Ujęło mnie niezmiernie, kiedy w pierwszym rozdziale książki Michała Bilewicza „Traumaland. Polacy w cieniu przeszłości” przeczytałam:
Poniżej kilka relacji ludzi, którzy zapewne nigdy przed wojną by się nie spotkali. (…) Łączy ich to, że cudem uniknęli śmierci i doświadczyli krańcowej traumy. (…) Historie te są zapisem ekstremalnego okrucieństwa – jeśli, Czytelniku, wolisz się z nimi nie konfrontować, to przejdź do dalszego rozdziału.
Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać: przeszłam do dalszego rozdziału. Poczułam też coś w rodzaju wdzięczności i wzruszenia. Albo może nie ja, tylko dziewczynka w granatowym fartuszku z białym kołnierzykiem, którą byłam i która nigdy nie otrząsnęła się z potworności, jakimi od najmłodszych lat karmiono ją w szkole i w telewizji, nie pytając o to, czy chce je przyswajać ani czy może. Prześladowana potem latami przez zdjęcia egzekucji z września 1939 roku, sceny obozowe z udziałem dzieci, opisy tortur na Pawiaku i na Szucha. Ta uwaga Bilewicza – „jeśli, Czytelniku, wolisz się z nimi nie konfrontować” – to był bodaj pierwszy przypadek w całym moim życiu, kiedy nadawca martyrologicznych treści zatroszczył się explicite o mnie jako potencjalną odbiorczynię. Zastanowił się, czy podołam. Ostrzegł i dał mi wybór. A także – co może najważniejsze – założył, że nie muszę.
Bilewicz wchodzi pomiędzy nas ze swoim „Traumalandem” trochę jak lekarz (wizualizuje mi się w białym fartuchu). Pomaga nam zobaczyć problem, w którym tkwimy tak długo i tak powszechnie, że nie dostrzegamy go wyraźnie. Robi to umiejętnie – tak, żeby nie spowodować powtórnej traumatyzacji. Jego książka przynosi ulgę jak udana rozmowa z psychologiem (autor jest psychologiem społecznym) i nawet jeśli nie odkrywa niczego bardzo nowego, to znakomicie wyjaśnia i porządkuje pojęcia.
Z traumą na podorędziu
Michał Bilewicz, „Traumaland. Polacy w cieniu przeszłości”. Mando, 336 stron, w księgarniach od marca 2024Doniesienia o traumie międzypokoleniowej, w tym historycznej, elektryzują w naszym kraju opinię publiczną. Mam wrażenie, że lubimy ich słuchać, jak najczulsze radary wychwytujemy takie informacje z medialnego szumu. Własne historie mamy na podorędziu, zawsze gotowi sięgnąć po nie na dowód, że to wszystko prawda: o wojennych koszmarach śniących się w trzecim pokoleniu albo o lękach o niewyjaśnionym podłożu, zrozumiałych dopiero na gruncie wojennych doświadczeń przodków.
Ostatnio karierę poza kręgiem stricte naukowym zrobiły wyniki badań zespołu prof. Marcina Rzeszutka z Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Wynika z nich, że niemal jedna piąta Polaków ma objawy stresu pourazowego (natrętne obrazy historycznych koszmarów; unikanie wszystkiego, co się z nimi kojarzy; nadmiarowy lęk, nieufność i dezorientacja w sytuacjach kryzysowych). To zaskakująco dużo, zważywszy, że średnia światowa mieści się w przedziale między 5 a 10 procent. Nasza wyjątkowość w konkurencji „trauma” nie wynika jednak, jak może spodziewaliby się niektórzy, z wyjątkowo wysokiej ilości i jakości cierpień doznanych przez nas w czasie drugiej wojny światowej, tylko z pozostawienia tych cierpień samym sobie w okresie tużpowojennym. Badania zespołu prof. Rzeszutka pokazały, że bardziej podatne na traumę historyczną w trzecim pokoleniu są osoby ze straumatyzowanych przez wojnę rodzin, w których o wojnie się nie mówiło.
