A wie pani, czytanie tekstów moich kolegów zaczynam już teraz od przypisów.
Jak są słabe to często na tym poprzestaję. Szkoda mi czasu.
Władysław Panas
Wdałam się nie tak dawno w rozmowę na imprezie. Artysta przed czterdziestką opowiadał, że ci, którzy dziś dostrzegają pozytywne konotacje słowa „liberalizm” (a nie są konfederatami), kryją się w głębokim podziemiu. Namierzają się gestem płasko wyciągniętej dłoni, dyskretnie unosząc ją o kilka centymetrów na wysokości biodra. To zaszyfrowane hasło liberałów gospodarczych; „przypływ podnosi wszystkie łodzie”. Inną, odwrotną wersją tego samego jest skapywanie. Jak się bogaci jeszcze wzbogacą, to im się przeleje i biednym skapnie. Libek może w tłumie rozpoznać współwyznawcę, skrapiając go niby przypadkiem kroplami wody z konewki.
– Jestem starą feministką – ja artyście na to.
– Oj, niedobrze. Stara feministka to gorzej niż profesor Leszek (Balcerowicz) – zmartwił się, pokręcił głową.
– Podobno któraś z nas – Kinga Dunin, Magda Środa, a może Małgosia Fuszara – chodzi na pilates na grupę – próbuję ocieplić, ale widzę, że rozmówca zmarkotniał na dobre.
W rzeczywistości jestem kilka lat młodsza od wymienionych bohaterek mojej późnej, właściwie powtórnej młodości, przypadającej na pełne wyrzeczeń, ale i nadziei dla naszej ojczyzny lata 90. ubiegłego stulecia. Celowo tak przysuwam się do świetności tych postaci, żeby co nieco dla siebie z niej uszczknąć, ale też drugim palcem wskazać, że jeszcze mi sześćdziesiątka nie stuknęła. Poza tym to ja chodziłam na pilates na grupę.
Będąc starą feministką, skórę mam grubą, a szatę pamięci długą, choć dziurawą. Początek czerwca 1989. Co wtedy robiłam? Wróciłam z jakiegoś zmywako-szwendactwa na Zachodzie. (Choć to nieprawda. Przebywałam na wychodźstwie ekonomiczno-egzystencjalnym na Bliskim Wschodzie. W Izraelu. Tam poznałam Szoszi i Michała, przyjaciół mojej starszej o rok siostry, która kilka lat wcześniej, przybrawszy imię Miriam (nieostatecznie, jak się później okazało), zadała kłam asymilacyjnej utopii rodziny naszej po kądzieli, porzuciwszy liceum w Szymanowie (!) i karierę jeźdźca wyścigów konnych na Służewcu, została studentką Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Jest to historia barwna i pełna niespodzianek, jednak muszę ją na razie porzucić. Uważna osoba czytelnicza zobaczy, że pewne wypadki wyławiam z niej na powierzchnię głównej opowieści. Tymczasem musi pozostać ukryta w nawiasie ze względu na masakry cywilów w Gazie).
Ludzie cieszyli się z upadku komuny, chociaż bali głodu i nędzy, bo dolar drogi, zaraz jeszcze droższy. Pojechałam do Lublina na uczelnię. Ktoś mi powiedział, że wszyscy pracownicy naukowi, w tym nasz wspaniały profesor, musieli podpisać się pod orędziem obrońców życia poczętego.
– I pan też, panie profesorze?
– Musiałem. Wszyscy to wszyscy.
Kto mi nie wierzy, niech szuka w annałach Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, bo tam się to działo. Dziś nikogo takie rzeczy nie dziwią, ale w roku owym KUL wciąż otoczony był nimbem uczelni wolnościowej, która po Marcu ‘68 przyjmowała wyrzucanych skądinąd. Na przykład Barbarę Toruńczyk i Seweryna Blumsztajna wyrzuconych z UW. Albo Elżbietę Polak-Różańską i Władysława Panasa wyrzuconych z UAM w Poznaniu. A tu proszę, coś takiego.
