SAMOTNOŚĆ: Serduszka z Instagrama

28 minut czytania

/ Obyczaje

SAMOTNOŚĆ: Serduszka z Instagrama

Renata Lis

Pojechałam do Łodzi specjalnie, żeby obejrzeć dwa filmy na dzień przed lockdownem. W końcu wyczerpałam wszystkie możliwości. Implozja świata zewnętrznego była faktem. Przestałam wstawać z łóżka

Jeszcze 7 minut czytania

Wieczorami Jeżyk odwiedzał Niedźwiadka i razem liczyli gwiazdy. Siadali we dwóch na pniu, popijali herbatę i oglądali rozgwieżdżone niebo. Rozpościerało się powyżej dachu, tuż za kominem. Niedźwiadek miał swoje gwiazdy po prawej stronie komina, Jeżyk – po lewej. Po drodze do Niedźwiadka Jeżyk zwykle najpierw mijał pole, a potem znikał w sosnowym lesie. Ale tym razem niczego nie minął ani w niczym nie zniknął. Nie wyszedł nawet z domu, a cała jego wyprawa w ogóle się nie odbyła.

Pandemia wirusa SARS-CoV-2, która od ponad roku spowija nas jak mgła z bajki Siergieja Kozłowa o Jeżyku, to egzystencjalny stan wyjątkowy. Tym właśnie ten czas jest z punktu widzenia pojedynczej osoby, obserwującej deformację podstawowych parametrów własnego życia, która się w tym czasie dokonała.

Pasta Lacalut i rozerwane łańcuchy

Kiedy dzisiaj patrzę na siebie sprzed mniej więcej roku, odnoszę wrażenie, że nie znam tamtej osoby. Okazuje się, że nie zdawałam sobie sprawy, w jak wielkim byłam szoku. Widzę to dopiero teraz. Choćby na przykładzie tubki z naszą ulubioną pastą do zębów Lacalut White & Repair, którą właśnie wykańczamy (pewnie wystarczy do początku maja). To ostatnia z kilku tubek, które kupiłam na zapas właśnie przed rokiem, wziąwszy sobie do serca przepowiednie ekspertów od tego i owego, zwiastujące gigantyczny kryzys. Kryzys ten miał nastąpić już zaraz, a wywołać go miało „rozerwanie łańcuchów”. Ekspertom chodziło o łańcuchy dostaw – sytuację, kiedy wskutek pandemii pewne rzeczy wytwarzane, dajmy na to, w Azji przestają docierać do Europy i diabelski młyn kapitalizmu nagle przestaje się kręcić, wyrzucając wszystkich swoich pasażerów w kosmos chaosu, bezrobocia i nędzy – ale to wyrażenie bardzo dobrze się metaforyzuje także w odniesieniu do innych wymiarów istnienia, choćby do więzi społecznych i uczuciowych. Wracając jednak do porzuconego wątku – a więc za pierwszego lockdownu pewna osoba, która wtedy była mną, kupiła roczny zapas pasty do zębów, co mnie dzisiejszą wprawia w stan osłupiałej alienacji. Z całkowitym spokojem patrzę na opróżniającą się powoli ostatnią delikwentkę z tamtej neurotycznej puli. Po nową przejdę się do Rossmanna za parę dni, przecież się nie pali.

Egzystencjalny stan wyjątkowy nie zakończył się, ale uległ normalizacji. Ja też uległam normalizacji, choć nie do końca własnymi siłami. Bardzo pomogły mi w tym inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny, które zaczęłam przyjmować przed kilkoma tygodniami. Sądzę, że te chemiczne środki nie powinny pozostać niewidoczne, również dlatego, że mogą mieć wpływ na tekst, który piszę. Podaję więc do publicznej wiadomości, jak Witkacy, kiedy malował w swojej Firmie Portretowej: zlecenie przyjęłam przed rozpoczęciem leczenia, zaczęłam pisać już na lekach, a w trakcie pisania – właśnie teraz – zwiększam dawkę z minimalnej do optymalnej.