Bilewicz pokazuje, że badania takie jak te mają w nauce swój szeroki kontekst. Przedstawia najważniejsze osoby i zespoły pracujące w tym obszarze w Polsce i za granicą, także w Izraelu, państwie pod pewnymi względami bliźniaczo podobnym do Polski. Rozbraja też narzucające się i uparcie pleniące metafory: choć lubimy tak mówić, to nie przez krew i nie przez geny przesącza się do nas historia. Ale też wcale niekoniecznie przez kontakt z osobami straumatyzowanymi przez rzeczywiste wydarzenia, pozostawionymi bez pomocy i cierpiącymi później na zespół stresu pourazowego, a przez to nieświadomie infekującymi następne pokolenia. Okazuje się, że równie skutecznymi, a w miarę naszego oddalania się od wojny nabierającymi coraz większego znaczenia kanałami transmisji traumy historycznej w Polsce są: edukacja, kultura i polityka.
Traumaland i jego mieszkańcy
Tytułowy Traumaland wyobrażam sobie jako zamkniętą przestrzeń psychiczną (psychotyczną?) bez dostępu do naturalnego światła, pełną ekranów z obrazami wojny, głośników z jej dźwiękami oraz ech i luster. Jesteśmy w niej wszyscy stłoczeni. (W tym momencie łapię się na tym, że w tle tego obrazu przebija moje wyobrażenie o komorze gazowej). Zdezorientowani, obijamy się o siebie boleśnie. Czasem ktoś zwariuje. Czasem ktoś rzuci się komuś do gardła. (W tym miejscu spod spodu wyłazi mi powidok „Salta” Konwickiego). Zresztą – można ująć to krócej: Traumaland to Polska jako stan umysłu. Tyle że bez prześmiechu i ironii.
Polacy zaś – zdefiniujmy sobie i to pojęcie – to na gruncie książki Bilewicza osoby, których ojczyzną jest nieprzepracowana trauma drugiej wojny światowej, nabyta bezpośrednio lub pośrednio. Ojczyzna ta, choć zasadniczo mentalna, wpisuje się w rzeczywistą przestrzeń: naprawdę żyjemy na cmentarzu. Bilewicz pokazuje to na przykładzie warszawskiej dzielnicy Muranów, wybudowanej na ruinach przedwojennej dzielnicy żydowskiej i późniejszego getta – dosłownie na pozostałościach tamtych zamordowanych światów. Odwołuje się też wielokrotnie do ukutego przez Timothy’ego Snydera pojęcia „skrwawionych ziem”. Muszę przyznać, że jest to najbardziej przekonująca definicja polskiej tożsamości narodowej, z jaką się spotkałam. I chyba pierwsza, w której się odnajduję. Do tego „my” potrafię się zapisać. Choć rozszerzyłabym je chyba – przynajmniej trochę – na Europę Wschodnią.
Jak się nabywa obywatelstwo Traumalandu? Dość łatwo, choć nie tanio: poprzez uczestnictwo w traumatyzującym zdarzeniu albo ciągu takich zdarzeń (wojna, edukacja historyczna, ogólnie życie w Polsce), czyli na doświadczeniu przemocy, zwłaszcza w roli ofiary albo bezsilnego świadka. W czasie drugiej wojny światowej spotkało to w różnym stopniu zapewne wszystkich Polaków zamieszkujących tereny II Rzeczpospolitej. Jednak to nie wszystko.
Dla ukształtowania się dzisiejszego Traumalandu kluczowe było co innego: zablokowana możliwość przepracowania wojennej traumy w powojennej Polsce i konsekwencje tej blokady. To tu biją źródła naszego „odziedziczonego” zespołu stresu pourazowego. Nasi rodzice, dziadkowie czy pradziadkowie często nie mogli porozmawiać w bezpiecznych warunkach o horrorze, który widzieli na własne oczy i/lub odczuli na własnej skórze. To, co w wojnie było najgorsze, czego doświadczało się samotnie, w szoku i upokorzeniu, po jej zakończeniu nie zmieściło się w oficjalnej narracji, zorientowanej na heroizm walki i świetlaną przyszłość oraz zredukowanej do jednej opcji politycznej. W powojennej Polsce zabrakło otwartości i wsparcia dla najciężej straumatyzowanych – nie mogli oni na przykład wypowiedzieć swojej indywidualnej krzywdy publicznie przed sądem, własnym językiem, i usłyszeć orzeczenia o winie swoich prześladowców (nieliczne procesy nazistów w Polsce, nawet jeśli zakończone skazaniem, były „sformatowane” zgodnie z oficjalną narracją o wojnie).