Musiałam być nieźle odklejona, żeby wcześniej nie pojąć, że toczy się oto proces dziejowy o wielkiej doniosłości. Chyba nikt po naszej stronie wówczas nie podejrzewał, że będzie to trwało 35 lat. I końca nie widać. Jak przypomina Katarzyna Wężyk w znakomitej książce „Aborcja jest”, pierwszy projekt ustawy całkowicie zakazującej przerywania ciąży formalnie powstał jeszcze w PRL-u, na początku roku 1989. Przygotowali go eksperci Episkopatu, a przedstawili posłowie Polskiego Związku Katolicko-Społecznego. Zagrożenie życia kobiety mogło stanowić przesłankę do przeprowadzenia aborcji, ale w pozostałych przypadkach groziło nosicielce niechcianej ciąży, bez względu na stopień jej zaawansowania, trzy lata więzienia, a lekarzowi pięć.
(Są w książce Wężyk głosy niemal wszystkich z feministycznego środowiska, do którego należę, a i z tego, do którego nie należę, nie ma jednak mojego głosu. Samam temu winna. Spałam i nie odbierałam telefonu albo obiecywałam oddzwonić i nie oddzwaniałam).
„Ostatni sejm PRL rozwiązał się, zanim zdążył poddać go pod głosowanie. 4 czerwca 1989 roku Polacy i Polki poszli do wyborów kontraktowych. […] Kościół udzielił Solidarności szerokiego wsparcia: proboszczowie agitowali za głosowaniem na kandydatów demokratycznych, księża zbierali podpisy, biskupi święcili lokale komitetów. […] Senat, w którym 99 na 100 senatorów wywodziło się z Komitetu Obywatelskiego Solidarność – a na 94 mężczyzn przypadało 6 kobiet – przygotował kolejny, równie restrykcyjny projekt ustawy antyaborcyjnej” – pisze autorka.
Zakaz przerywania ciąży, forsowany w momencie oczywistego zwycięstwa demokratycznej opozycji, więcej, w obliczu zniesienia cenzury, końca zimnej wojny, wizji rozpadu związku sowieckiego, może nawet nadejścia końca historii – był czymś wysoce osobliwym, w fisherowskim sensie tego słowa. Miała być wolność, a był zakaz. Gutten morgen butem w mordę – mówiło się w czasach podstawówki. Oczywisty przejaw postpamięci okupacji hitlerowskiej wśród dzieci, więc niezbyt wypada wspominać, ale podwórzowe rymy, bliższe nieświadomości, jakoś może oddają ową osobliwość. Witaj, jutrzenko swobody… i w ryja od razu. Deficyt obecności wolności. Obecność czegoś do niej niepasującego. Zamordyzmu. Wbrew ogółowi społeczeństwa, deklarującego w sondażach dobitnie i nieodmiennie, że nie chce prawnego zakazu aborcji i chętnie wypowie się na ten temat w referendum, w ciągu czterech lat, między lutym ‘89 a styczniem ‘93 zabsolutyzowany został egzotyczny w skali Europy (nawet z uwzględnieniem Irlandii i Malty) mariaż kapitalizmu z zamordyzmem religijnym.
Czy rok 1989 może być dla nas czymś więcej niż tylko historyczną datą? Czy na ideałach stojących za tamtymi zmianami możemy budować wspólnotowy mit? I czy warto do nich sięgać, skoro ich konsekwencje budzą dziś wątpliwości? Z dystansu, jaki daje nam 35 lat, przyglądamy się temu, jak zmieniły się obyczaje Polek i Polaków oraz losy regionu, a także nieustającej modzie na lata 90.
