SŁOWA: Na literkę P
CREST Research CC BY-NC-SA 2.0

9 minut czytania

/ Literatura

SŁOWA: Na literkę P

Paweł Sołtys

„Wiele zdarzeń żyje w przestrzeni, której nigdy nie naruszyło słowo” – napisał Rilke w pierwszym liście do Franza Kappusa. Napisał i muszę teraz z tym żyć

Jeszcze 2 minuty czytania

Między „przydarzyło się” a „wydarzyło się” jest cały człowiek. Przedrostek z dwuznakiem to robi, różnicuje, oddziela. Mówię to sobie w głowie: przydarzyło się komuś, wydarzyło się – może i bez człowieka. Mówię to sobie w głowie – bez dźwięku, bez powietrza, bez oddechu w środku to jakbym pisał. W pisaniu też nie ma powietrza. Więc zapisuję. Patrzę na litery. Sylabami jest remis, ale „przydarzyło się” wygrywa literą P. „P” towarzyszy mi od zawsze, nic dziwnego, mam imię na „P”, reaguję na tę literę inaczej niż na inne, jest bardziej moja, od przedszkola, gdy jeszcze nie umiałem czytać, ale „P” już rozpoznawałem i jeśli nad szafką było słowo zaczynające się na „P” – to najpewniej tu powinienem powiesić kurtkę, tu jest moje miejsce. Gdy wyobrażam sobie sam siebie, moja szyja jest tą nóżką, a głowa półkolem na niej: „P”, tak wyglądam z profilu w planie amerykańskim. Z tej różnicy między „przydarzyło się” a „wydarzyło się” wychodzi w końcu człowiek, jak z ciemnego holu. Człowiek, którego jeszcze nie znam, ale już widzę, że ma moje oczy i lata, zmartwienia Krzyśka i historię rodzinną Marcina. Obciosany jest z grubsza Demlem i Sebaldem, których ostatnio czytam transowo, w kółko, więc muszę go oszlifować na nowo, choćby miał być mniej ciekawy, choćby więcej zadr i drzazg miało z niego wystawać. Bo to mnie się przydarza ten człowiek, w głowie, w piśmie, a nie wydarza się oddzielnie, w pustym pokoju. 

Z tym „P” jeszcze, z posiadaniem liter, z posiadaniem słów. Wiadomo, że cudze, kto inny stworzył albo co gorsza, same się stworzyły raczej, korzystając z naszych gardeł, myśli, czasu i powietrza, którym oddychaliśmy. Więc czuć tę uzurpację, stąd te Leśmiany, stąd ten „Finneganów tren”, stąd „Grażyna” Mickiewiczowska i stąd moje niby potknięcia, moje „nie w kij szepnął”, o które muszę wykłócać się z redakcją i korektą i chodzić potem z karteczką „Grafoman” przyklejoną na plecach. Przykleili mi, gdy nie patrzyłem, bo gapiłem się, jak z ciemnego holu wyłazi facet jeszcze bez imienia.

Pisząc to, słucham Theloniousa Monka. On i Miles, i Parker, i Coltrane mieli te same myśli o muzyce, założę się, żeby była bardziej ich: „Wyjdźmy z tej białej skali”, ale też: „Wyjdźmy z bluesa tutaj”. Słucham nieoczekiwanych akordów Monka i już widzę, że ten facet z holu to kobieta, ma inną melodię, muszę ją teraz przebrać, przemyśleć, przepisać. I znowu sięgam w pamięć, w marzenie. I znowu dostrzegam, że ta ona jest w sukience Oli Watowej i w nastrojach kobiet Oza, bo Wata i Oza też czytam w kółko. I to nawet nie jest złe przecież, całkiem od tego nie uciekniemy, nie wsiądziemy na całkiem inny statek do całkiem innej Hajfy, do innego Berkeley, ale jednak poprawiam, czy raczej: staram się patrzeć bardziej, jak dziecko w łóżku, w czarny hol – czy to idzie matka, czy dziad z workiem na dzieci.

Martin Kuckenburg w swojej arcyciekawej książce „Pierwsze słowo” trochę na marginesie pisze o karbowanych kijach. Genialnie prostym wynalazku, który niezależnie od siebie pojawił się na pięciu kontynentach. Na patyku bądź kości zaznaczano po prostu linie, nacinając powierzchnię. Coś, co zdaje się archaiczne, przez tysiące lat istniało obok lub wręcz mimo pisma. W Europie liczono tak kiście winogron, w Afryce służyło do rachuby czasu, Ajnowie zaznaczali tak ważne wydarzenia, a Maorysi prowadzili rejestr przodków. My z Krzyśkiem i Matysem w dziewięćdziesiątym trzecim zaznaczaliśmy tak liczbę sprzedanych zniczy. Przodków mieliśmy za plecami, na cmentarzu wilanowskim, a naszym karbowanym kijem była kartka z zeszytu w trzy linie. Blisko pięciolinii, bo chcieliśmy zarobić na instrumenty. Niby pierwszy listopada, ale mróz i śnieg, globalne ocieplenie jeszcze się skradało, zmarzniętymi dłońmi stawialiśmy te kreski, szereg przy dużym zniczu, szereg przy średnim i najdłuższy – przy małym. Nie wiedząc tego, robiliśmy to samo co niezliczone pokolenia homo sapiens przed nami. Pamiętam, że te kreski, pewnie z zimna i wściekłości (bo marny to był interes), zdawały mi się jakimiś niedoliterami, alfabetem dla nieistniejących głosek. Gdy wieczorem zwijaliśmy majdan, setki zapalonych knotów na nagrobkach przedrzeźniały te nasze wyliczenia. Jakby karbowanym kijem do rachuby nieboszczyków był cały cmentarz. Tę metodę – jak pisze Kuckenburg – poprzedniczkę pisma, stosowano w angielskim Ministerstwie Skarbu niemal do połowy XIX wieku, a kiedy w 1834 roku palono w Izbie Lordów stare tallies, zapalił się budynek parlamentu; palenie nawet takich niedoksiążek zawsze się źle kończy. Zabawne, że jedyny wiersz, jaki w życiu przetłumaczyłem, ma w sobie podobny obraz, ten cmentarny, tylko mogiła na wyspie jest samotna. Kij karbowany ma jedno nacięcie, proste, potoczne nawet – jak to u Satunowskiego.