Wojenne doświadczenia kobiet, ocalałych z Zagłady Żydów, Romów i homoseksualistów, ale też weteranów AK i NSZ docierają do opinii publicznej z dużym opóźnieniem, często dopiero dzisiaj. Ta blokada nałożona na pamięć we wczesnym powojniu jest po części zrozumiała, ponieważ akcentowanie heroizmu i siły oporu sprzyjało mobilizacji społecznej, bez której odbudowanie kraju ze zniszczeń wojennych byłoby niemożliwe. Trudną przeszłość należało zostawić za sobą, wynosząc z niej tylko to, co mogło okazać się przydatne przy budowie przyszłości.
Kiedy rozpoczynałam edukację szkolną, czyli ponad trzydzieści lat po wojnie, w opowieści o Polsce nadal dominował heroizm skrzyżowany z martyrologią. Według podręczników i nadawanych w telewizji filmów bez ograniczeń wiekowych byliśmy narodem heroicznych ofiar, które zwyciężały moralnie, mimo że podlegały bestialskim torturom (nigdy nie udało mi się zapomnieć o zakatowanym na śmierć Rudym z „Kamieni na szaniec”, które czytało się obowiązkowo w podstawówce). W drugiej połowie lat 80. i po roku ‘89, w ramach uzupełniania „białych plam”, aspekt martyrologiczny polskiej historii uległ jeszcze wzmocnieniu: do szeroko znanych krzywd wyrządzonych „narodowi polskiemu” doszły nowe, dotychczas przemilczane a spektakularne, zwłaszcza Katyń i łagry.
Zabawa w powstańca
Kreśląc pejzaż psychologiczny powojnia, Bilewicz sięga po „Wielką trwogę. Polskę 1944–1947. Ludową reakcję na kryzys” Marcina Zaremby. Za historykiem wskazuje „emocjonalne rozedrganie” kraju „zaludnionego przez inwalidów wojennych, maruderów Armii Czerwonej, spekulantów, bandytów”, a wszystko to „w warunkach tworzącego się represyjnego reżimu, de facto toczącej się w wielu miejscach wojny domowej, biedy, powszechnego głodu i epidemii”. Pokolenia straumatyzowane wojną okazują się niezdolne do adekwatnej reakcji na te wyzwania. „To na tym gruncie szaleją uprzedzenia i przesądy, a pogłoski potrafią błyskawicznie doprowadzić do zamieszek czy pogromów. Wszyscy panicznie boją się nadejścia kolejnej wojny”. Powracający z wojny, nie tylko Żydzi, często stanowili problem dla swoich najbliższych i niekoniecznie spotykali się z serdecznym przyjęciem. Jak ten wspomniany przez Bilewicza mężczyzna, który wedle pogłosek miał nie żyć, ale przeżył, i wraca do żony, która w tym czasie związała się z kimś innym i jest w ciąży, więc ucieka przed „zmartwychwstałym” mężem, a kiedy rodzi dziecko, nie potrafi zbudować z nim opiekuńczej relacji i zasiewa w nim swoją traumę. Bilewicz pisze:
Przypomnienie tego, co działo się w Polsce bezpośrednio po wojnie, jest konieczne, jeżeli chcemy zrozumieć stan psychologiczny współczesnych Polaków, polskiej nadwrażliwości, lęków i specyficznych reakcji na zagrożenia. Pewne odruchowe zasady postępowania w sytuacjach kryzysu, ale też głęboko zakorzenione nieufność i brak wiary w instytucje to dziedzictwo nie tylko wojny, ale i pierwszych lat powojennych, gdy poczucia bezpieczeństwa i stabilności nie udało się przywrócić.
Nasza zbiorowa opowieść o sobie jest skutkiem właśnie tej niewypowiedzianej traumy, która nas zatruła, wypaczając nasze postrzeganie siebie i świata. W tej opowieści nieporównywalne z niczym cierpienia i ofiarna, z góry przegrana walka wynoszą nas na wyżyny moralne niedostępne dla nikogo innego, uzasadniają naszą nieufność zarówno wobec obcych, jak i instytucji i zdejmują z nas odpowiedzialność za cokolwiek. Jesteśmy najlepsi i wolno nam wszystko, ponieważ cierpieliśmy jak nikt.