Numer powstał w ramach obchodów jubileuszowych „WYBRALIŚMY WOLNOŚĆ. 35. ROCZNICA WYBORÓW 4.06.1989”, organizowanych przez Dom Spotkań z Historią, wydawcę „Dwutygodnika”. Szczegółowy program wydarzeń na dsh.waw.pl.Latem roku 1992 komitet społeczny, znany jako inicjatywa Barbary Labudy i Zbigniewa Bujaka, błyskawicznie zebrał grubo ponad półtora miliona podpisów pod wnioskiem o referendum. Dziś referendum w sprawie aborcji jest propozycją obozu katolików-demokratów. Obóz praw kobiet na ogół pozostaje zgodny co do tego, że po tych wszystkich latach referendum byłoby dla nas nieopłacalnym wysiłkiem. Nawet wygrane nie gwarantuje zmian. Katolicy-demokraci (fakt, że uprzedzali w kampanii) umywają w ten sposób ręce od odpowiedzialności przed kolegami z Zakonu Kawalerów Maltańskich. Jak również od jatki, którą prolajf miast toczyć w Sejmie będzie musiał toczyć intensywnie nie tylko po kościołach, co zrozumiałe, ale i w mediach, a także na ulicach. Jako stara feministka mam na uwadze dzieci, które nie powinny być traumatyzowane przez kawalkady płodobusów skrzeczących o dzieciach żywcem krojonych na kawałki i wyrzucanych do śmietnika. Krótko mówiąc – macie, posłowie i posłanki, posady w Sejmie, subwencje, dodatki, diety. Wykonajcie swoją robotę w ramach parlamentarnych procesów. Pieniądze zaoszczędzone na referendum przekażmy walczącej Ukrainie.
Wtedy było odwrotnie. Episkopat, tak zwani czarni, nie chcieli referendum, słusznie obawiając się przegranej. Sukces inicjatywy obywatelskiej nie-post-PZPR-owskiej lewicy (post-PZPR-owców nazywanych przez opozycję w Peerelu czerwonymi teraz nazywano komuchami) musiał jednak na czarnych zrobić wrażenie. W styczniu 1993 Sejm przegłosował łagodniejszy wariant ustawy; bez kar więzienia dla kobiet, bez przymusu rodzenia dzieci z gwałtów i kazirodztwa czy tych nieodwracalnie obciążonych niepełnosprawnością. Ale „ważne przyczyny społeczne” nie przedostały się do nowego systemu. Brak środków do życia, brak pracy, mieszkania, stałego partnera, oparcia w rodzinie, o niechęci do posiadania dzieci nie wspominając – odtąd żadna z tych przyczyn nie mogła wyjednać kobiecie w niechcianej ciąży zmiłowania. „Trzeba było nie rozkładać nóg”, i tyle. Prócz tego dostępność legalnej aborcji była jak płatki śniegu. Topniała w oczach.
Świeży czy zgniły, kompromis trwał sobie przez dekady, wspierany po myśli czarnych klauzulą sumienia, osłabiany po naszej myśli, niech będzie czerwonej, swobodą podróżowania i rozwojem farmakologicznych środków zaradczych. Aż do wyroku trybunału Przyłębskiej z roku 2020. Zabraniając terminacji ciąż nierokujących czy powikłanych, stał się on wyrokiem śmierci dla co najmniej pięciu kobiet. O nich wiemy na pewno, że umarły w szpitalu, ponieważ lekarze nie udzielali im pomocy, czekając, aż samo bić przestanie serce płodu.
Warto jednak pamiętać, że ludzki zarodek, fetysz chrześcijańskich fundamentalistów oraz słusznie przecież temat refleksji bioetyki i przedmiot regulacji prawnych dotyczących in vitro, wymyka się w Polsce ścisłym podziałom partyjnym, a nawet światopoglądowym. Najlepszym tego dowodem są profesorowie Zoll i Rzepliński. To oni, zagorzali praworządnisie, swoimi wymoczonymi w święconej wodzie pazurkami wygrzebali dla pani Julii korytarz i norę. Istnieją wszak także prawicowi politycy wolni od tej obsesji. Całego naraz obrazka (człowiek-kobieta wraz ze swymi życiowymi sprawami i zapłodniona komórka głęboko we wnętrzu jej ciała) zobaczyć się nie da, ani na zdrowy chłopski rozum, ani na USG, ale zachowują owi osobnicy popartą wyobrażeniami świadomość, że w taki sposób się to odbywa. (Nie ma to oczywiście żadnego znaczenia. Gdy przychodzi do głosowania, chowają tę świadomość do teczki). I vice versa. Bywają katolicy-demokraci, nawet ze sporą domieszką antyklerykalizmu, którzy twierdzą, że obowiązujące obecnie drakońskie prawo jest dokładnie takie, jak być powinno. Innymi słowy, poglądy na temat płodności i seksualności w znacznej mierze sterowane są siłą oddziaływania fantazmatów.
