Jeśli w Polsce rzeczywiście rządzi inteligencja, jak twierdzi profesor Tomasz Zarycki (przy czym inteligent w rozumieniu Zaryckiego to nie tylko Stasia Bozowska, ale każda osoba, która pozycję społeczną, pieniądze i władzę zdobywa dzięki kapitałowi kulturowemu), nie powinny dziwić burze, jakie co roku wywołuje u nas „Raport o stanie czytelnictwa”. Piśmienność, wykształcenie, oczytanie to przecież łatwe do uchwycenia wyznaczniki inteligenckości, dzięki którym inteligent może od ręki odróżnić się od „chama” – i, trzeba przyznać, często to robi. A skoro tak, to takie niepewne swojej inteligenckości osoby jak ja zabierają się zaraz za rachunek sumienia i pytają siebie: czy przeczytam w tym roku pięćdziesiąt dwie książki? No cóż, prawda jest taka, że nie przeczytam. Wiem to już dzisiaj, chociaż mamy dopiero kwiecień. Nie tylko dlatego, że czytam wolno i jedna książka tygodniowo to nie jest tempo dla mnie. Przede wszystkim dlatego, że często nie mogę czytać. Bo – z premedytacją posłużę się tu wyklętym rusycyzmem – nie jestem w stanie.
Na czytaniu polega moja praca. Niezależnie od tego, czy piszę, tłumaczę, czy redaguję – to wszystko jest przecież rodzajem czytania. Przetwarzaniem tekstu. Budzę się z literami, z literami zasypiam, a bywa, że nawet śnią mi się litery. Podobno życie jest trudną sztuką równowagi, ale mnie moje życie nauczyło, że równowaga jest jak króliczek, którego ja nigdy nie złapię, więc notorycznie przedawkowuję to i owo, w tym także pismo. Wpadam w litery jak inni w alkoholowe ciągi i przetwarzam tekst bez żadnych przerw, dopóki mózg mi nie spuchnie i nie dostanę mdłości. W tym stadium muszę zasnąć choćby na dziesięć minut – natychmiast odłączyć zasilanie przegrzanej głowie, żeby mi biedaczka nie eksplodowała. Po takim resecie z nowymi siłami znowu zanurzam się w Tekst i znowu mózg mi puchnie, i tak w koło maciejko.
Czy to dziwne, że moim skrytym marzeniem jest powrót do stanu błogiego analfabetyzmu? Niemożliwa ucieczka z języka. Inny świat – bez liter i słów. Jakie to kuszące! Jak w piosence „Tysiąc mil”, którą w PRL-u śpiewało się w harcerstwie: „Słońca brzask i wody plusk, zapach trawy, szelest brzóz, a wieczorem ognia blask bijący w twarz”. Życie gdzieś na odludziu, z dala od książek, interakcji i gadania. Bez całego tego napięcia logosfery, na którym opierają się język i kultura. Najbardziej lubię, kiedy ciało przeżywa coś przyjemnego, na przykład nieśpiesznie wędruje w miarowym rytmie serca albo przeciwnie – leży sobie bez ruchu i daje się pieścić słońcu, a ja mam w tym czasie święty spokój. W takich chwilach o niczym nie myślę. Gapię się, jak po niebie przepływają chmury albo jak wiatr głaszcze miękkie gałązki tamaryszków, i nie mam żadnych literackich ani historycznych skojarzeń. Twardy dysk nagle gubi wszystkie dane. Moja krtań się odkształca – zapomina wypracowane przez pokolenia praprzodków specjalne układy mięśni, które pozwalają artykułować dźwięki. Jestem chmurą, wiatrem, ruchem. Nie mam głowy. Oczywiście, odludzia są dzisiaj rzadkością i luksusem, dlatego stan pełnej bezmyślności łatwiej osiągnąć za jakąś mniej popularną granicą, na przykład w greckim lub litewskim interiorze, bo tam, nawet jeśli ktoś się przypałęta i zacznie rozmawiać, to słowa wypowiedziane w nieznanym języku pozostaną tylko dźwiękiem.