Opowieść ta, utrzymana w patetycznie napiętym stylu, bogato ilustrowana zdjęciami z obozów i egzekucji, serwowana polskim dzieciom bez opamiętania od najwcześniejszych szczebli edukacji, infekuje kolejne pokolenia. Sprawia to, że objawy i skutki stresu pourazowego kwitną w psychice osób, które nie poznały wojny ani osobiście, ani z przekazów rodzinnych, nawet tych podprogowych. Rutynowe szkolne wycieczki do Auschwitz, do których młodzież nie jest przygotowana i które nie kończą się wspierającą rozmową z psychologiem, albo zabawa w powstańca bezmyślnie proponowana najmłodszym w Muzeum Powstania Warszawskiego to tylko przykłady pierwsze z brzegu. Skutki widać wszędzie.
Na trawniku przed blokiem, w którym mieszkamy z żoną, dwóch chłopców w wieku wczesnonastoletnim strzelało ostatnio z plastikowego karabinu do drzewa i do siebie nawzajem. Uszkodzili pień głogu i byli z tego dumni, a zgrzytliwe serie z „broni maszynowej” w senny niedzielny poranek brzmiały doprawdy niepokojąco. Poirytowana, poradziłam chłopcom, żeby poszli postrzelać nad głową własnym rodzicom, choć pewnie cofnięcie się w czasie o cztery pokolenia i udzielenie pomocy psychologicznej ich pradziadkom miałoby więcej sensu.
Granice wzrostu (potraumatycznego)
Bilewicz bardzo przekonująco pokazuje, jak historyczny uraz skutkujący „nadwrażliwością na sytuacje i bodźce kojarzące się z traumą” zapracował w naszych reakcjach na takie wydarzenia z ostatnich kilkunastu lat jak choćby katastrofa smoleńska, pandemia czy wybuch pełnoskalowej wojny w Ukrainie.
Owszem, zdarza się, że z traumy niejako przy okazji wynika coś dobrego, często na początku, w bezpośredniej bliskości zdarzenia. Zjawisko to nosi w psychologii nazwę wzrostu potraumatycznego. Można je było zaobserwować w przypadku oddolnej pomocy okazanej przez nas masowo ukraińskim uchodźczyniom i uchodźcom w roku 2022, samoorganizacji społecznej na początku pandemii i zaraz po katastrofie smoleńskiej, przez krótki czas, kiedy teoria spiskowa nie miała jeszcze wielu zwolenników, wszyscy wspólnie przeżywaliśmy żałobę po wspólnej stracie, a Jarosław Kaczyński w specjalnym nagraniu dziękował Rosjanom za ich współczującą postawę. Uruchomiły się w nas wtedy (w każdym przypadku w trochę innej konstelacji): empatia, altruizm i historycznie ugruntowane przeświadczenie, że w sytuacji granicznej możemy liczyć tylko na siebie. „Krzepiąca wiedza, że jesteśmy sami” z wiersza Zbigniewa Herberta „17 września”. Ludowa „mądrość”, którą często słyszałam z ust swoich rodziców: „Umiesz liczyć, licz na siebie”.
Jednak w ogólnym rozrachunku i na dłuższą metę trauma historyczna buduje tylko niektóre jednostki. W szerszej skali raczej blokuje rozwój, narzucając na rzeczywistość filtr utkany z nieufności, fatalizmu i stałego poczucia zagrożenia, co bardzo utrudnia nawigację w świecie, w tym budowanie zdrowych relacji tak osobistych, jak i międzynarodowych.
Szczególnie że w polityce i mediach nie brakuje podmiotów, które w historycznej traumie Polaków zwietrzyły „polityczne złoto” i kręcą na jej bazie swoje lody, cynicznie podsycając w nas lęk i nieufność. Przed potęgami ze wschodu i zachodu, które chcą nas zniszczyć. Przed obcymi, którzy chcą odebrać nam wiarę i tożsamość oraz gwałcić „nasze kobiety”. Przed wymierzonymi konkretnie w nas rozlicznymi spiskami ciemnych sił, którym nie w smak nasze moralne piękno. Skutkiem tego rodzaju machinacji polityczno-medialnych był zwrot, jaki szybko dokonał się w sprawie Smoleńska. Kładąc kres potraumatycznemu wzrostowi, zaowocował trwającą do dzisiaj polaryzacją. Emblematyczny dla tego zwrotu i tej polaryzacji jest drukowany swego czasu w prawicowej prasie codziennej wiersz Jarosława Rymkiewicza „Do Jarosława Kaczyńskiego”, zrobiony w całości z traumalandowych klisz.