Uciekający przed nożem aborcjonisty płód, szamocząca się w ciekłym azocie blastocysta. Nieletnie dziewczynki łykające pigułki dzień po jak cukierki. To są wyobrażenia. Są też nagłaśniane przez media fakty, rezonujące w społeczeństwie strachem, wstydem, upokorzeniem, gniewem. A nade wszystko zdumieniem. Wjazdy policji do gabinetów ginekologicznych i siedzib kobiecych organizacji. Spuszczanie szamba koło domu kobiety po poronieniu w poszukiwaniu dowodów przestępstwa. Kaja Godek w Sejmie.
Psychoanalityczny termin „naznaczenie wsteczne” oznacza amalgamat pamięci i wyobrażeń tworzący odroczone w czasie świadome przeżycie doświadczeń, głównie urazowych i związanych z seksualnością. Można coś takiego obserwować w procesach społeczno-politycznych. Język i estetyka prolajfu jako motyw „cywilizacji śmierci” w nauczaniu Jana Pawła II, zakaz aborcji wprowadzany po roku ‘89 i jego długie trwanie aż po perwersyjne wręcz spiętrzenie okrucieństwa w ostatnich latach rządów prawicy. Wszystko to, według genialnego określenia Kingi Dunin, tworzy syndrom postantyaborcyjny.
Enigmatyczne, a przez to frapujące ślady jeszcze dłuższego trwania „cierpień, które sami sobie musimy zadawać”, jak to nazwała Maria Janion, znajdujemy u Mickiewicza. Poeta Teofil Lenartowicz, spisujący rozmowy z Mickiewiczem, pozostawił taki oto tekst jednej z nich, dotyczącej okoliczności powstania wiersza „Do matki Polki”; na emigracji, podczas podróży Adama do Włoch. Zapis uznawany jest przez badaczy za nieścisły czy też ubarwiony przez Lenartowicza, ale autentyczny:
Mówiono o niespokojnościach w Paryżu, to było w roku 1830; gazety nie przychodziły, byliśmy wszyscy w oczekiwaniu wielkich wypadków, ja myślałem o ojczyźnie […] Jeden dzień, dwa, nareszcie przychodzi wiadomość [o rewolucji lipcowej] z którą żeby się oswoić wyszedłem za miasto, w kierunku granicy francuskiej i tak idąc, na drodze spotkałem siedzącego «kretyna»; potwór garbaty, pokrzywiony, z opuchłym gardłem, wyciągnął rękę i zwrócił się do mnie... Aha… takaż to wolność – rzekłem do siebie, zasmuciłem się głęboko i w powrocie napisałem «Do matki Polki», wiersz bez nadziei ale z ufnością w potęgę męczeństwa.
Jako domniemane proroctwo wybuchu powstania listopadowego wiersz, a bardziej nawet sama ta opowieść jest również wciąż nieodczytanym proroctwem naszych czasów, o czym za chwilę. Frapująca jest w niej obecność abiektalnego „kretyna” – tu z przykrością wskażmy XIX-wieczny obraz osoby z niepełnosprawnością intelektualną. Może zresztą intelektualnie sprawnej, a cierpiącej wskutek fizycznych chorób. W zapisie Lenartowicza „kretyn” jest dla Mickiewicza rewersem pięknego marzenia ludu paryskiego o wolności. Jak pisze Roman Koropeckyj: „Mimo wielkich nadziei związanych z wydarzeniami lipcowymi francuska rewolucja wzbudziła w Adamie wielki niepokój”. Głównie może dlatego, że „myślał o ojczyźnie” (Polsce), a lud paryski na barykadach miał na głowie inne sprawy. Na pewno, jak to na początku rewolucji, lud dobrze się bawił, a nas z tych barykad nie pozdrawiał. Czy to aby się Bogu podobało? Chciałby Adam tę rewolucję dociążyć, ubogacić, poszerzyć o dużo przecież straszniejsze położenie Polaków, gwałtem przymuszonych do poddaństwa carskiemu imperium.