Numer „Dwutygodnika” o samotności

Od ponad roku oglądamy spektakle i filmy na prostokątach własnych ekranów, śledzimy oprowadzania kuratorskie przez Zooma, słuchamy muzyki nagrywanej przez artystów w osobnych pokojach, tylko książki z tej tęsknoty zdarza nam się czytać wspólnie, na głos. Czy kultura ma moc działania przeciwko samotności? Czy wirtualnie praktykowana sztuka także staje się płaszczyzną wspólnoty? Czy może tak bardzo tęsknimy za prawdziwymi spotkaniami, kuluarami wydarzeń artystycznych, że nie umiemy i nie chcemy się już cieszyć online’em? Czy kiedy wreszcie – na długo po salonach piękności i galeriach handlowych – otworzą teatry, galerie i kina, będziemy umieli jeszcze rozmawiać na żywo?

Rok temu mieliśmy nadzieję na wielką przemianę cywilizacyjną. Wydawało się, że pandemia pomoże ocalić planetę przed skutkami globalnego ocieplenia: ostro wyhamować rozpędzony turbokapitalizm, zmniejszyć emisję gazów cieplarnianych, oczyścić powietrze, zwolnić tempo życia i w świetle nowo nabytej samoświadomości przewartościować życiowe priorytety. Dzisiaj już nic z tego nie zostało – logika kapitalizmu ma się świetnie, szczepionkowy nacjonalizm i szczepionkowe wojny między koncernami pokazują, że egoizm ludzkości bynajmniej nie zmalał, rządy państw narodowych opracowują wieloletnie plany powrotu gospodarek do stanu sprzed epidemii. Jedyną trwałą zmianą wydaje się ta w dziedzinie więzi społecznych, zarówno bliskiego, jak i dalszego zasięgu, oraz – w konsekwencji – zmiana naszego samopoczucia egzystencjalnego. Ujmując rzecz oględnie, raczej nie jest to zmiana na lepsze.

Łańcuchy więzi rozerwały się, jesteśmy samotni. Tyle można powiedzieć o każdym z nas najogólniej. Dalej zaczynają się odcienie i tony, uwarunkowane osobistą sytuacją. Mówiąc inaczej: każdemu rozluźniły się inne więzi i w inny sposób, i każdy jest teraz samotny po swojemu. Pandemia wydaje się doświadczeniem wspólnym, ale wcale nie łączy. Zmagamy się z nią każda i każdy osobno, choć w tym samym miejscu i czasie.

Do ciebie biegnę jak do wody

Moja sytuacja społeczna w zarysie jest taka: mieszkam ze swoją partnerką, jesteśmy starym (z konieczności nieformalnym) małżeństwem i zawsze żyłyśmy blisko siebie, więc szoku z powodu dzielenia tej samej przestrzeni przez całą dobę w naszym przypadku nie było. Nie mamy dzieci, co wydaje się ważne w kontekście wszechstronnej tortury zdalnego nauczania – ta również została nam oszczędzona. Utrzymuję się ze zleceń, z których większość wykonywałam zdalnie jeszcze przed pandemią. W konsekwencji pandemicznego reżimu sanitarnego straciłam tylko jedno z nich – to, które wiązało się z dojazdem do instytucji publicznej (i było niestety również moim jedynym zleceniem stałym), oraz pewną liczbę zajęć dorywczych w rodzaju spotkań autorskich. Moja sytuacja uległa więc pogorszeniu, ale generalnie da się wytrzymać.

Jestem introwertyczką, trochę mizantropką i trochę socjofobką, dlatego moje życie towarzyskie nigdy nie było bujne. Jestem też monogamiczna, nigdy nie miałam konta w serwisie randkowym. Wiele miłych osób próbowało wyciągnąć mnie z domu w jakimś niewinnym celu i wszystkie one wiedzą, czym to się kończyło: niczym (wszystkich was serdecznie pozdrawiam). Fun fact: w jednej z aplikacji do rozpraszania uwagi, z których korzystam przy pisaniu tego tekstu, zobaczyłam właśnie mem – zdjęcie mydła „dla introwertyków”, bez żadnego zapachu, „ponieważ i tak nigdzie nie wyjdziesz, serio”. LOL.

Wolałam być sama, lubiłam samotność. Romantyzm, który o wiele za długo studiowałam w okresie wczesnej młodości, był mi bliski między innymi dlatego, że wynalazł samotność i miał do niej zasadniczo afirmatywny stosunek. „Marzenia samotnego wędrowca” AKA „Przechadzki samotnego marzyciela” Jean-Jacques’a Rousseau; silnie melancholizowana, stylowa samotność hrabiego de Chateaubrianda; Mickiewiczowskie: „Samotności! do ciebie biegnę jak do wody / Z codziennych życia upałów”. Nieco chorobliwe klimaty, tak, ale to byłam ja – biegłam do samotności z taką rozkoszą, jakby była jeziorem w Lozannie.