Dlatego ucieczka z Traumalandu – z tej zamkniętej psychotycznej przestrzeni, w której kisimy się i dusimy wśród omamów przeszłości – nie jest sprawą prostą. Niemniej coś zrobić można. Bilewicz rozgląda się za lekarstwem i wskazuje kilka tropów. Bo nawet jeśli nie da się zmienić zbiorowej mentalności w sposób spektakularny i w krótkim czasie, to zawsze można grać na tę zmianę i przynajmniej nie wzmacniać destrukcyjnych tendencji.
Gdy przeszłość zastępuje przyszłość
Pierwszą rzeczą w tym porządku jest praca nastawiona na rozumiejące rozpoznanie przejawów traumy historycznej w sobie i w innych, także innych z innej bańki, czyli z mojego punktu widzenia tej, w której wierzy się w teorie spiskowe i zamiast praw człowieka wyznaje się nacjonalizm. Zrozumienie jest o tyle ważne, że powinno wyeliminować pogardę i nienawiść, obniżając polsko-polskie napięcie i czyniąc nas bardziej współczującymi wobec siebie nawzajem. Łagodność i współczująca postawa oczywiście nie rozwiązują jeszcze problemu, stanowią jednak warunek wstępny do dalszej pracy z traumą.
Kolejny krok to przepisywanie historii, bo choć trudnej przeszłości nie można zmienić na lżejszą, to opowieść o niej podlega już w pełni naszej kontroli. Nasza skoncentrowana na wojnie opowieść o sobie bynajmniej nie jest „obiektywna” ani „prawdziwa”, choć wojna wydarzyła się naprawdę i miała dla nas duże znaczenie. Skupienie się na wojennej traumie jest wyborem, którego kiedyś dokonaliśmy i wciąż dokonujemy – tak jak Izraelczycy postanowili kiedyś, że sercem ich narodowej narracji będzie obrona Masady. Jak dowiodła Maria Lewicka, odróżnia nas to choćby od Ukraińców i Litwinów, nieskoncentrowanych w takim stopniu na drugiej wojnie światowej, choć również ciężko przez nią doświadczonych. A że każdy wybór ma charakter selektywny, konsekwencją naszego jest to, że wątki niepasujące do traumalandowej fabuły automatycznie z niej wypadają, spychane na margines lub cenzurowane.
Można zapytać, czy warto przeorientowywać starą, sprawdzoną przez parę pokoleń fabułę. Czy nie pełni ona funkcji ochronnej. Czy nie przechowuje mądrości narodu, zbiorowej wiedzy wyniesionej z doświadczenia? Otóż właśnie niekoniecznie. Skrypt traumy nie jest wiedzą o rzeczywistości. Przekazywane z pokolenia na pokolenie uprzedzenia antyniemieckie i antyrosyjskie nie są wiedzą o współczesnych Niemcach i Rosjanach, mimo że wyrosły na gruncie prawdziwych doświadczeń naszych przodków i w pewnych okolicznościach mogą znajdować „potwierdzenie” (kiedy Niemiec albo Rosjanin wyrządzi nam krzywdę). Trauma nie jest prawdą o tu i teraz zwłaszcza wtedy, kiedy dochodzi do jej wzmożonej aktualizacji. Bilewicz uważa, że żyjemy właśnie w takim czasie – „czasie przesilenia, kiedy przeszłość zaczyna zastępować przyszłość”. Za filozofem Jackiem Kołtanem pisze:
Tożsamość narracyjna zdominowana została bowiem obrazami krwi i tragedii przeszłości. Mit Powstania Warszawskiego, a od niedawna także mitologia żołnierzy wyklętych, nieprzypadkowo określanych mianem „niezłomnych”, wpisały się głęboko w popkulturową wyobraźnię, która zawładnęła szczególnie młodym pokoleniem. (…) Heroizacja śmierci i walki zbrojnej zawładnęła umysłami i wyobraźnią wielu, a agresywne zachowania podczas marszy i protestów ulicznych (…) ujawniają wyjątkową atrakcyjność potencjału przemocy w Polsce.
