Krzykucha nie krzyczy
fot. Pat Mic

10 minut czytania

/ Teatr

Krzykucha nie krzyczy

Renata Lis

Opierająca się niemal w całości na Janie Shostak – jej osobie i ciele – formuła przedstawienia powtarza strukturę jej codziennego życia, w którym ta szczupła, młoda kobieta ratowniczka dźwiga na swoich barkach miażdżące ciężary

Jeszcze 3 minuty czytania


Dla Pawła Soszyńskiego, który ten tekst zamówił, ale już go nie przeczyta

Na premierę performansu Jany Shostak „Krzykucha. Stand Up (For Your Rights) Comedy” w teatrze Komuna Warszawa jeździłam dwa razy. Pierwszą premierę, tę zaplanowaną na 14 września, odwołano w ostatniej chwili z przyczyn technicznych; druga odbyła się już bez przeszkód następnego dnia, i to dwa razy pod rząd: najpierw dla tych, którzy już wcześniej mieli bilety na piętnastego, a pół godziny później – dla przeniesionych z czternastego. Ja widziałam to drugie przedstawienie.

*

Było już ciemno. Kierowca ubera wysadził mnie i E. przed wejściem do hotelu Marriott. Tylko parę kroków dzieliło nas stamtąd od opuszczonej szkoły przy ulicy Emilii Plater, gdzie (pod numerem trzydziestym pierwszym) mieści się teraz Komuna Warszawa, dawna Komuna Otwock. Po wyjściu z ubera E. zapomniała zdjąć swoją maskę pandemiczną i szła w niej po ulicy. „Zdejmij tą maskę, babo!” – krzyknął do niej kierowca z przejeżdżającego samochodu. Był skrajnie nabuzowany. Specjalnie opuścił szybę i specjalnie się przez nią wychylił. Przypomniał nam, gdzie żyjemy. Zadał sobie trud, ale mu nie podziękuję.

Komuna mamiła z daleka czerwonym neonem: ALL THE THINGS THAT COULD HAPPEN NEXT. Byłam ciekawa, co się wydarzy. Przy wejściu powitała nas Alina Gałązka, którą poznałam wiele lat temu na seminarium Marii Janion. Opiekuje się PR-em teatru. Powiedziała, że baru w Komunie niestety nie ma, ale na wewnętrznym dziedzińcu można usiąść na leżaku i napić się wody. Po drodze obejrzałyśmy roślinną instalację PRZYSZŁOŚĆ ŚWIATA. W korytarzu wisiała też tęczowa flaga.

Wieczór był ciepły i cichy. Na ekranie umieszczonym na dziedzińcu migał czarno-biały napis HELLO DARKNESS, MY OLD FRIEND – hasło przewodnie tegorocznej Komunowej rezydencji artystycznej, której częścią jest również performans Jany Shostak. Gotycki krój pisma ewokował klimat niemieckiego kina ekspresjonistycznego. Paul Simon i Art Garfunkel przebierali się w mojej głowie w nazistowskie mundury.

Czas płynął, pierwszy spektakl się skończył, drugi się odwlekał. W końcu przyszedł Grzegorz Laszuk i poczęstował wszystkich winem, prosząc o trochę cierpliwości. Za parę flaszek czerwonego kupił czas dla artystki – żeby mogła ochłonąć, przebrać się i przez krótką chwilę odprężyć przed nową mobilizacją.

*

Widownia została zaaranżowana jak wnętrze klubu do stand-upu. Pod sceną rozstawione były stoliki z krzesłami, dopiero głębiej miejsca dla widzów ciągnęły się już rzędami jak w tradycyjnym teatrze. Angielska część tytułu performansu grała dwuznacznością: „stand up for something” to czasownik złożony, oznaczający poparcie czegoś, opowiedzenie się za czymś; z kolei rzeczownik „stand-up” oznacza komediowy monolog przed publicznością. Monolog Jany Shostak nie był śmieszny, chyba że do kategorii comedy zaliczymy śmiech jako obronną reakcję na coś, czego w żaden sposób nie da się znieść ani unieść. Tego rodzaju komedia to w gruncie rzeczy przebrana w błazeńskie ciuchy tragedia. Być może również sposób na wyzwolenie w sobie siły.