Więc najpierw było tak, że pandemia wyrównała do mnie – w pierwszym akcie dramatu świat zewnętrzny dostosował się do mojej społecznej i egzystencjalnej specyfiki. Mówiono o tym zjawisku naukowo i mądrze w odniesieniu do osób w depresji i w spektrum autyzmu, ale ja też się na tę diagnozę łapałam, mimo że nie byłam przypadkiem klinicznym. Chyba nie byłam. Właściwie nie wiem. Bo kiedyś, ćwierć wieku temu, czyli na samym początku związku, w którym żyję do dzisiaj, podjęłam próbę psychoanalizy. Na zasadzie, że każdy powinien choć raz w życiu zajrzeć w siebie głębiej, zresztą psychoanalizą zaczytywaliśmy się z przyjaciółmi na studiach, stała się rodzajem naszego towarzyskiego języka i prowadziłam wtedy dzienniczek snów. Byłam ciekawa, co z tego wyniknie. Na umówioną wizytę stawiłam się punktualnie (dzisiaj widzę, że było to z mojej strony błędem – polityczniej byłoby zademonstrować, że ma się opór, czyli spóźnić się przynajmniej z kwadrans), odbyłam rozmowę i ku swemu zdumieniu usłyszałam, że z mojej analizy nic nie będzie, ponieważ aktualnie jestem zbyt szczęśliwa. I tak mi zleciało w tym szczęściu dwadzieścia lat z hakiem. 

Dopiero po roku pandemii poczułam się wystarczająco nieszczęśliwa, żeby poszukać pomocy.

Pandemia bowiem – po tym, jak na chwilę wyrównała do mnie – szybko przekroczyła mój lekko patologiczny wzorzec społeczno-psychologiczny i zostawiła go daleko w tyle. To, co dawniej było dla mnie naturalne, teraz stało się udręką. Nie wierzyłam własnym oczom: gwałtownie zapragnęłam wychodzić z domu, spotykać ludzi w hałaśliwych, tłocznych miejscach, włączyłam wreszcie Zooma i natychmiast pobiegłam do teatru, gdy tylko stało się to możliwe. Nałogowo chodziłam do kina po dwa, trzy razy w tygodniu, dopóki znowu nie zamknęli kin w Warszawie, a kiedy je zamknęli, wtedy pojechałam do Łodzi, specjalnie po to, żeby w kinie Charlie na Piotrkowskiej obejrzeć „Nomadland” Chloe Zhao i „Jeszcze nie jest za późno” Viggo Mortensena na dzień przed lockdownem w województwie łódzkim. W końcu wyczerpałam wszystkie możliwości. Implozja świata zewnętrznego była faktem. Przestałam wstawać z łóżka.

Rączki miłości

Różne bywają pandemiczne samotności. Niewysłowiona jest na przykład samotność chorujących na covid, zwłaszcza tych chorujących najciężej, leżących na zamkniętych szpitalnych oddziałach, pod respiratorami, często nieprzytomnych. Niektórzy z nich nie wyjdą z tego żywi, a wsparcia od najbliższych nie otrzyma nikt – najbardziej chorzy pozostają odcięci od świata pozaszpitalnego, a skrajnie przeciążona opieka pielęgniarska nie ma możliwości skupiać się na potrzebach powyżej parteru piramidy Maslowa.

