Zapracowana rynna na stacji Shell przy Autostradzie Wolności. Padało, ona doczepiona do baraczku chyba już bez przeznaczenia, chyba już do rozbiórki. Dawniej biała, teraz cętkowana, z długą szramą pęknięcia u góry, wygięta u dołu, jak to zwykle bywa. Raczej cicha, tylko jak się wiatr zaszamotał i wpadał do niej, bezwiednie wyła przez tę swoją szczelinę, nie przerywając tego, do czego ją stworzono: cienki strumyk wypływał z niej do kratki ulokowanej w betonie. Kratka wyglądała jak ceratowa serwetka, ten strumyk jak ślinienie się chorej.
Wiatraki młócące powietrze w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego. Tak nijakie w stosunku do swych romantycznych poprzedników, znoszących wariatów pokroju hiszpańskiego kopijnika, białe, z bliska naprawdę wielkie. I nagle myśl, że to degradacja, emerytura, te monstrualne śmigła odczepiono od jakichś latających fortec i tu muszą dopracować swoje. Przybite do wielgachnych kolumn, bo zimne kwietniowe niebo kusi. Jeden już. Jeden, mniej więcej pośrodku całej farmy, skończył. Nie kręci, nie włącza się w ten wizg pozostałych, jedno skrzydło ma przekrzywione, może i wygląda jak ptak, gdy się tego chce. Brakuje jednak przyrodników, przejętych dzieci w takim niebosiężnym rozmiarze, by zabrały go do domu wielkości trzech Pałaców Kultury i potem zadzwoniły z podobnego do dwunastopiętrowców na Stegnach iPhone’a do równie olbrzymiego weterynarza po małą pomoc. Po niewielki ratunek.
Winda mówiąca głosem czterdziestoletniej śląskiej kobiety: drzwi zamykają się, piętro pierwsze. Drzwi otwierają się. Drzwi zamykają się, parter. Powtarza to dwadzieścia razy, bo wieźliśmy tą windą sprzęt do sali Mediateki Aukso, a mamy tych gratów od metra. I tylko tyle ma tekstu, więcej pięter nie ma. Te głosy w windach to zwykle młode dziewczyny albo mężczyźni o przyjemnym basie. Tu słychać trochę lat i, choć ta kobieta mówi książkową polszczyzną, cień śląskiej melodii. Samo urządzenie jest przeszklone i nowoczesne, czekając na górze na kolegów i wzmacniacze ruszające z dołu, można oglądać skomplikowany mechanizm. Coś tam się zakleszcza, coś napręża, pneumatycznie opuszcza i podnosi, szemrze. Czuję się niezręcznie z tym, jak przypadkowy podglądacz albo ktoś, kogo koszmarną pomyłką wzięto za chirurga.
Niewzruszony, poważny kran w hotelu Tychy w Tychach, przepuszczający przez siebie mocny strumień wody bez mrugnięcia światła na wypolerowanym metalu. Bez ostentacji, stara szkoła, chciałoby się powiedzieć, ale głupio mówić do zaparowanego lustra. Sam kran, żadnych fikuśnięć, prosta forma naśladująca spadającą wodę, dość szeroki, bez żadnych dodatkowych uszczelek i zgrubień, poważny facet, który nikomu, nawet leżąc w sklepie z armaturą, nie chce imponować. A co dopiero tu, w robocie, podając mi wodę, bym mógł obmyć twarz, umyć zęby. Chciałoby się go poklepać po ramieniu, ale trudno ocenić, gdzie takie ramię miałby mieć, naciskam go delikatnie i strumień zanika.
