1989: Kwasy i inne czasy
fot. Chris Gilmore, Music Makes you Lose Control, www.flickr.com, CC BY-SA 2.0

20 minut czytania

/ Muzyka

1989: Kwasy i inne czasy

Maciej Sienkiewicz

Ktokolwiek pamięta lata 90., ten wie dobrze, że scena klubowa nie była czynnikiem integrującym społeczności. Nikt nie zastanawiał się tu również nad zagadnieniami wolności czy równości. To była muzyka i narkotyki, czasem w odwrotnej kolejności

Jeszcze 5 minut czytania

Prawie trzydzieści lat temu, w początkach miesięcznika „Machina” zostałem poproszony przez jednego z redaktorów o napisanie tekstu o nowym fenomenie – „kulturze techno”. Był to rzeczywiście moment, w którym undergroundowa scena tanecznej muzyki elektronicznej była już zjawiskiem na tyle zauważalnym, że wzbudzało to zainteresowanie mediów (przy czym pisano głównie o kolorowych strojach, dziwnych fryzurach, gwizdkach i stroboskopach, a o samej muzyce już niekoniecznie). Będąc od kilku lat uczestnikiem warszawskiego nocnego życia i posiadaczem coraz większej liczby płyt, napisałem tekst tak bardzo entuzjastyczny i tak dalece naiwny, że ostatecznie nie trafił chyba do druku.

Minęło trzydzieści lat i zostałem poproszony przez „Dwutygodnik” o napisanie tekstu o „tamtych latach” – na szczęście nie krytyczno-analitycznego, a osobistego, wspomnieniowego. Z lekkim zdziwieniem zauważyłem, że w mainstreamowych mediach niewiele się przez te lata zmieniło. Tak, pojawiają się filmy, powstają kombatanckie wystawy, piszą się artykuły – lecz zdecydowana większość z nich nie wychodzi ponad mój naiwny entuzjazm sprzed lat, teraz doprawiony nutą nostalgii. „Czy to rodzima elektronika została w końcu zauważona przez mainstream, czy może sama – dzięki coraz większej popularności – zaczęła pukać do drzwi szerokiej publiczności?” – nie, to nie cytat z lat 90., to maj 2024 i fragment artykułu o odważnym rozszerzeniu składu największej w Polsce objazdowej imprezy popowo-rockowej o przedstawicieli sceny klubowej.

W jednym z warszawskich muzeów ma właśnie miejsce wystawa ulotek z kilku klubów, powstał także film, który traktuje temat niezwykle wybiórczo, pod własnoręcznie postawionego chochoła i z całkowitym niezrozumieniem tematu. Ktokolwiek pamięta lata 90., ten wie dobrze, że scena klubowa nie była czynnikiem integrującym społeczności, wpływającym na transformację ustrojową czy społeczne nastroje; nikt nie zastanawiał się tu również nad zagadnieniami wolności czy równości. To była muzyka i narkotyki, czasem w odwrotnej kolejności, ale niewiele więcej – elementy dla tego tematu kluczowe, lecz obecnie spychane na drugi plan przez zachłystujących się euforią i rzekomą wspólnotowością tamtej sceny i tamtych czasów.

Jeden z moich brytyjskich znajomych stwierdził niedawno, że jeśli coś z tamtych czasów pamiętasz, to znaczy, że cię tam nie było. Faktycznie, niektóre wspomnienia są bardzo zamazane, czasem do tego stopnia, że musiałem wpaść na jakiś pomysł ich uporządkowania i rekonstrukcji. Tym sposobem okazały się daty wydania ważnych płyt – bo z mojego punktu widzenia zawsze na koniec najważniejsza była muzyka.

Być może nie wsiąkłbym tak głęboko w taneczną muzykę elektroniczną, nazywaną wtedy „acid house”, gdybym nie był fanbojem Psychic TV, grupy powstałej na gruzach pionierów muzyki industrialnej, Throbbing Gristle. Gdzieś około 1989 siedziałem już mocno w industrialu, na co miały wpływ warszawskie koncerty Swans, Test Dept i Laibach (na których nie byłem, ale relacje z nich mocno pobudziły moją wyobraźnię), a także kasety przegrywane od troszkę starszych kolegów z kręgu gdańskiego Totartu oraz, korespondencyjnie, od aktywnego do dziś promotora muzycznej awangardy Henryka Palczewskiego. W 1990 roku, pracując w warszawskim biurze Radia Wolna Europa, poprosiłem mojego amerykańskiego szefa, wybierającego się właśnie do Wielkiej Brytanii, o przywiezienie kilku płyt. Wśród nich była wydana dwa lata wcześniej „Tekno Acid Beat” Psychic TV, która całkowicie zmieniła moje myślenie o muzyce: oto z rytmicznych, ale szorstkich i mrocznych rytmów industrialu wyłoniła się rzecz niesamowicie wciągająca, pełna fascynujących detali, wręcz figlarna.