Chyba nic nie pozwala podejść bliżej jądra takiej samotności na oddziale covidowym niż racjonalizatorski pomysł dwóch pielęgniarek z małej miejscowości Sao Carlos w brazylijskim stanie São Paulo. Semei Araújo Cunha i Vanessa Formenton wymyśliły mianowicie, jak z pary lateksowych rękawiczek wykonać gadżet miłosierdzia dla nieprzytomnych ofiar covidu: łączy się takie rękawiczki, związując czubki palców (kciuk z kciukiem, wskazujący ze wskazującym, środkowy ze środkowym, serdeczny z serdecznym, mały z małym), następnie wypełnia się je ciepłą wodą jak termofor i szczelnie zawiązuje każdą osobno na wysokości lateksowego nadgarstka. W ten sposób powstają dwie połączone ze sobą palcami, wzdęte od wody ciepłe poduchy, między które wsuwa się dłoń nieprzytomnego pacjenta, imitując wrażenie bycia trzymanym za rękę przez żywego człowieka. Cunha i Formenton nazwały swój wynalazek „rączkami miłości”. Zapewniają, że poprawa stanu emocjonalnego osoby chorej jest natychmiastowa i że one wyraźnie to widzą. Teraz z ich wynalazku korzystają wszystkie szpitale w mieście, tym bardziej że „rączki miłości” przynoszą też inne korzyści: okazuje się, że chłodne dłonie leżących w samotności pacjentów fałszują wskazania pulsoksymetrów, dopiero dłonie ciepłe pozwalają na poprawny pomiar poziomu natlenienia. Dotyk w pandemii ratuje więc życie – najdosłowniej.

Nie dotykać

O intymnym wymiarze pandemicznej samotności dużo rozmyślała Polina Aronson – rosyjska socjolożka mieszkająca w Berlinie, związana z portalem Open Democracy badaczka sposobów postrzegania miłości w Rosji i na Zachodzie. „Chiński wirus sprowadził nakaz «nie dotykać» na poziom groteski i się z nas śmieje. Macie, to jest ten wasz świat pracujących z domu wolnych strzelców, świat unschoolingu, świat triumfującego Netflixa, świat naczyń z powłoką non-stick, do której nic nie przywiera. Oto wasze nowe średniowiecze ze starym weneckim słowem quarantena. Nie wychodź z pokoju, nie zrób tej pomyłki, umyj ręce – co innego ci pozostaje” – pisała w eseju „Nie wychodząc z pokojów”. Wyglądając na świat przez okno, które ostrożnie uchyliła ręką w lateksowej rękawiczce, Aronson zauważyła, że w czasie pandemii słowo „rozłąka” nagle odzyskało swój desygnat na masową skalę. Bo z jednej strony nikt nie może obecnie przewidzieć, kiedy zobaczy się ze swoimi bliskimi, a z drugiej ­– wszystkie te wypasione smartfony i tablety z aplikacjami do komunikacji tekstowej, audio i wideo, sprzedawane za ciężkie pieniądze jako skracacze odległości, okazały się obietnicą bez pokrycia. „Piksele nie zastąpią komórek skóry. Odległość jest czymś rzeczywistym. Daleko naprawdę znaczy daleko”.

Ktoś powie, że to banał. Być może, ale poczuć to na sobie znaczy jednak więcej i coś innego niż wiedzieć o tym na sucho. I od razu paradoksalna przewrotka: dojmujące cielesne poczucie odległości jako pustki nie do przebycia obraca się w poczucie bliskiej więzi ze wszystkimi istotami. „Na całym świecie ludzkie stada uderzają głowami o swoje ogrodzenia – i setki tysięcy uchodźców, uwięzionych między Grecją a Turcją już nie wydają się nam tak obce – nam, białym i bogatym, siedzącym w swoich domach nad stertą wyzerowanych biletów i planów. A w ogóle to łuskowcom i nietoperzom też nie jest lekko”. Ludzie, jaszczury i latające ssaki – wszyscy razem i wszyscy osobno – wyglądamy nowego renesansu.

Pandemia wtrąca się w ludzkie granice: wytycza nowe i przesuwa stare. Daleko i blisko, wnętrze i zewnętrze, przestrzeń prywatna i oficjalna – wszystkie te kategorie zmieniły swoje znaczenia i nikt nie jest pewien, gdzie którą znajdzie. „Stupiętrowe centra biznesu opustoszały, międzynarodowe konferencje prowadzi się z sypialni” – pisze Aronson w eseju „Miłość na kwarantannie”. „Sąsiedzi, którzy codziennie spotykali się w windzie, nie widują się teraz tygodniami, a kiedy niechcący wpadną na siebie przy pojemnikach na śmieci, odskakują w przeciwnych kierunkach. Wnuki łączą się przez Skype’a ze swoimi babciami, mieszkającymi trzy przystanki dalej, żeby pokazać im ludziki z plasteliny. A stan płuc mieszkańców prowincji Hubei wielu niepokoi dzisiaj bardziej niż własny reumatyzm”.