Niczego o mnie nie ma w raporcie o stanie czytelnictwa. Z przyjemnością czytam tylko wtedy, kiedy przez dłuższy czas nie pracuję, co zdarza mi się między książkami, a więc niezbyt często. Generalnie nie nadążam więc za niczym, co się wydaje i co wszyscy czytają, mam katastrofalne braki w oczytaniu – nie czytałam Knausgårda, Saundersa, Ferrante itd., itp. – i są to braki właściwie nie do nadrobienia. Moją ogromną bibliotekę uzbierałam głównie w czasach, kiedy miałam całkiem inny pomysł na siebie i fałszywe wyobrażenia o życiu. Długo myślałam, że będę pracować naukowo – badać literaturę romantyczną i współczesną, i to z rozmachem Marii Janion, do którego w przystępie obłędu młodości aspirowałam jak wszyscy jej uczniowie. Gromadziłam nie tylko poezję, prozę i dramat różnych języków i epok, ale też filozofię, socjologię, historię idei i masę innych rzeczy, a kiedy pewna starsza pani postanowiła – w ramach porządkowania życia przed odejściem – rozdać swoje książki młodym, ja oczywiście pobiegłam do niej z wielkim plecakiem na stelażu, którego potem nie mogłam unieść. A że życie – jak to mówią – płata figle, badaczką literatury nie zostałam i dzisiaj ta domowa biblioteka jest dla mnie przygniatającym ciężarem. W „Rzeczach, których nie wyrzuciłem” Marcin Wicha napisał, że nasze zbiory książek to muzea porzuconych pomysłów na siebie, i jest to formuła, która do mojej biblioteki pasuje jak ulał. Ta biblioteka to moje domowe Herkulanum, przysypany kurzem labirynt, do którego nie mam po co wchodzić bez maseczki ochronnej i maczety. Nie jestem w stanie z niej korzystać, bo mi zdziczała i już dawno nie mogę w niej niczego znaleźć. Mówiąc szczerze, najchętniej bym ją rozebrała i w większości rozdała, ale wymagałoby to takiego wysiłku, że odpadam, zanim zacznę. Bo weź tu, kobieto, każdy tom w rękę, odkurz, oceń i zdecyduj: ułaskawienie czy deportacja... Przerasta mnie to i nie robię nic, mimo że największy pokój, gdzie to monstrum zajmuje całą ścianę, jest stracony dla życia. Gdyby ktoś mnie zapytał, dzisiaj powiedziałabym, że biblioteka powinna być bytem dynamicznym i zmieniać się razem z człowiekiem: książki ważne na danym etapie mogłyby mieszkać ze mną, reszta szłaby w ludzi. Być może z czasem wyłoniłoby się pewne quantum tytułów, które byłyby ze mną zawsze, ale ogółem nie powinno być tego więcej niż kilka półek.
„Dla nas, fanatycznych wyznawców estetyki i sensu, kultury, smaku i uwodzenia; dla nas, dla których piękne jest tylko to, co głęboko moralne, a pasjonujące jedynie heroiczne rozróżnienie między naturą i kulturą; dla nas, wiekuiście przywiązanych do zwodniczych uroków zmysłu krytycznego i transcendencji – dla nas odkrycie fascynacji bezsensem, zawrotnym rozluźnieniem panującym zarówno na [amerykańskich] pustyniach, jak i w miastach, jest wstrząsem duchowym i niespodziewanym wyzwoleniem. [Oto] Odkrycie ekstatycznej radości płynącej z likwidacji całej kultury i wyświęcenia obojętności” – pisał Baudrillard o Stanach w swojej „Ameryce”, którą tłumaczyłam i która urzekła mnie głównie przez ten „nihilistyczny” (a jakże) wątek, w którym łańcuchy znaczeń pękają, a wyschłe i pokruszone znaki osypują się na ziemię jak piasek w klepsydrze, torując drogę asemantycznej pustce. Zwłaszcza na pustyni, w której Baudrillard widział „ekstatyczną krytykę kultury, ekstatyczną formę zanikania”. Gdzieś tam właśnie dążę, kiedy przedawkuję pismo.