Rok 1990 wydawał się nam przełomowym, także jeśli chodzi o wejście muzyki tanecznej do medialnego i wydawniczego mainstreamu – triumfy święciły Happy Mondays, Charlatans i EMF, na listach przebojów rządzili Adamski czy The Shamen, w następnym roku trend został przypieczętowany przez „Screamadelica”, album Primal Scream wyprodukowany przez Andrew Weatheralla. Ta legenda brytyjskiej sceny klubowej była mi dobrze znana z prasy – od końca lat 80. kupowałem dostępne w empikach zagraniczne czasopisma: „New Musical Express” czy „Mixmag” (nieco później także „DJ Magazine”), i to stamtąd czerpałem wiedzę na temat nowych płyt, gatunków czy zjawisk. Poza Weatherallem i jego grupą Sabres of Paradise właśnie dzięki prasie dowiedziałem się o nowym trendzie zwanym „jungle”, o muzyce „chilloutowej”, tak poznałem 4Hero, Mouse on Mars i dziesiątki innych.

Koniec lat 80. i początek 90. to także ogólnopolski rozkwit wypożyczalni płyt CD – przegrywanie ich na kasety było budżetowym sposobem na uzupełnianie muzycznej kolekcji. Penetrowałem zatem warszawskie wypożyczalnie, poza powszechnie znanymi także te zupełnie niszowe. W jednej można było znaleźć dyskografię Talking Heads, w innej – Hüsker Dü i Big Black, jeszcze inna specjalizowała się w prog-rocku, a kolejna miała na stanie większość płyt Harolda Budda i Jona Hassela. W poszukiwaniu nowości trafiłem pewnego dnia na podwórko przy Koszykowej, gdzie w malutkim lokalu płyty gromadził i wypożyczał Piotrek Purzycki, postać będąca może nieco w cieniu, ale bardzo istotna dla warszawskiej sceny klubowej. Jak wielu entuzjastów nowych brzmień, Piotrek przywoził płyty z Londynu, kursując autobusami. Właśnie dzięki niemu odkryłem The Orb, Orbital, 808 State, Meat Beat Manifesto czy Psychick Warriors Ov Gaia – generalnie na muzykę klubową przez kilka lat patrzyliśmy głównie z perspektywy Londynu. W lokalu przy Koszykowej gromadziły się osoby o podobnych zainteresowaniach – ostatecznie razem trafiliśmy na imprezy, które Piotrek organizował w pubie Marylin na Polach Mokotowskich.


Czy rok 1989 może być dla nas czymś więcej niż tylko historyczną datą? Czy na ideałach stojących za tamtymi zmianami możemy budować wspólnotowy mit? I czy warto do nich sięgać, skoro ich konsekwencje budzą dziś wątpliwości? Z dystansu, jaki daje nam 35 lat, przyglądamy się temu, jak zmieniły się obyczaje Polek i Polaków oraz losy regionu, a także nieustającej modzie na lata 90.  Numer powstał w ramach obchodów jubileuszowych „WYBRALIŚMY WOLNOŚĆ. 35. ROCZNICA WYBORÓW 4.06.1989”, organizowanych przez Dom Spotkań z Historią, wydawcę „Dwutygodnika”. Szczegółowy program wydarzeń na dsh.waw.pl.Czy rok 1989 może być dla nas czymś więcej niż tylko historyczną datą? Czy na ideałach stojących za tamtymi zmianami możemy budować wspólnotowy mit? I czy warto do nich sięgać, skoro ich konsekwencje budzą dziś wątpliwości? Z dystansu, jaki daje nam 35 lat, przyglądamy się temu, jak zmieniły się obyczaje Polek i Polaków oraz losy regionu, a także nieustającej modzie na lata 90.