Miłość na kwarantannie

Pandemicznego przemeblowania nie uniknęła również miłość. „Z kawiarni, barów, parków, sal kinowych, klubów dla swingersów, przerw na kawę, bibliotek, bram, pokojów hotelowych, nadbrzeżnych promenad i lotnisk kochankowie udali się do domów, próbując przetrwać – jedni w pojedynkę, inni razem”. Dla części par zakończyło się to lub zakończy rozstaniem czy rozwodem, dla części – wręcz przeciwnie. Tytanki i tytani niezależności nie chcą już dłużej dźwigać całego świata na własnych barkach, „chcą na rączki i pod kocyk” – pisze Aronson. Po raz pierwszy od dawna pozwalają sobie pogrążyć się w błogich marzeniach. „Ktoś, siedząc na zapuszczonej daczy w Karelii, bawi się w doktora Żywago: do szyby zamieć się lepiła, a u nas świeca na stole się paliła i na sufit cały rozświetlony kładły się cienie. Ktoś inny na Manhattanie po raz pierwszy zaczyna rozumieć, czym jest «miesiąc miodowy»: śniadanie przy szemrzącym radiu; cień postaci pochylonej nad biurkiem; wieczór, którego nie trzeba marnować na jazdę przez wszystkie mosty Nowego Jorku. Ktoś jeszcze inny, w Berlinie, po zejściu się z eksem na kwarantannę, po raz pierwszy od wielu miesięcy nie boi się powiedzieć: «Pomyliłam się. Potrzebuję cię»”.  

Wielkie zmiany zaszły nawet na Tinderze, gdzie nagle pojawiły się uczucia. „Ludzie zaczęli dopytywać się nawzajem, jak się czują, wszyscy rozprawiają o tym, jak im źle i jak mają już tego dosyć”. I znowu paradoksalna przewrotka: aplikacje zaprojektowane do zawierania znajomości bez zobowiązań i z bezpiecznej odległości teraz umożliwiają bliskość i niosą pociechę, skracając dystans.

Własne ciało zmienia substancję, staje się jakby obce i niematerialne. Nie bardzo wiadomo, co z nim zrobić na samoizolacji. Dokąd je zabrać, w co ubrać, komu pokazać? „Własne ciało z czegoś skrajnie bliskiego staje się czymś skrajnie dalekim – nie ma sensu ani celu innego niż podtrzymywanie «nagiego życia»”. Teraz rozumiem, dlaczego przed angielskim na Zoomie używam perfum – wyczuwalna tylko dla mnie mgiełka Si Passione nadaje sens mojej bezsensownej cielesnej powłoce. A przecież ta powłoka w każdej chwili może się okazać śmiertelnym wrogiem – właśnie dlatego, jako potencjalnego roznosiciela niewidzialnej zarazy, własne ciało trzeba trzymać pod kluczem, wycofać je z przestrzeni społecznej i ograniczyć mu możliwość przemieszczania się.

Niektórzy odbierają reżim sanitarny jako karę za swoje zbyt fizyczne istnienie. Na przykład cytowana przez Aronson Kristina Marlen, berlińska edukatorka seksualna, performerka i dziennikarka, która sama nazywa się „zdzirą” (Hure), tak pisze na Facebooku: „Należę do osób, które czują swoje ciało tylko wtedy, kiedy ktoś go dotyka albo kiedy ja dotykam kogoś, kiedy czuję na sobie ciężar Innego. Jestem teraz jak sparaliżowana i mam poczucie, że z każdym dniem tracę rozum”.

To, co dalekie, i to, co bliskie, bezustannie grają w kozła, przeskakując jedno przez drugie. „Randkowanie, którego istota polega na going out, stało się praktyką going in” – pisze Aronson. Do intymnych spotkań dochodzi już nie w kawiarniach czy winiarniach, tylko od razu na kanapie albo w kuchni. „Żadnych «Śniadań na trawie» – tylko sceny domowe”. Zniknęła neutralna przestrzeń, cudze spojrzenia, dekoracje i muzyka w tle – trzeci element, dzięki któremu para staje się parą i nabiera realności. Randce towarzyszą teraz „tapety i suszące się skarpetki”.  