Myślę o imiennikach, o Janie Satunowskim i Janie Zachradniczku, poetach. W pięćdziesiątym pierwszym Zachradniczka aresztowali. W pięćdziesiątym piątym jego rodzina zatruła się grzybami, żona i syn przeżyli, dwie córki nie. Wypuszczono go na pogrzeb, a potem aresztowano znowu. W pięćdziesiątym pierwszym Satunowski poznał lianozowców, swoich braci poetów i malarzy. W pięćdziesiątym piątym stał w oknie swego mieszkania w mieście Elektrostal i krzyczał: „Nie jedzcie tego! Wyplujcie!”. Jego krzyk przemierzył pięćdziesiąt cztery kilometry do Moskwy i potem drganiem torów kolejowych sunął na zachód, przez Polskę na Morawy, do Zdziaru nad Sazawą. Zbyt wiele pociągów jednak krążyło na tych trasach, rozbiły krzyk Satunowskiego na sylaby, na zgłoski, na szelest. Pod Warszawą wzdłuż torów szedł mężczyzna nakręcony nieco kodeiną. Zbierał badyle i kwiaty. I usłyszał mimo świstu pociągów, mimo wizgu wagonów wszystkich klas, mimo zapachu zielska, usłyszał już rozbite. I wziął za swoje, za znak znikąd. I zapisał. Dzieci i żona Zachradniczka jedzą grzyby, Satunowski krzyczy, Miron zapisuje, ja się jeszcze nie rodzę, niby nie. Moja mama ma rok i kwili na Grochowie, mój ojciec ma cztery lata i pasie krowy na dawnym pańskim pod Jabłonną, śpiewa sobie piosenkę w gwarze mazowieckiej. „…Po cóż żeśta kawaliry przyszli łojojojojoj, moja izba…”. Śpiewa nie sam, bo na pasanie sam jest za mały, brakuje mu dwóch lat, może trzech. Śpiewa i pasie ze swoją starszą siostrą.

A dziś jest jej pogrzeb, ostatniej osoby, która mówiła gwarą mazowiecką, na stypie je się ziemniaki i kotlety, i zupę wcześniej oczywiście. Pije się wódkę za pamięć. Za ciocię Basię, za córki Zachradniczka, za Satunowskiego, za kodeinę, tory i słowa. Różne słowa, rożnych języków i gwar – oręż bezsilnych, zawsze nieletnich albo nadletnich, nigdy w sam raz.

Wszyscy wiemy, że kwiecień to najokrutniejszy miesiąc, ale ci z nas, którzy mieli w rękach Brücknera, którzy przyglądają się słowom ze wszystkich stron, którzy próbują w słowach być (rozejrzeć się z ich wnętrza), wiedzą też dlaczego: „Kwiecień, słuszniej łżykwiatem zwany, bo wyłudza z ziemi przedwcześnie kwiaty”. Ci też już nigdy się tego łżykwiatu czy też łudzikwiatu nie pozbędą, będą z podejrzliwością witać każdą wiosnę, ale i każdy kwiecień napotkany w tekście, ich radość z nadchodzących cieplejszych dni zawsze już będzie miała tę skazę. Dobra znajomość ze słowami ma swoją cenę. A jest jeszcze przecież strąpacz – dawniej luty lub styczeń, który strzępi nasze drogi i w świecie, i w tekście.

Jeszcze à propos okrucieństwa: „Wiele zdarzeń żyje w przestrzeni, której nigdy nie naruszyło słowo” – napisał Rilke w pierwszym liście do Franza Kappusa. Napisał i muszę teraz z tym żyć. Jakby brakowało mi zdań wytrącających pióro, wciskających się w pierwsze poranne przekleństwo i udających ostatnią przedsenną modlitwę. Zdanie, o którym się myśli słowami, które narusza się słowem, a przecież zdaje się materialne jak drzazga, żeby nie napisać – gwóźdź w dłoni. Zdanie, które próbuję przedrzeźnić, które próbuję obśmiać, rozbić, zatrzeć w pamięci, a ono, jak wiecznie inkarnujący się Nemeczek, zerka na mnie spod znaków diakrytycznych niewinnie. To jest zdanie okrutne i tylko ktoś taki jak Rilke mógł sobie na nie pozwolić. Bo wiedział, że ten stosunek świat–słowo dzięki niemu – odrobinę – się zmienia. 

Słowa toczą walkę z czasem, czas je zaciera, oskubuje ze znaczeń albo w ogóle fałszuje w naszych umysłach. A my – ludzie – jesteśmy równocześnie sojusznikami i czasu, i słów w tej wojnie. Zapominamy, wyśmiewamy, odrzucamy to, czego już nie rozumiemy, ale przecież niektórzy z nas czytają Szekspira, Kochanowskiego czy Rabelais’go. Są tacy, którzy nawet tłumaczą Joyce’a i Płatonowa. I obok nich jeszcze ci wyrywający słowa z domu umarłych: Champollion, Ventris, Chadwick – prawdziwi bohaterowie mojej młodości, czyli wczesnych lektur. Sami musimy zdecydować, w który sojusz chcemy wejść, pozornie sami stawiamy się w szeregu słów albo minut.