Pragnienie ucieczki poza logosferę towarzyszy mi od dawna. Kiedy miałam dwadzieścia lat, chciałam przerwać studia i zamieszkać w teozoficznej komunie nad Jeziorem Bodeńskim, o której tak pięknie opowiadał Robert Reszke, nieżyjący już tłumacz Freuda i Junga, mój kolega. O ile dobrze pamiętam, chodziło mi wtedy nie tyle o teozofię, o której pojęcie miałam mocno ogólne, ile o „pracę w ziemi” i inne zajęcia zbliżające do prawdy lepiej niż książki. Plan nie wypalił, ponieważ inny kolega, który miał zabrać do teozofów mnie i moją najlepszą przyjaciółkę, okazał się wariatem i w decydującym momencie po prostu zniknął, ale nigdy nie zapomniałam drwin, jakie wśród mieszkańców logosfery, z którymi wtedy przestawałam, wywołała zwłaszcza „praca w ziemi”. Ludzie oświeceni, wyznawcy rozumu, wprost nie posiadali się ze śmiechu, a raczej śmieszku. Nie było w tym inteligenckiej pogardy dla rolnictwa i chłopstwa (a jeśli była, to w niewielkim stopniu) – represjonowano mnie za odwrócenie hierarchii wartości, w której to kultura (piśmienność) powinna być na górze, a nie grzebanie się w błocie, by wyhodować marchewkę. Jak chłopka? Wprawdzie nikt tego (głośno) nie powiedział, jednak po namyśle muszę przyznać, że aspekt klasowy chyba nie do końca da się tu pominąć. Jak chłopka. Jak zwierzę. Każda próba wyjścia poza logosferę – każda próba porzucenia kultury – której chciałoby się nadać formę świadomego, wolnego wyboru i w takim duchu o niej opowiadać, przynosi zwrotny komunikat „łamiesz zakaz”, a zaraz potem piętno i adekwatne softrepresje.
„Jeziora Litwy czym są? Są wodą otoczoną lasem lub łąką. Najprędzej należą do ryb, ptaków i węży, o ile w ogóle do kogoś należą. Nie mają narodowości ani historii, mimo że kiedyś coś się tutaj działo, a nad ich brzegami śpią otulone dymem i ciszą chatki. To nieprawda, że jeziora te pamiętają coś z ludzkich dziejów – niczego nie pamiętają: ani imion władców i poetów, ani zgiełku bitew, ani moich odjeżdżających na Ural pradziadków, ani ich powrotu, ani tiepłuszek sunących później na Wschód z przerażonym ludzkim ładunkiem w środku, ani żydowskich modlitw nad jeziorem w Ignalinie, które wznosiły się na próżno, zanim padły strzały. Niczego nie pamiętają – odbijają tylko niebo i chmury; to cała ich aktywność. Są pejzażem naturalnym, który sam w sobie nie znaczy nic” – pisałam w książce „W lodach Prowansji. Bunin na wygnaniu”, w dłuższej dygresji o doznawaniu jezior Litwy skórą i w ogóle o litewskich jeziorach jako o doznaniu skóry. O przenikliwym, jesiennym chłodzie tamtejszej wody, który, w miarę jak przenika cię do kości, wywołuje wrażenie, jakby to ziemia stygła w twoim ciele; o gasnącym powolutku bladym słońcu i o zanurzonej w zimnej toni wraz z ciałem duszy, która wychodzi z kąpieli obmyta, rześka i spokojna jak litewska toń, i tak jak ona zaczyna odbijać niebo i chmury.