Numer powstał w ramach obchodów jubileuszowych „WYBRALIŚMY WOLNOŚĆ. 35. ROCZNICA WYBORÓW 4.06.1989”, organizowanych przez Dom Spotkań z Historią, wydawcę „Dwutygodnika”. Szczegółowy program wydarzeń na dsh.waw.pl.
Wcześniej zaliczyłem chyba dwie imprezy organizowane przez śp. Skandala w żeglarskim klubie Horyzont, zatem wiedziałem, co mogą zdziałać stroboskop i dymiarka wspomagane garstką grzybków, ale tym, co wyróżniało Marylin i co najbardziej mnie ucieszyło, był totalny eklektyzm tamtejszej selekcji. Grany przez Piotrka trance i tribal mieszały się z New Beatem czy industrialem, The Prodigy pojawiali się obok Minimal Compact, wszyscy palili zioło i zarzucali kwasy. Ja oczywiście także. Imprezy w Marylin to chyba początek poważnego zainteresowania się muzyką klubową, przynajmniej w kręgu moich znajomych. Tam zabierałem nastoletniego brata Jacka, tam poznałem Michała Ostapowicza (DJ Mic Ostap), tam zaprzyjaźniłem się ze współtwórcą projektu Neurobot i moim serdecznym kolegą do dnia dzisiejszego, Jackiem Staniszewskim.

Z Pól Mokotowskich Piotrek Purzycki przeniósł swoje imprezy do studenckiego klubu Alfa przy placu Narutowicza i zaproponował mi, abym dołączył do grona puszczających tam muzykę. Moim zadaniem było granie rzeczy okołogitarowych, Piotrek miksował rzeczy okołotrance’owe, zaś coraz bardziej popularny hip-hop grał Sebastian Imbierowicz, który chwilę później zasłynął jako DJ 600V. W Alfie wszyscy grali z kompaktów, w początkowym okresie nawet z kaset, a wśród imprezowych rytmów odbywały się koncerty. Piotrek ściągał do Alfy takie formacje jak Hedone, Nowy Horyzont, Aggresiva 69 – grupy, które wychodząc z rocka industrialnego, coraz śmielej wykorzystywały elektronikę. Również na parkiecie i w słynnym korytarzu panował pełen eklektyzm: nastoletni skejci mieszali się z ubranymi na czarno miłośnikami industrialu, normalsi z freakami – wszyscy połączeni przez muzykę i LSD.


No właśnie, LSD. Pierwsza połowa lat 90. to czas jego powszechnej dostępności, kwas stał się nieodzownym towarzyszem imprez, wycieczek w naturę i wielu innych aktywności. Kwasili wszyscy, od skejtów po punkowych załogantów, i z perspektywy lat właśnie ten kultowy psychodelik był czynnikiem budującym wspólnotę (od roztańczonych dziewcząt po chłopaków z peryferyjnych blokowisk, zdarzali się też skinheadzi odpływający w krainę łagodności) oraz rozbudzającym wyobraźnię; niejeden znany DJ czy muzyk właśnie tej substancji zawdzięczał rozkwit kreatywności, choć nie każdy dziś o tym wspomina. Ówczesna kwasowa wspólnotowość była jednak dość powierzchowna i chwilowa, i na pewno – wbrew życzeniom dzisiejszych komentatorów – nie zbudowała nowego, egalitarnego społeczeństwa.

Poza ziołem czy haszyszem, palonymi przez wszystkich i wszędzie, imprezowicze wspomagali się także wyrobem krajowym pierwszej jakości – amfetaminą. Akurat mój flirt z „polfą” trwał dość krótko, ale w klubach bawiło się wielu jej entuzjastów. Jednak to właśnie LSD królowało w pierwszej połowie lat 90. „Mam kwasy, kto się wymieni na palenie?”, wołał przed klubem jeden z kolegów i dokonywał transakcji wymiennej. „Częstujcie się!”, proponował inny, wysypując na stolik w pubie Amsterdam (potem Blue Velvet) torebkę pełną kryształów. Kwasy jadło się także poza imprezami: w lesie, na mieście, na wycieczce. Czasem, przy okazji zdobycia nowej płyty Orbitala („Snivilisation”) czy The Orb („Pomme Fritz”), urządzaliśmy listening parties – aby po raz pierwszy przesłuchać nowość właśnie po popularnym „kwarniku”. Tzw. jazdy najczęściej bywały dobre, z rzadka przerywane momentami zaskoczenia, np. kiedy tripując w Łodzi z dwiema koleżankami, spotkaliśmy na Piotrkowskiej Franciszka Pieczkę. Czasy, gdy LSD było w Warszawie równie dostępne jak pomidory, skończyły się (razem z paleniem trawy w pubach czy kawiarniach) z wejściem w 1997 roku ustawy narkotykowej, ale z mojej perspektywy to był narkotyk kluczowy dla budowy warszawskiej sceny i jej gwałtownego rozkwitu.


