1989: Brzmi znajomo
il. Joana Coccarelli, "spomenik icarus (excuse me while i kiss the sky)", CC BY 2.0 DEED

24 minuty czytania

/ Media

1989: Brzmi znajomo

Marta Madejska

Śledząc archiwalne skrawki z lat 90., odnoszę wrażenie, że rzeczywistość się wtedy rozpadła, a z innych wymiarów zaczęli się do niej przedostawać magowie, demony, uzdrowiciele i wiele nowych kolorów z zupełnie nieznanych palet

Jeszcze 6 minut czytania

Zaczęło się od „Alei włókniarek”, mojej pierwszej i jak dotąd jedynej autorskiej książki, wydanej w 2018 roku. Jej ostatni rozdział opowiadający o tak zwanej transformacji ustrojowo-gospodarczej lat 90. XX wieku zatytułowałam „Skrawki”. Nadałam mu adekwatną do tytułu formę, bo stanęłam w obliczu własnej bezsilności i nieumiejętności stworzenia spójnej narracji o tym czasie, opisywanym w łódzkich historiach mówionych jako wszechogarniający czas rozpadu i undergroundu, masowego bezrobocia i „techniaw” w opuszczonych fabrykach.

Temat chciałam podjąć w drugiej książce pod tytułem „Przypowieści o transformacji”. Miały to być przypowieści, bo chodziło o historie jeszcze nie spisane, trochę mityczne, trochę dydaktyczne, mocno zawikłane, bardzo zróżnicowane. W kolejnych folderach i dokumentach gromadziłam dane o nieprawidłowościach prywatyzacji z całej Polski: o likwidacji zakładów pracy i związanych z nimi domów kultury; o rozpadzie więzi i lokalnych wspólnot dziesiątkowanych przez emigrację; o zamykaniu tkalni, hut, gospodarstw rolnych, spółdzielni inwalidów i książkowych wydawnictw. O statystykach samobójstw na terenach wiejskich i fabrycznych. Gromadziłam wypowiedzi ówczesnych polityków, których twarze wciąż czasem oglądamy we współczesnej polityce, i kadry z wystawnych bankietów z szampanem, kiedy kamera wyławiała „najtisowy” koktajl oficjeli: generał Jaruzelski obok Balcerowicza, Pawlaka, Suchockiej, Kwaśniewskiego, Urbana i księdza Jankowskiego.

Próbowałam prześledzić kolejnych przechowawców archiwów zakładowych tylko po to, żeby nieraz odkryć, że akta dziś leżą zagrzybione w stanie nieużytkowym (kwerenda niemożliwa), w najlepszym razie przejęte przez Archiwum Państwowe od jednej z wielu nieudolnych „prywatnych spółek archiwizacji”, w razie najgorszym – gdzieś w piwnicy pofabrycznego pustostanu. Aż wreszcie utonęłam w tym całym chaosie. Piszę tę książkę i jednocześnie jej nie piszę, bo okazało się, że ten materiał jest nie tylko wciąż bardzo żywotny, ale potrafi też być wyjątkowo mściwy. 

Czy Lenin był grzybem?

Śledząc archiwalne skrawki z tego fragmentu przeszłości, który przypadał na okres mojego przedszkola i podstawówki, odnoszę wrażenie, że nasza rzeczywistość się wtedy po prostu rozpadła, a dziesiątkami otwartych portali z innych wymiarów zaczęli przedostawać się magowie, demony, uzdrowiciele i wiele nowych kolorów z zupełnie nieznanych palet. Rosyjski Kaszpirowski ze swoim topornym urokiem zyskał konkurencję w postaci amerykańskiej Louis Hay i dziesiątków jej spolszczonych wcieleń, a żadnego z prezenterów programu „Kariery-Bariery” nie wydawało się dziwić, kiedy w specjalnym wigilijnym odcinku w roli celebryty wystąpił kapelan Solidarności ksiądz Henryk Jankowski, tuż po czołówce zmontowanej ze zdjęć serialu „Dynastia” i wyborów Miss Świata, z podkładem muzycznym z piosenki „We Are the Champions” zespołu Queen.