Okrągła różowa tabletka, którą biorę na noc. Niepozorna, drobna jak siostrzenica kumpla przed pierwszą komunią, a tak naprawdę silniejsza ode mnie, bo to ona, taka mała, ma zadbać o mój ogromny żołądek, o moje ogromne zdrowie i sczeznąć przy tym, rozpuścić się. Podziwiam ją, bo wygląda naprawdę niesprawczo. Jak niesmaczny cukierek, który kupuje się w przypływie bezmyślności, trochę z nudów, a potem trzeba go zjeść albo przynajmniej poczęstować nim kogoś, by się nie zmarnował. Tabletka, z bliska, w świetle nocnej lampki, okazuje się nie okrągła, jak mi się wcześniej zdawało. Jakaś inna maszyna wyszlifowała jej niewielkie brzegi w równe krawędzie, cięcie trochę jak brylantu, tylko jest ten róż i mat. Nie widzę tego, ale na języku musi wyglądać trochę jak w kamuflażu, ma językowy kolor. To przypadek czy specjalnie tak robią? Sam siebie karcę: wiadomo, że przypadek, traf. Pewnie jest różowa z jakichś medycznych powodów, powłoka musi taka być, bo coś tam. Mimo wszystko to jakoś krzepiące. Nie ma smaku, przełykam, uzdrawiaj mnie, mała tabletko.
Tefilin na głowie żydowskiego chłopca o siódmej rano w niedzielę na stacji benzynowej niedaleko Dąbrowy Górniczej. Właściwie całe stado. Zajechaliśmy o siódmej wypić pierwszą kawę, a tu wycieczka z Izraela, modlą się w tej części, gdzie stoliki i automaty z kawą. Nie pamiętam, z której księgi musi być tekst na zwitku schowanym w tym trochę śmiesznie wyglądającym przedmiocie, co pewnie oznacza, że nie umiem dobrze go opisać. Wiem, że jest skórzany, jestem niewyspany, nieprzytomny, więc myśli mi się, że może modlą się ci chłopcy i mężczyźni też za te zwierzęta, z których skór zrobiono czarne pudełka. Oprócz tych noszonych na głowie są jeszcze te uwiązane rzemieniami do lewego ramienia. Jak zapasowe naboje. Gdyby modlitwy okazały się nieskuteczne, to jeszcze tu jest trochę nadziei. Mężczyźni i chłopcy nucą w tym języku, który stąd dawno odleciał, gdybym się teraz nagle obudził, zupełnie nie byłbym zdziwiony. Zamiast tego kupuję camele i kawę u pani po drugiej stronie. Pani patrzy na monitor kamery przemysłowej i się uśmiecha, chichocze nawet. Wychodzę, piję kawę w mżawce, palę i przez szybę patrzę na modlących się. Świętokradztwo na Orlenie – tak bym to spojrzenie zatytułował.
Budynek baru Max w Jarocinie. Blaszany prostopadłościan, w całej Polsce są w nich bary, sklepy z używaną odzieżą, sklepy z karmą dla zwierząt, punkty usługowe, zakłady bukmacherskie. Klasyka z lat 90., z poprzedniej epoki. Tylko czy te epoki były równe sobie w Warszawie, Jarocinie i Parzęczewie? Widzę go najpierw z kładki nad torami, prowadzącej z terenów dworca do miasta. Pierwsza, niesprawiedliwa pewnie, myśl: na Mazowszu byłby brudniejszy, a jego okolice bardziej zagracone. Nawet dach wygląda na zamieciony, ale to może zasługa wiatru, który próbuje mnie też zrzucić z kładki na przejeżdżający w dole skład, wiatr pod specjalnym nadzorem. Z bliska widać lepiej, jeszcze nieczynne, a obok dwa nowsze budynki też z napisem „Max”, widocznie interes idzie. Ten mój ma szyld, który kojarzy mi się od razu z Inwazją Mocy, z fryzurą Kasi Kowalskiej, która była przecież kopią fryzury Winony