Z początkiem roku 1994 imprezy Piotrka Purzyckiego przeniosły się z nieco obskurnej Alfy do klubu z prawdziwego zdarzenia, jakim były Hybrydy. Tu w każdy weekend przychodziło kilkaset bawiących się do rana osób. Dominującą muzyką był grany przez Volta hip-hop – a poza znanymi dobrze z Alfy Run-DMC czy Public Enemy (tudzież brytyjskimi grupami jak Hijack czy Gunshot) zadebiutowały tu i rozgościły się na dobre Wu-Tang Clan, Snoop Dogg, House Of Pain czy Cypress Hill. Był to także czas, gdy rozkwitający grunge swobodnie mieszał się z hip-hopem – związek zacieśniony kultowym soundtrackiem do „Judgement Night”, gdzie Ice-T występował wspólnie ze Slayerem, a Cypress Hill mieli utwory z Sonic Youth i Pearl Jam. Imprezowymi pewniakami stali się wykonawcy łączący te dwa światy – jak Rage Against The Machine, Clawfinger czy Senser. W Hybrydach poznałem m.in. chłopaków z Molesty, WWO czy Trials-X oraz młodego fana grupy Primus, Macia Morettiego. W tamtym czasie zainteresowałem go twórczością Freda Fritha, legendarnego awangardowego gitarzysty – i po latach historia zatoczyła koło, gdy Macio i Frith grali wspólne koncerty, których zapis ukazał się na płycie. 

Właśnie w Hybrydach zaczęło się zaszczepianie muzyki klubowej publiczności wychowanej na (wtedy tylko brytyjskiej i dostępnej z satelity lub kablówki) MTV. Mic Ostap miał swój slot, w którym miksował techno, a ja zacząłem grać fascynujący mnie wtedy jungle/drum’n’bass, korzystając głównie z CD-singli i składanek w rodzaju „Counterforce”, „Best of Jungle” czy „Jungle Beat”. Na każdej imprezie był też obowiązkowy set dla stonerów („I Wanna Get High”, „I Love You Mary Jane” etc.), który wkrótce został uzupełniony o wyrywające z jointowego zamulenia ragga-junglowe przeboje w rodzaju „Ganja Man” Krome & Time. W Hybrydach grałem też „Inner City Life” Goldiego w remiksie 4Hero – utwór, który skierował mnie od jungle w stronę kompleksowego, technicznego drum’n’bassu, za sprawą którego wreszcie zacząłem kupować winyle (pierwszymi były „Horizons” LTJ Bukema i „Seven Samurai” Photeka).


1994 był także rokiem, w którym pojawiło się techno w bardziej eksperymentalnych odmianach, odchodzących od brzmień acid, oraz muzyka zza Oceanu – z Chicago i Detroit. Zaczęły się wyprawy do berlińskiego sklepu Hard Wax (wyjazd porannym pociągiem, powrót wieczorem). Do dzisiaj pamiętam, że z pierwszej z nich mój brat wrócił z przełomowym „Internal Empire” Roberta Hooda, zaś Michał Ostapowicz – z „Beginning To Understand” Cristiana Vogla, płytami artystów, którzy (obok Jeffa Millsa, Neila Landstrumma czy Surgeona) zmienili nasze postrzeganie muzyki znanej jako „techno”. Sam zacząłem regularnie jeździć po płyty d’n’b, choć nie tylko. Pamiętam kilka imprez (np. z kolegami z Neurobota w Komunie Otwock, wówczas rzeczywiście w podotwockich lasach), gdzie ludzie łapali się za głowę, słysząc zupełnie nowe brzmienia. Mocny d’n’b, czyli tzw. techstep, budził szok i przerażenie, ale i fascynację niektórych słuchaczy. Pod koniec lat 90. zaczął mnie jednak nużyć swoją przewidywalnością i brakiem rozwoju dotychczasowej formuły, co spowodowało, że na kilka lat odszedłem od świata tanecznej elektroniki. Fascynacja powróciła wraz z odkryciem kalifornijskiej sceny laptopowej z początku XXI wieku, ściągałem wtedy do kraju takich artystów jak Safety Scissors czy Sutekh – no ale to były już czasy rozkwitu także polskiej sceny.