Pandemia pozbawiła miłość perspektywy. „Portrety kochanków epoki covidu przypominają malarstwo wczesnorenesansowe: postacie nierzucające cienia, jakby wycięte nożyczkami i pośpiesznie naklejone w miejscu, gdzie znalazły się przypadkiem”. Tymczasem „bliskość potrzebuje dali, bo jest dynamiczna, nie statyczna. Miłość potrzebuje gry: w zgadywanki, przebieranki, gonitwy; niezbędne jej są tajemne komnaty, miejskie place i zarosłe dacze”. A Zoom na razie nie ma funkcji „włącz zapach” – „lasu, rozlanego piwa, nagrzanego asfaltu”.

„Czy może ziścić się miłość, która nie ma świadków – ani przestrzeni, oprócz samej siebie? Czy cząstki będą nadal zmieniać swoje położenie, jeśli nie ma obserwatora? Kwarantannę przetrwają tylko kochankowie z wyobraźnią – ci, którzy sami wymyślą sobie trzeci wymiar” – puentuje Aronson.

Ale kto?

Dotyczy to nie tylko miłości, ale – mam wrażenie – w ogóle istnienia. Moja samotność pandemiczna polega właśnie na utracie perspektywy, tej szerszej przestrzeni. Nie czuję się samotna na najbardziej podstawowym poziomie cielesnym i uczuciowym, jednak bardzo dolega mi samotność społeczna. Okazuje się, że nawet introwersja, mizantropia i socjofobia potrzebują do życia napięcia, które wytwarzał świat zewnętrzny: ekstrawertyczny, chaotyczny, ludny i energetyczny. Choć kapitalizm ze swoimi łańcuchami dostaw przetrwał, rozerwały się łańcuchy więzi społecznych – nastąpiła implozja sfery społecznej, w miejscu napiętej sieci interakcji pojawiła się pustka. Zapadnięcie się zewnętrza w nicość ma swoje konsekwencje dla wnętrza – umowne cztery ściany, w których żyję, nabrały materialności. Są teraz grubsze i bardziej nieruchome niż przedtem. Im bardziej na zewnątrz nie ma świata, tym bardziej one zawalają drogę, zamykają, blokują.

Ten, kto patrzy na świat przez otwarte okno, nigdy nie ujrzy tak wiele jak ten, co z zewnątrz wpatruje się w okno zamknięte. Nic nie jest tak tajemnicze, niezgłębione, płodne, tak mroczne i olśniewające jak okno rozświetlone świecą. To, co widać w słońcu, jest zawsze mniej ciekawe od tego, co dzieje się za szybą. W tej dziurze, czarnej lub jaśniejącej, żyje życie, życie marzy i cierpi.

To z Baudelaire’a – z prozy poetyckiej „Okna”. Latami wpatrywałam się z ulicy w cudze okna i toczące się w tym rozświetlonym kadrze cudze życie, które z tej perspektywy wydawało się cieplutkie, ujutne, zadomowione. Celebrowałam w ten sposób – przez kontrast – swoje poczucie egzystencjalnej bezdomności. Własny dom odczuwałam inaczej – był jakby ulotny, bez gęstości i ciężaru, po prostu adres. Nie dopieszczałam go w szczegółach, miał być funkcjonalny i możliwie niedrogi w utrzymaniu: bez bajerów, porcelany, dizajnerskich lamp i mebli. Pieniądze wolałam wydawać na włóczenie się po świecie. Mój dom był domem kogoś, kto jest tu tylko na chwilę – ani od zawsze, ani na zawsze, ani tym bardziej na pokolenia. W pandemii mój dom zgęstniał. Bardziej żyję teraz w nim, niż snuję się po ulicach ze swoją wewnętrzną bezdomnością. Świat materialny zredukował mi się do tych kilkudziesięciu metrów kwadratowych przestrzeni mieszkalnej. Czuję się jak warszawski załącznik do projektu fotograficznego Dimy Zwieriowa, który powstał w kwietniu roku ZOZO i nosił tytuł „Samoizolatory tymczasowe” (przez skojarzenie z aresztem tymczasowym). Przedstawiał okna mieszkań w moskiewskiej dzielnicy Tuszyno, uchwycone nocą, więc zanurzone w ciemności. Jasne prostokąty zamykały w sobie i jednocześnie wyjawiały spojrzeniu żywe wnętrze bloków – kobieta w turbanie z ręcznika na umytych włosach paliła papierosa oparta o kuchnię, dwaj mężczyźni rozmawiali przy stole, ktoś pił coś prosto z butelki, dziecko wyglądało w czerń z nosem przyklejonym do szyby, pies chodził po parapecie za firanką. Ja też jestem teraz w środku, tak jak oni. I ktoś patrzy na mnie z zewnątrz, tak jak na nich. Ale kto?

