeci, a nie dendrolodzy. Ot, takie choćby: „Czarcia miotła – rodzaj potworności roślin objawiający się powstaniem wyrośla (…)”. Te potworności zna dobrze każdy, kto po zmierzchu próbował rozpoznać w ciemności „swoje”, doskonale znane za dnia drzewo, „swoje” krzewy, a nawet łąkę. W myślach, w strachu, „wyrośla” rosną i rosną, król olch szepcze coś w swoim leśnym języku.

Dziś myślę o tym, że „czarcia miotła”, która jest efektem infekcji – chociażby szpetkowców – może też wyrosnąć na narodzie, na państwie, na społeczeństwie. Można czarcią miotłą wymiatać ludzi nocą do lasu, kazać dzieciom patrzeć na nieznane im, „cudze” drzewa, na potworności roślin, zamiatać strach, głód i chorobę, jakby nie niósł ich w sobie człowiek. Można w sytości brzucha i świetlistości świeżo wykrochmalonego sumienia dyskutować o geopolityce, liczyć rosnące słupki poparcia, pokazywać w telewizji filmy o sodomii i pić potem zimną wódeczkę w ciepłej knajpie z kolegami. Można zasłaniać się figurą dyktatora i w tym cieniu skryć ludzi brnących przez bagna z tobołkami, z których wystają jakieś rzeczy, a czasem oczy. Można zrzucić wszystko na mrok, w świetle księżyca i przeczesujących od czasu do czasu ciemność latarek błyskać będą tylko sreberka od białoruskich czekoladek, foliowa torebka z napisem w obcym alfabecie, białka wokół rozszerzonych strachem źrenic, bandaż zawinięty byle jak na stopie, zwierzęce jeszcze kości.

Można zakazać o tym pisać, zamykając obszar stanu wyjątkowego przed dziennikarzami, ciszej nad tą trumną z mchu i błota. Drzewa i krzewy wezmą na siebie część brudnej roboty, jak zawsze. Ukryją ślady, zamaskują ciała, dopuszczą zwierzęta i owady do uczty, przyjmą każdą ofiarę bez gniewu i zdziwienia. Robiły to już wcześniej. Jest miejsce. Tu gdzieś strzęp powstańczej czapki, tam pas partyzanta, znajdzie się miejsce i na dżinsy chłopaka spod Kirkuku. A szept wypowiedzianej modlitwy w szumie nocnego lasu upodobni się do tych szeptów sprzed lat, wysoko w koronach imiona boskie się unifikują w jedno, języki tracą swoją odmienność, alfabet ostatnich zdań jest jeden.

Można mnożyć różne „ale”, które pozwalają wydać odpowiednie rozkazy, wypowiedzieć i pewnie nawet uwierzyć w uspokajające oświadczenia. Miewam majaki, że takich „ale” nie da się powtarzać bezkarnie, one jak rdzowce, lęgniowce i szpetkowce osadzają się na społeczeństwie, narodzie i państwie. Kto wie, może nawet w zakamarkach sumienia polityka, biskupa czy publicysty. Nucą nocą dziecięcą piosenkę z odległego kraju.