Powinienem chyba wspomnieć, że uczestnicząc aktywnie w imprezach, jednocześnie stałem trochę na uboczu, działając w mediach, a od pewnego czasu także w świecie sztuki. W 1993 roku zacząłem prowadzić audycję w nowo powstałym Radiu Kolor – trafiłem tam z ogłoszenia, a w ramach ostatecznego egzaminu przygotowałem „na sucho” dwugodzinną audycję o Canterbury Sound, czyli scenie chyba najbardziej oddalonej od jakichkolwiek konotacji tanecznych. Miałem tam kilka chwil, z których jestem prawdziwie dumny – zagranie Diamandy Galas o godzinie 16 czy Swans tuż przed serwisem informacyjnym o 6 rano. Pewnego razu do prowadzącego radio Wojciecha Manna zadzwonił pałający oburzeniem Marek Niedźwiedzki, który w jednej z nocnych audycji natknął się na noise’ową grupę SPK. Niemniej atmosfera była wspaniała, przynajmniej przez ten pierwszy rok, po którym radio musiało zmienić format na bardziej komercyjny. To właśnie tam zaprzyjaźniłem się z Bogną Świątkowską czy Maxem Cegielskim, tam wypaliłem bardzo dużo papierosów, tam przestałem się bać mikrofonu i mówienia do ludzi.

W 1995 roku imprezy z Hybryd przeniosły się do słynnego Trendu. Tam mój brat grał ambienty w chilloucie (tj. sali dającej chwile wytchnienia od muzyki dudniącej na głównej scenie), ale ja byłem tam może kilka razy: klub znajdował się na peryferiach, a swobodna atmosfera zaczęła się zagęszczać za sprawą „chłopaków z miasta”. Na początku roku urodził mi się syn, ja zaś – znowu odpowiadając na ogłoszenie w gazecie – zacząłem pracę w CSW Zamek Ujazdowski. Pracowałem w dziale wystaw międzynarodowych prowadzonym przez wyjątkową kuratorkę – Miladę Ślizińską, jednocześnie przemycając muzykę klubową na grunt „kultury wyższej”. Pierwszym takim wydarzeniem była prezentacja „Generative Music” Briana Eno, czyli programu (wydanego na dyskietce w okładce płyty CD) generującego płynne, ambientowe przestrzenie. Po prezentacji w CSW po raz pierwszy zagościli tam DJ-e: Jacek Sienkiewicz jako DJ JJ, Michał Ostapowicz jako DJ Mic i ja jako DJ 11.

To był jednak tylko wstęp do wydarzenia, które wstrząsnęło instytucją: we wrześniu 1996 w Sali Laboratorium odbyła się impreza, na której poza wymienioną wyżej trójką z setem live wystąpił Scanner (Robin Rimbaud), ówcześnie jedna z bardziej znanych postaci brytyjskiej sceny elektronicznej. Producent zagrał bardzo szybki, dynamiczny set, w którym transowe rytmy przeplatane były modnymi wówczas breakbeatami. O odpowiednio duszną i głośną atmosferę zadbali członkowie gdańskiego kolektywu C.U.K.T.: poza superszybkimi rytmami techno granymi z komputerowych trackerów udało im się skutecznie zablokować wejście do Laboratorium, wymagając od każdego gościa wypełnienia papierowego „testu na cyborga”. Wejście zostało odblokowane, gdy zdesperowani miłośnicy nowych brzmień zaczęli szturmować okna sali z użyciem znalezionych pod ścianą drabin. Dzień później w Laboratorium odbył się performance Piotra Wyrzykowskiego, dla którego tłem muzycznym był pierwszy występ na żywo mojego brata, Jacka. Niebawem zostałem oficjalnie przyjęty do C.U.K.T.-u, otrzymałem odznakę i zacząłem z nimi kilkuletnią współpracę – będąc oficjalnym DJ-em takich projektów jak Technopera czy rozpoczętej w końcu 2000 roku kampanii Wiktorii Cukt, naszej wirtualnej kandydatki na urząd prezydenta RP w wyborach 2001.