fot. Pat Mic

Tytułową krzykuchą jest oczywiście Jana Shostak. W tej roli poznała ją w Polsce tak zwana szersza publiczność. Jako dziewczynę z przerzuconym na pierś warkoczem, która w biało-czerwono-białej sukience z przyciągającym kamery i spojrzenia głębokim dekoltem krzyczy przed Ambasadą Białorusi w Warszawie przeciw Łukaszence. Z samego środka brzucha, z całego swojego szczupłego, bezbronnego ciała krzyczy w imieniu i w obronie ofiar białoruskiego dyktatora. Za te i za tych, które i którzy nie mogą krzyczeć. Ciało torturowane i ciało protestujące stają się na tych parę minut jednym i tym samym ciałem. Rozwibrowane krzykiem, zmobilizowane do walki ciało Jany Shostak przekazuje cudzy ból. Wyraża go. Jej krzyk rezonuje w moim brzuchu za każdym razem, kiedy go słyszę. Napina we mnie struny strachu. Alarmuje.

*

Jana Shostak nie ma jeszcze trzydziestu lat. Urodziła się w Grodnie, od 2010 roku przebywa w Polsce. Języka polskiego nauczyła się od swojej babci. Kiedy mówi po polsku, brzmi bardzo naturalnie, tylko czasem robi drobne „błędy” gramatyczne albo leksykalne, jakby zanurzała się na tę chwilę w języku polsko-białoruskiego pogranicza. Z przyjemnością słuchałam w Komunie tej ekscytującej polszczyzny. To był język osoby o transgranicznej tożsamości narodowej. Mickiewicz też tak mówił. W podobny sposób przemawia przecież cała polska kultura: wieloma indywidualnymi językami, w których zapisuje się zmienna ludzka poszczególność. Takie różnice są największym bogactwem każdej społeczności.

Ta pięknie gadająca krzykucha określa się jako intermedialna artystka i polsko-białoruska aktywistka oraz feministka. Studiowała na Wydziale Intermediów Akademii Sztuk Pięknych im. Jana Matejki w Krakowie i na Wydziale Sztuki Mediów na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. To ona wymyśliła i lansuje słowa „nowak” i „nowaczka” – w miejsce „uchodźcy” i „uchodźczyni” – przenosząc akcent i przekierowując uwagę z uciekania na przybywanie. I na wspólne przebywanie.

W ramach swojego feministycznego i „nowackiego” aktywizmu, szukając płaszczyzny do działania, została (naprawdę) finalistką konkursu Miss Polonia Wielkopolski i wicemiss województwa zachodniopomorskiego. W 2020 roku zaangażowała się w protesty po sfałszowanych wyborach prezydenckich w Białorusi. Cudem uniknęła więzienia. Z poświęceniem wspiera walczące o życie i wolność białoruskie społeczeństwo obywatelskie, wykorzystując do tego swoją znajomość języka polskiego, obycie z polskimi realiami i kontakty po obu stronach granicy. Ratuje ludzi przed torturami i śmiercią. Dosłownie. I oczywiście płaci za to cenę.

fot. Karolina Zajączkowskafot. Karolina Zajączkowska*

Opierająca się niemal w całości na Janie – na jej osobie i na jej ciele: na jej ucieleśnionej osobie – formuła przedstawienia powtarza strukturę codziennego życia autorki-bohaterki, w którym ta szczupła, młoda kobieta ratowniczka dźwiga na swoich barkach miażdżące ciężary.