Po wielu miesiącach a to zamkniętych granic, a to rozmaitych restrykcji dla wyjeżdżających lub przyjeżdżających mam poczucie, że utraciłam samą zdolność wyjeżdżania. Że nie wiem, jak się do tego zabrać. Oglądałam niedawno na Facebooku relację znajomych, którzy w okolicach katolickiej Wielkanocy pojechali na tydzień do Hiszpanii, i nie tyle zazdrościłam, ile dziwiłam się: jak oni to zrobili? Jak to zrobili, że ogarnęli bilety i dokumenty, spakowali się, wyszli z domu, wsiedli do samolotu, polecieli? Nie rozumiem. Nie umiem. Jestem wewnątrz i nie pamiętam, jak się wychodzi na zewnątrz. Moja samotność to ten świat, który ode mnie oderwano i do którego nie umiem wejść z powrotem. Ludzie podróżują teraz, udostępniając sobie i innym podsuwane przez Facebook „wspomnienia”. Tu byłam dwa lata temu, a tam sześć lat temu. Chciałabym jeszcze tam pojechać, może kiedyś się uda. Jeśli kiedyś będzie jeszcze świat. Moja przyjaciółka mówi, że zapomniała nawet, jak się wychodzi z domu – tak zwyczajnie, wcale nie na lotnisko. Okazuje się, że wychodzenie i wyjeżdżanie to umiejętności, które nie przypominają jazdy na rowerze – można je zapomnieć, jeżeli nie trenuje się systematycznie.

Jeśli cokolwiek pozostało w pandemii niezmienione, to chyba wyłącznie – przepraszam za wielkie słowo – kultura, książki i filmy, teatr, taniec, muzyka. W swojej najgłębszej istocie zawsze stanowiła pomoc w istnieniu, a teraz widać to jeszcze wyraźniej. Jest bezterminowym zaproszeniem do rozmowy – zachęca do zaglądania w siebie, formułowania własnego stanowiska, szukania kolejnych rozmówców. Zawiązuje krąg. Terapeutyzuje, nawet jeśli nie miała takiego zamiaru. Każdy jej przejaw jest dowodem na to, że gdzieś żyją ludzie i że tym ludziom wciąż chce się mówić do innych ludzi. Niekoniecznie o samotności w pandemii. O czymkolwiek, co twórcom i ich partner(k)om z widowni wydaje się ważne. Ta karetka zawsze przyjedzie na wezwanie.

Wyobraźnia, onlajn i kabel HDMI

Mnóstwo rzeczy zmieniło ostatnio znaki z plusów na minusy lub odwrotnie. Stało się to też z mediami społecznościowymi i nowymi technologiami. Przed pandemią nie było tygodnia, żeby w prasie nie ukazał się choć jeden artykuł o potwornej szkodliwości jednych i drugich. Czytało się wciąż od nowa, że wirtualne zabawki niszczą intelektualnie i emocjonalnie i że w żadnym razie nie mogą zastąpić rzeczywistych kontaktów międzyludzkich. Teraz nasze życie społeczne i towarzyskie niemal w całości zawisło właśnie na nich – zoomach, teamsach, skype’ach i społecznościówkach. Mamy je wszystkie na ekranie, do którego jesteśmy w związku z tym przykuci przez cały dzień. A nawet dłużej – bo jeśli wieczorem, „po pracy”, zechcemy „pójść do kina”, wówczas nie odkleimy się od ekranu aż do zaśnięcia.