Żarty na bok. Od inwazji orków na Ukrainę paradygmat romantyczny, owszem, wraz ze swym mrocznym cieniem, nabrał zupełnie innego ciężaru. Dziś nasza siostra Ukraina jest Winkelriedem narodów, ale „Szcze ne wmerła i nie umrze”, jak zatytułował Paweł Smoleński swoje rozmowy z Jurijem Andruchowyczem. Tak uczę szkolną młodzież.
Opozycja między powierzchownym, materialistycznym Zachodem a uciemiężoną, uduchowioną ojczyzną istniała do końca komuny. Na przykład sytuacja antystalinowskich i marcowych emigrantów politycznych ze wschodu podczas maja ‘68. Słusznie sądzili oni, że coś niecoś należałoby zrewoltowanej młodzieży uświadomić, choćby istnienie Gułagu. Nikt nie chciał ich słuchać. Za naszego, świadków i uczestników rewolucji Solidarności, przeżycia pokoleniowego też się to wydarzyło. Debiut Manueli Gretkowskiej „My zdies emigranty” zachwycił Czesława Miłosza nie tylko językiem i szwungiem, zapewne również świadomością tej nieuniknionej powtarzalności i ironicznym jej przeflancowaniem.
Odczytanie tamtego proroctwa wymaga ustalenia, kto w tej opowiastce jest dziś Mickiewiczem, a kto „kretynem”. Matką Polką są, jak sama nazwa wskazuje, Polki.
Z jednej strony Mickiewiczem jesteśmy my, stare feministki. Popatrzyłyśmy na (pardon) „kretyna”: Waleriana Piotrowskiego, Marka Jurka i wszystkich tych oszołomów, którzy zgotowali w ojczyźnie piekło kobiet i stworzyli następców chcących dalej tego piekła pilnować. Do tej, jak śpiewał Cypis, „bandy bogobojnej” rzecz jasna należały i należą też kobiety. Spośród tych z zarania na przykład posłanki Nowina-Konopczyna czy Bogumiła Boba. Popatrzyłyśmy zatem. Aha... takaż to wolność, rzekłyśmy do siebie. Zasmuciłyśmy się głęboko i „w powrocie” napisałyśmy… hasło pierwszej manify: „Mam tego dość. Matka Polka”.
Z drugiej jednak strony, niestety, Mickiewiczem jest Walerian Piotrowski. My, Polki, jesteśmy matką Polką, to się nie zmienia. „Kretynem” jest dorosła osoba z niepełnosprawnościami w stanie znanym jego zmarłej matce z koszmarnych snów z serii „co z nim będzie, jak mnie zabraknie”. Piotrowskiemu ani w głowie zaopiekowanie się chorym. W nosie ma również losy konwencji ONZ o prawach OZN. Niepokoi się, czy aby kobiety nie zapomną o swoim męczeńskim posłannictwie, jak już ojczyzna będzie bliżej powierzchownego, materialistycznego Zachodu – to symbolizują słowa „poszedłem w kierunku francuskiej granicy”, czyli oddalając się od Rzymu. „W powrocie” Piotrowski pisze projekt całkowitego zakazu aborcji.
Z Lublina wróciłam do Warszawy. „Chcę spotkać w tym dniu człowieka, co czuje jak ja” – śpiewała wtedy Edyta Geppert. Nie wiem, jak jej liryczny podmiot, ale ja spotkałam takiego człowieka, a nawet wielu. Były to siostrzyce feministki. Tak, siostry z archeo, siostry z genetix, z seminarium Janionicznego, Efki, Ośki, Federy. Z KKP (Kolektywny Kobiecy Podmiot), które razem pisało teksty, z Feminoteki i Krytyki Politycznej. I Kongresu Kobiet. Dziś grubo ponad 100 kobiecych organizacji, w tym rzecz jasna te, które powstały w ciągu ostatnich ośmiu lat, zrzesza Wielka Koalicja za Równością i Wyborem (WKURW).