Materiałem dla sztuki jest tu życie Jany, jej różne role i wcielenia. Raz w makijażu, raz bez niego, najpierw w bikini, potem w dżinsach i słynnej sukience, opowiada o swoich doświadczeniach z konkursami piękności, białoruskimi kagiebistami i polską posłanką, która skrytykowała ją publicznie za brak stanika. Monolog przerywają filmowe zapisy jej działań. Artystka wylicza okrucieństwa i absurdy Łukaszenkowskiego wymiaru niesprawiedliwości. Sypie historiami z własnego i cudzego życia. Nawiązuje do polskich czarnych protestów. Domaga się – od Unii Europejskiej, Polski i od każdego z nas z osobna ­– zaprzestania handlu z Białorusią. Żąda realnej pomocy dla białoruskich

Krzykucha. Stand Up (For Your Rights) Comedy

reż. Jana Shostak, Komuna Warszawa, premiera 15 września 2021

uchodźców politycznych i wyrywa ją politykom z gardła.

I tylko jednego nie robi przez ponad półtorej godziny: nie krzyczy.

*

Na performans Jany Shostak szłam jak na spotkanie z kimś bardzo innym, diametralnie różnym ode mnie. Obawiałam się, jak przyjmę tego rodzaju – maksymalnie zaangażowaną – wypowiedź artystyczną. Nie jestem aktywistką. Zaangażowanie społeczne nie jest dla mnie naturalnym odruchem ani pierwszą potrzebą. Na protestach ulicznych zawsze czuję się nie na miejscu – jakby skłamana, zafałszowana, zmuszona mówić nie swoim głosem. Nie znajduję też w sobie imperatywu poświęcania się za wolności polityczne i obywatelskie w moim kraju (być może zmieniłoby się to, gdyby moje przyjaciółki i przyjaciele siedzieli w więzieniach).

Nie pociąga mnie ani takie życie, ani taka sztuka. Teatr o wymowie jednoznacznej politycznie na jakimś poziomie zawsze jest dla mnie rozczarowaniem. Żenuje mnie tak samo jak okrzyki na protestach – nie umiem w to wejść, znajdować się w środku, czuć tego, co wszyscy, skandować unisono z tłumem we wspólnej sprawie.

fot. Pat Micfot. Pat Mic

Tymczasem Jana Shostak – o dziwo – nie wywołała we mnie uczucia zażenowania. Wybranej przez nią formuły nie odczuwałam jako sztucznej. W jej głosie, w jej słowach nie było tego cienia fałszu, który często – nie wiadomo skąd – wkrada się w manifestacje społeczno-politycznego zaangażowania. Jej performans głęboko mnie poruszył. Wzbudził szacunek dla osoby (do sprawy białoruskiej przekonywać mnie nie było trzeba, byłam już przekonana).

Kiedy zastanawiam się nad swoją reakcją na „Krzykuchę”, myślę o eseju Jolanty Brach-Czainy „Nietykalność” ze „Szczelin istnienia”. Nieludzko zmęczona, w dzień i w nocy reagująca na każde wołanie o pomoc, jakie tajnymi kanałami dociera do niej z Białorusi, w dodatku bez cienia nadziei na szybką poprawę sytuacji (geo)politycznej, Jana Shostak skojarzyła mi się z archetypem człowieka dotkniętego przez nieszczęście ponad ludzką miarę i przez to nietykalnego dla innych ludzi. Zobaczyłam w niej „świętą”, otoczoną niewidzialnym i jednocześnie nieprzekraczalnym kredowym kołem. Osobę, do której nie można podejść, bo ta sama siła, która do niej przyciąga, jednocześnie od niej odpycha. Wybraną i napiętnowaną. Budzącą przerażenie równie wielkie jak szacunek.

Czy mogłabym być nią? Być jak ona? Przede wszystkim nie sądzę, żebym potrafiła. Ale bardzo bym chciała, żeby świat przestał ją miażdżyć, żeby jej poświęcenie przyniosło nie tylko doraźne owoce i żeby wreszcie odpoczęła. Żeby jej ciało nie musiało już drżeć jak struna przed zerwaniem, kiedy krzyczy dla Białorusi. Dotarła do mnie. Znalazła drogę. Nie spodziewałam się.