Byłam z tego fragmentu dość zadowolona, ponieważ w swoim poczuciu zdołałam w nim uchwycić coś dla mnie ważnego, a bardzo ulotnego i niełatwego do opisania, więc osłupiałam, kiedy w przypadkowej rozmowie pewien narodowo-katolicki, dość młody poeta skomentował, że to moje doświadczenie Litwy jest takie... zwierzęce. Przy czym „zwierzęce” znaczyło dla niego to, co zwykle znaczy dla katolików z ich odruchowym antropocentryzmem: niższe, gorsze, niegodne człowieka. Materialne, pozbawione duchowości, prymitywne. Słowem, nie do przyjęcia. Gdybym w tym jeziorze, zamiast się w nim bezmyślnie pławić i stopniowo zamarzać, krzyczała do drzew, ptaków i szarego dymu z komina „Ponary pomścimy!” albo przepowiadała sobie w duchu nazwiska wszystkich polskich rodów, które kiedykolwiek postawiły stopę w okolicy, utwierdzała się w wierze w „odwieczną polskość Kresów Wschodnich” i w myślach wyznaczała datę, kiedy Polacy powrócą w te strony, wtedy zasłużyłabym na miano człowieka, zostałoby mi przyznane prawo do życia duchowego i ogólnie byłabym godna. Bez tego zaś moje doświadczenie Litwy – choć wyrażone w słowach – jest zaledwie zwierzęce. Potraktowana takim epitetem, powinnam się zawstydzić i czym prędzej poprawić. Przykro mi, ale nie zamierzam.
Zauważyłam, że katolicy często obsadzają zwierzęta w obraźliwej roli. Pewna starsza kobieta z Rodziny Radia Maryja, którą poznałam z powodów familijnych, na wolne związki kochających się ludzi reagowała zawsze tym samym komentarzem: „Jak zwierzątka!”. Dla niej miarą człowieczeństwa była wyłącznie religia, którą traktowała jak synonim kultury – poza „kościółkiem” panoszył się natomiast „element animalny” i tylko ksiądz proboszcz z ojcem dyrektorem pobożną panią Rozalię przed nim zasłaniali. Wyobrażam sobie, że żyła w ciągłym strachu, żeby się tam, między te dzikie bestie, nie stoczyć. Ja wręcz przeciwnie – zerkam na tę „zwierzęcą” stronę człowieka z ciekawością i wciąż od nowa sprawdzam, czy nie ma we mnie przypadkiem jakiejś drogi, która prowadziłaby pod prąd strumienia ewolucji, do czasów sprzed tajemniczego przeskoku (o ile to był przeskok, bo ostatnio słychać, że niekoniecznie) z animalności w ludzkość, ze świata zwierząt do świata języka i kultury.
Niektórzy poszukiwali czegoś podobnego, choć najczęściej proces przebiega w drugą stronę: uczłowiecza się zwierzę, a nie uzwierzęca człowieka. Na stronie prawosławnej parafii św. Grzegorza Męczennika można znaleźć esej księdza Henryka Paprockiego „Świat leży w mocy złego. Jerzego Nowosielskiego wizja rzeczywistości empirycznej”, a w nim elektryzujące dla osoby niewierzącej wątki dotyczące zwierząt, inspirowane tradycją prawosławia i nieoczekiwanie zbieżne z myślą posthumanistyczną. „Znany jest powszechnie pogląd Jerzego Nowosielskiego, że zwierzęta to aniołowie w stanie kenozy, czyli wyniszczenia – pisze Paprocki. – [...] Nowosielski podkreślał, że należy pamiętać o podwójnej tragedii kosmicznej, o upadku aniołów i o upadku człowieka, które są ze sobą powiązane w porządku ontologicznym. Tym samym los zwierząt jest paralelny do losu człowieka”.