Pracując w CSW, znów trafiłem na casting – tym razem na prowadzącego program muzyczny w stacji Polsat 2. Wpasowałem się chyba w stereotyp – miałem czerwone włosy, pomarańczową bluzę i dziwaczne słuchawki. Program nosił tytuł „TechNoLife” i szybko zdobył status kultowego. Do dziś spotykam ludzi, którzy czerpali z niego wiedzę o klubowej elektronice bądź pamiętających go z dzieciństwa. W programie pojawiały się teledyski, zdobywane od polskich dystrybutorów płyt na kasetach Betamax (Autechre, Aphex Twin, Howie B), które z powodu ich niewielkiej liczby były często powtarzane. Kilkakrotnie zapraszaliśmy gości (DJ Sesiz z setem d’n’b, DJ Mo z selekcją electro), ale gwoździem programu były prezentacje nowości płytowych. Stałem wtedy za gramofonami, opowiadałem krótko o płycie lub artyście i odtwarzałem kilkanaście sekund świeżego winyla (na tle animacji autorstwa Piotrka Wyrzykowskiego). Tam właśnie wypowiedziałem słowa, które wracają do mnie do dziś: „Rob Hood to Rob Hood, a nie kto inny” (przez jakiś czas istniał nawet na Facebooku fanpage o takim tytule).


Na koniec czuję się zobowiązany dodać kilka słów o klubach, które najczęściej są wymieniane jako najważniejsze dla warszawskiej sceny, czyli Filtrach i Piekarni. W mojej historii te pierwsze nie odgrywały zbyt istotnej roli – muzyka, którą tam puszczano, nie robiła na mnie wrażenia w porównaniu do nieprzewidywalnego eklektyzmu Marylin. Znałem to miejsce głównie z opowieści kolegów, którzy chodzili tam przede wszystkim na podryw, ewentualnie aby spotkać kilku ówczesnych celebrytów. Filtry miały jednak niewątpliwe znaczenie – to tam po raz pierwszy DJ-e (Dreddy, Bogusz Jr, Maceo Wyro) grali z gramofonów i winyli, wyprzedzając o kilka lat inne miejsca w stolicy.

Piekarnię z kolei po raz pierwszy zobaczyłem jeszcze w stanie surowym – miejsce to pokazał mi i z entuzjazmem opowiadał o swych planach Jarek Guła (późniejszy twórca legendarnego i rzeczywiście bardzo ważnego miejsca, jakim był CDQ). W pierwszych latach Piekarni zagrałem tam kilka razy, ale mroczny drum’n’bass słabo pasował do profilu miejsca, w którym królował brytyjski, wypolerowany house, acid jazz i skoczny big beat. Oba te kluby (w większym stopniu Piekarnia) były też miejscem spotkań środowiska określanego czasem jako „warszawka” – brakowało mi tam nie tylko muzycznej nieprzewidywalności, ale też pełnego przekroju społeczeństwa, które wyróżniały choćby Hybrydy czy Trend.

O latach 90. można by opowiadać w nieskończoność – były pełne przygód, zadziwiających zdarzeń i niesamowitych spotkań. Latem 1997 roku grałem np. w klubie Ground Zero na afterparty po koncercie U2 i wymieniałem się papierosami z Howiem B, oficjalnym DJ-em zespołu. Nieco później na zaproszenie Yacha Paszkiewicza wystąpiłem na gdańskim finale WOŚP, puszczając jako pierwszy utwór „Windowlicker” Aphex Twina.

Warto podkreślać, że na pierwszym planie była wówczas zawsze muzyka – zapowiadając imprezy, przez pierwsze lata nie podawało się nawet nazwisk czy pseudonimów zaproszonych DJ-ów, na ulotkach prędzej znajdowały się nazwy prezentowanych przez nich gatunków. Niech więc nostalgia i wydumane analizy na temat sceny klubowej jako zjawiska społecznego nie przysłonią oczywistości – najważniejsza była muzyka i jej ciągłe odkrywanie. I, przynajmniej dla mnie, nic się tu nie zmieniło.