Bilewicz podsumowuje to zdaniem: „Przypominanie o masakrach uprawomocnia przemoc”. Welcome home. Przemoc to w Polsce słowo klucz, nasze drugie imię. Przykłady leżą na ulicy – choćby odrzucenie przez prezydenta ustawy uznającej język śląski za język regionalny wraz ze wstrząsająco przemocowym uzasadnieniem, w którym „głowa państwa” mówi nie tyle do Ślązaków, ile o Ślązakach ponad ich głowami mniej więcej tyle, że jako podejrzani o bycie narzędziem wojny hybrydowej, z uwagi na dobro Rzeczpospolitej, muszą pogodzić się z tym, że Polska zdefiniowała ich tożsamość narodową jako polską i to się nie zmieni.
Ćwiczenia z perspektywy
Moglibyśmy wybrać sobie inny mit założycielski niż wojenne cierpienia narodu polskiego – przekonuje Bilewicz.
Nie oznacza to, że mamy o tych cierpieniach zapomnieć. Powinniśmy jednak zrozumieć, że pamięć nie jest tym, za co ją na co dzień uważamy. Pamięć to nie to samo, co nakierowanie na „obchody krzywdy” czy „uformowanie do lamentu i rytuałów żałobnych”, a z tym właśnie mamy do czynienia w Polsce i w sobie. Pamiętanie o historii i rozmawianie o niej to nie to samo, co życie historią tu i teraz, ciągła aktualizacja traumy za pomocą wywołujących szok, coraz bardziej zaawansowanych środków wizualnych. Upamiętnianie historycznych wydarzeń nie jest tym samym, co zamiana szkół w „miejsca pamięci” – lokalne centra martyrologii „narodu polskiego” – albo poświęcanie każdej wolnej chwili na inscenizacje historyczne i pielgrzymki na pola bitew. Przeszłość powinna znajdować się w przeszłości, a nie być przenoszona do teraźniejszości czy przyszłości. Tylko pod tym warunkiem możliwa będzie pamięć, bo pamięć z natury rzeczy odnosi się do tego, co spoczywa w przeszłości.
Jaki więc mógłby być ten nasz alternatywny mit narodowy? Bilewicz nie ma jednej odpowiedzi, jednak w każdym przypadku wymagałby on radykalnej zmiany perspektywy. Innej, nowej ramy.
Po pierwsze – należałoby odebrać hegemonię perspektywie inteligencji pochodzenia szlacheckiego, zwłaszcza tej wywodzącej się z zaboru rosyjskiego, która dominuje w podręcznikach i błędnie uchodzi za perspektywę uniwersalnie polską. Absurdalność tego „uniwersalizmu” od dawna czują choćby Ślązacy czy Kaszubi. Zamiast inteligenckiej narracji z Kongresówki trzeba dopuścić do głosu inne perspektywy społeczne, ideowe i geograficzne: ludową, mieszczańską, liberalno-biznesową, galicyjską czy wielkopolską, nieskoncentrowane w takim stopniu na przegranych zrywach narodowowyzwoleńczych, wywłaszczeniach i martyrologii.
Po drugie – należy zdecentralizować edukację historyczną na wszystkich szczeblach, kładąc nacisk na odkrywanie przez uczennice i uczniów historii lokalnych jako bliższych ciału niż rozmaite ogólnopolskie świętości (Piłsudski, Wyszyński, Wojtyła). Te zmiany zresztą zaczęły się już dokonywać, jednak nie osiągnęły jeszcze masy krytycznej.
Jeśli czegoś mi zabrakło wśród proponowanych w „Traumalandzie” remediów na międzypokoleniową traumę, to intersekcjonalnej perspektywy feministycznej – idącej w poprzek wszystkich pozostałych i ukazującej możliwość społeczeństwa opartego na fundamencie jak najszerzej pojętej równości. Wspaniale prezentuje ją w swoich „Esejach zebranych” Adrienne Rich, którą czytam równolegle z książką Bilewicza. Kto wie, czy właśnie ta perspektywa nie okazałaby się najskuteczniejszą katapultą z Traumalandu. Każda książka i rozprawa o historii napisana z punktu widzenia kobiet przybliża moment przebudzenia ze złego snu o przeszłości i tak potrzebnego nam urealnienia.