Ryder. Dziewczyna, w której się kochałem w '94, też taką miała. No ale szyld, dawno nieodnawiany, czerwony jak logo coli: MAX. Na tyle amerykański, by wzbudzać tęsknotę, obiecujący wszystkie grzechy świata, ale też trochę nasz, każdy znał jakiegoś Maksa w brązowej skórze, z małym kolczykiem w uchu, palącego czerwone marlboro, znającego listę dialogową z „Psów” na pamięć. Pod spodem hasło, nalepione na szybę żarówiastozielone litery. Jak się taki kolor nazywa, świecący, coś pomiędzy zielenią i żółcią? Kiedyś był wszędzie, drażniąc oczy, stąd druga, niesprawiedliwa chyba myśl: pojawił się równocześnie z epidemią amfetaminy, tuż po '89:
ZIMNE PIWO
GORĄCA ATMOSFERA
No, nie wątpię, widzę te dziewczyny z fryzurą na Alfa, chłopaków pijących 10,5 – absolutna nowość, śmiech potęgowany blaszanym echem, z głośników leci wczesny Stachursky albo Bryan Adams, wszyscy są w dżinsach, w kieszeniach dżinsów są zwitki starych złotówek, woreczki foliowe z trawką i spidem, klucze, pierwsze durexy, szminki i może ze dwa pagery. Do takiego Maxa wszedłbym z chęcią. Ale to już muzeum, gdy otworzą o 12, inni, inaczej ubrani i uczesani ludzie tu przyjdą, w kieszeniach zgadzać się będą może durexy i trawka, choć takich pełnych gramów to pewnie nikt już nie sypie. My gramy dziś w muzeum właśnie, w Spichlerzu Polskiego Rocka, niech dobry JahJah wybaczy komuś tę nazwę. Na parterze klub ze sceną, na piętrze wystawa multimedialna o festiwalu, o rocku, o punku. Ja bym wolał oczywiście zagrać u Maxa, nagle w '95 roku, przed występem przeczesać długie włosy, wypatrzeć w tłumie Kasię w domowym sposobem poszerzanych dzwonach, palącą niezgrabnie salema. Trzecia myśl niesprawiedliwa: jeśli coś ma muzeum, to już umarło.
Rankiem w wymarłym Jarocinie mural z wizerunkiem Roberta Brylewskiego. Cicho, mało samochodów, przechodniów żadnych. Pamiętam to spojrzenie Roberta, choć oczywiście starszego. Ostatni raz widziałem go w Hydrozagadce, był w naddartej ramonesce i niezłym humorze. Zamieniliśmy może pięć słów, bo koncert, bo nerwy, bo setka znajomych, jak to zwykle bywa, gdy grasz w swoim mieście. Stał z kimś w kącie garderoby, dla człowieka, powiedzmy, z Belgii, dla kogoś, kto nie wie, kto zacz – ostatnia osoba w pomieszczeniu, która będzie mieć mural w Jarocinie, Sochaczewie, Warszawie. Słuchał kogoś z przechyloną głową, mrugnął do mnie, gdy przechodziłem po piwo.
Idę powoli, wieje mocno, zaczynają bić dzwony w kościele usadowionym na wzgórzu. Czy raczej – kuranty – grają jakąś melodię, którą wiatr porywa, rozdrabnia, kruszy na małe fałszywe dźwięki. Scena z „Tam, gdzie rosną poziomki”, tylko Bergman musiałby pijać w barze Max i nosić dżinsówkę z naszytym logo BK na plecach, na tak zwanym telewizorze.
Roberta namalowano na niepozornym budynku, po prawej stronie twarz, po lewej cytat. Między słowami „Inne” i „Brylewski” jest owalne zakratowane okno, trawa pod tym okienkiem, jak z kiosku w naprawdę złej dzielnicy, jest wydeptana. Są też drzwi, nad nimi „Jarocin”, obok nich „Robert 1961-”, tu też zamiast trawy ziemia z piaskiem, ktoś tymi szarymi drzwiami wchodzi i chyba wychodzi. Też chciałem, ale po naciśnięciu klamki nic się nie wydarzyło.