Paprocki – za Nowosielskim – powołuje się na rozdział trzeci Księgi Koheleta, w którym zostało napisane: „Los bowiem synów ludzkich jest ten sam, co i los zwierząt; los ich jest jeden: jaka śmierć jednego, taka śmierć drugiego, i oddech życia ten sam. W niczym więc człowiek nie przewyższa zwierząt, bo wszystko jest marnością. Wszystko idzie na jedno miejsce: powstało wszystko z prochu i wszystko do prochu znów wraca. Któż pozna, czy siła życiowa synów ludzkich idzie w górę, a siła życiowa zwierząt zstępuje w dół, do ziemi?” (cytuję za Biblią Tysiąclecia). Zwłaszcza u zwierząt domowych widać „rzeczywiste zbliżenie się do ludzkiej psychiki”. „Wydaje się – pisze Paprocki – że wyżej rozwinięte zwierzęta, mające ograniczoną duchowość, powinny mieć samoświadomość w formie prymitywnej. Na przykład miłość i zaczątki altruizmu, a także uczucia estetyczne, są właściwe także zwierzętom”. Wiele z tych intuicji potwierdziła już nauka, choć nie tę idącą najdalej – intuicję nieśmiertelności, której dar, zdaniem Nowosielskiego, zwierzęta otrzymały od Boga na równi z ludźmi. Miałoby się to dokonać „w tajemnicy perychorezy”, czyli – ujmując rzecz najogólniej, bez wchodzenia w zagadki Trójcy – w drodze przenikania się zwierząt i ludzi wskutek jedności (wspólności) ich (naszej) natury.
Jakkolwiek by było z tą nieśmiertelnością, dla mnie zupełnie niezrozumiałą, o perychorezie i zbliżeniu psychicznym między człowiekiem a zwierzęciem czytam nie tylko z przyjemnością, ale też z głębokim przekonaniem o słuszności takich intuicji. O tym, że są prawdziwe, upewnia mnie mój kot Michaś, którego anielsko subtelna (a w tej chwili słodko śpiąca) obecność unosi się nad tym tekstem. Świętości zwierząt doświadczył chyba każdy, kto świadomie z nimi żyje. Najmocniej czuje się ją wtedy, kiedy zwierzę cierpi – żaden człowiek nie potrafi tak całkowicie przyjmować cierpienia, jak przyjmowała je całą swoją osobą moja koteczka Marynia, kiedy chorowała na nowotwór. Zdjęcie jej zbolałej twarzy z ostatnich miesięcy życia mam zatknięte za ikonę Rublowa „Chrystus Pantokrator”, tę ze Zwienigorodu, z której ocalało jedynie oblicze, zajmujące jedną piątą powierzchni deski, poza tym pustej. Jeśli ktokolwiek potrafi naśladować ukrzyżowanego Jezusa, to tylko zwierzęta.
Trochę za daleko zaszłam, pora wracać. Ucieczka poza logosferę oczywiście jest utopią – nie można oduczyć się czytania, wyrzec się pisma, skoro raz się je posiadło (pomijam w tej chwili kwestię wtórnego analfabetyzmu, bo to całkiem inna para japonek). Widząc zadrukowany papier, mimowolnie składamy słowa – tego ćwiczonego latami nawyku nie da się zgubić czy zapomnieć. Niemożliwością jest myślenie poza językiem, nie można wyjść z kultury, a „natura” jest tylko pojęciem – to wszystko są oczywistości, o których czytaliśmy w mądrych książkach. A jednak – coś zrobić można. Można odwracać czasem wzrok od liter i patrzeć w inną stronę. Można TEŻ nie czytać, nie czytać tygodniami albo miesiącami, nie czytać z pełną świadomością nieczytania. Jest to przyjemność ekskluzywna, bo świadomie nie czytać może tylko ten, kto czytać umie i czyta(ł) dużo, podczas gdy dla kogoś, kto nie czyta wcale, ta przyjemność pozostanie niedostępna. Tak więc namawiam was, umiłowani logosferzanie, do okresowego uzwierzęcenia, choćby miał na tym ucierpieć osławiony stan czytelnictwa. Warto zezować na fantazmatyczną drugą stronę logosfery, podważać swoją ludzkość – robić podkop pod siebie od nieludzkiej strony. Pracować w ziemi. Mknąć przez Amerykę. Pływać w zimnej wodzie. Nie umiesz nie czytać, nie idę z tobą do łóżka. Biblioteko Narodowa, wybacz.