Nigdy nie twierdziłam, że to samo zło. Z moją dyspozycją psychiczną nie popierałam hejtu wylewanego na „sosziale” i internet – dostrzegałam w nich zawsze wiele dobrego i wiele realnego dobra spłynęło na mnie za pośrednictwem wirtualnych znajomości. W pandemii te plusy nawet się nasiliły. Na przykład pewna osoba, którą znam jedynie wirtualnie, za pierwszego lockdownu wyciągnęła do mnie ze swojego samoizolatora pomocną dłoń i podzieliła się dostępem do platform streamingowych. Ofiarowała mi w ten sposób znacznie więcej niż uważność i dwa hasła. Podarowała mi pociechę w społecznej samotności i sposób na przetrwanie w izolacji. Dała mi poczucie, że chociaż powkładano nas do osobnych szuflad, możemy oglądać te same filmy i dzielić je ze sobą jak skrawek niematerialnej przestrzeni. Myślę, że niematerialna przestrzeń udostępnianej wirtualnie sztuki współtworzy ten trzeci wymiar niezbędny do przetrwania, o którym pisała Polina Aronson.

Onlajn jest kikutem, protezą, tak, to prawda, ale to on nas ratuje: zapewnia ten minimalny feedback, bez którego trudno cokolwiek napisać, dzięki onlajnowi możemy uczyć się, uczestniczyć w dyskusjach i spotkaniach, oglądać filmy, słuchać muzyki, od biedy nawet zwiedzać muzea i galerie. Najgorzej jest chyba z teatrem, bo teatr najbardziej ze wszystkich sztuk potrzebuje do życia nie tylko zwykłej przestrzeni, ale też przestrzeni naładowanej międzyludzkim napięciem. Teatr bez dwóch zdań najwięcej traci na pandemii. Generalnie jednak wyobraźnia, onlajn i kabel HDMI pozwalają nie zginąć.

Coś dziwnego

Co prawda czasem zdarza się, że onlajn przeradza się w coś dziwnego, jak choćby ten wirtualny kanał do Gruzji, który przekopałam sobie, kiedy znalazłam się na dnie pandemicznej samotności. Jeżyk tak długo nie mógł wyjść z domu, że już w końcu nie wiedział nawet, dokąd mógłby pójść, więc zjadł wszystkie konfitury ze słoika przeznaczonego dla Niedźwiadka, a potem łyżeczką do herbaty zaczął drążyć podkop, taki jak na filmach o ucieczce z więzienia, swój własny tunel dokądkolwiek, byle na zewnątrz, bo może tam gdzieś przetrwało jakieś życie.

Zaczęło się od filmu „A potem tańczyliśmy” Levana Akina. Obejrzałam go – onlajn – w grudniu roku ZOZO, a potem, owładnięta jego dobrą, jasną energią, przeczytałam i obejrzałam po kolei wszystko, co znalazłam w sieci na temat samego filmu oraz kulturowych kontekstów, po angielsku i po gruzińsku, i całkiem bez sensu stałam się niezłą specjalistką od gruzińskiej kultury queerowej. Potem nawiązałam – wirtualny – kontakt z Levanem Akinem i uzyskałam od niego odpowiedź na kilka męczących mnie, typowo szczególarskich pytań, a także odszukałam w sieci, sprowadziłam i obejrzałam jego pierwszy film „Katinkas Kalas”. W końcu nawiązałam szereg – wirtualnych – znajomości z ludźmi z Tbilisi, których w realu na oczy nie widziałam i szczerze wątpię, czy kiedyś zobaczę. Codziennie oglądam sobie teraz – wirtualnie – świat ich oczami, słucham onlajn ich muzyki, oglądam ich zdjęcia, obrazy i performansy. Otwieramy nawzajem swoje instastories i dajemy sobie serduszka oraz serduszka do serduszek. Po upływie doby instastories, jak wiadomo, znikają, ale serduszka i serduszka do serduszek zostają w Direct Mailu na zawsze. Zastanawiam się, co to właściwie jest? Wirtualny ślad po wirtualnym śladzie życia, które zniknęło. Ślad po emocji, która… no właśnie: była czy nie była?

Kryptocytat z „Jeżyka we mgle” Siergieja Kozłowa w tłum. Renaty Lis.
Cytaty z esejów Poliny Aronson w tłum. Renaty Lis.
Kryptocytat z wiersza Josifa Brodskiego „Nie wychodź z pokoju” w tłum. Katarzyny Krzyżewskiej.
Kryptocytat z wiersza Borisa Pasternaka „Noc zimowa” w tłum. Seweryna Pollaka.
Cytat z „Okien” Charles’a Baudelaire’a w tłum. Ryszarda Engelkinga.