W mediach sąsiednich krajów również zachodziły wtedy intrygujące zjawiska. W ZSRR złagodzenie cenzury sprawiło, że na antenę Telewizji Leningradzkiej weszło sporo teorii spiskowych i seansów hipnozy. Zdegustowany (zainspirowany?) nimi artysta Siergiej Kuriochin, podając się za historyka, w maju 1991 roku zaprezentował na żywo na antenie telewizyjnej teorię o tym, że Włodzimierz Iljicz Lenin był grzybem. A dokładnie rzecz biorąc, że nadużywał grzybów psylocybinowych, co po pierwsze, było przyczyną wybuchu rewolucji październikowej, a po drugie, spowodowało przejęcie jego osobowości przez grzyby, które wypełniły w całości ludzką powłokę Lenina. Drugim inicjatorem mistyfikacji był prowadzący program telewizyjny „Piąte koło” dziennikarz Siergiej Szołochow. „Mam niepodważalny dowód – powiedział mu w wywiadzie Kuriochin – że rewolucja październikowa była pomysłem ludzi, którzy przez lata brali grzyby halucynacyjne i na dłuższą metę grzyby zastąpiły ich osobowości i zamieniły ich w grzyby. Więc ja chcę tylko powiedzieć, że Lenin był grzybem. Co więcej, był nie tylko grzybem, ale także falą radiową”.

Czy rok 1989 może być dla nas czymś więcej niż tylko historyczną datą? Czy na ideałach stojących za tamtymi zmianami możemy budować wspólnotowy mit? I czy warto do nich sięgać, skoro ich konsekwencje budzą dziś wątpliwości? Z dystansu, jaki daje nam 35 lat, przyglądamy się temu, jak zmieniły się obyczaje Polek i Polaków oraz losy regionu, a także nieustającej modzie na lata 90.  Numer powstał w ramach obchodów jubileuszowych „WYBRALIŚMY WOLNOŚĆ. 35. ROCZNICA WYBORÓW 4.06.1989”, organizowanych przez Dom Spotkań z Historią, wydawcę „Dwutygodnika”. Szczegółowy program wydarzeń na dsh.waw.pl.Czy rok 1989 może być dla nas czymś więcej niż tylko historyczną datą? Czy na ideałach stojących za tamtymi zmianami możemy budować wspólnotowy mit? I czy warto do nich sięgać, skoro ich konsekwencje budzą dziś wątpliwości? Z dystansu, jaki daje nam 35 lat, przyglądamy się temu, jak zmieniły się obyczaje Polek i Polaków oraz losy regionu, a także nieustającej modzie na lata 90.

Numer powstał w ramach obchodów jubileuszowych „WYBRALIŚMY WOLNOŚĆ. 35. ROCZNICA WYBORÓW 4.06.1989”, organizowanych przez Dom Spotkań z Historią, wydawcę „Dwutygodnika”. Szczegółowy program wydarzeń na dsh.waw.pl.
Dalej dowodził, że grzyby emitują fale radiowe lub że przynoszą te same efekty co nieuchwytne fale radiowe. Następnie przedstawił rzekomo bezsporne dowody wzmacniające teorię o grzybie Leninie, na przykład że imię Lenina pisane od tyłu oznacza „słynne francuskie danie z grzybów”. Rozrysowany przez Kuriochina diagram rzekomo pokazywał, że muchomor jest strukturalnie identyczny z samochodem Lenina. Pewną rolę w jego wywodzie odgrywał również grzybopodobny w kształcie kaszkiet Lenina oraz jego podróż do Meksyku, która miała kluczowe znaczenie na jego drodze do zamienienia się w grzyb. Kuriochin powoływał się także na list Lenina do czołowego marksisty Georgija Plechanowa, w którym wódz pisał: „Wczoraj zjadłem dużo grzybów i czułem się cudownie”.

New Age przeżywało wtedy w Rosji (a także w III RP) swój wielki moment i jak zwrócił uwagę Jesse Walker, prawdopodobnie Kuriochin nabijał się z tego, kpiąc jednocześnie z komunizmu, ze środków masowego przekazu i z nawyku odruchowego wierzenia każdemu, kto odgrywa rolę eksperta, wypowiadając się w sposób autorytatywny. Zaraz po wyemitowaniu tego programu zdezorientowani, oburzeni lub rozbawieni widzowie masowo dzwonili i wysyłali listy do telewizji, a nawet do regionalnego komitetu partii rządzącej, którego członkowie pod naporem opinii publicznej poczuli się wreszcie zobowiązani do wydania oświadczenia, że – cytuję – „Lenin nie mógł być grzybem, bowiem ssak nie może być rośliną”. Wkrótce potem Szołochow opublikował w gazecie „Smiena” artykuł, w którym potwierdzał stanowisko Komitetu Regionalnego KPZR, zaznaczając jednak, że technicznie rzecz biorąc, grzyby nie są roślinami, gdyż stanowią w przyrodzie całkiem osobne królestwo.

Lata 90. sprzyjały fantazji i poczuciu humoru, szczególnie tym jego odmianom, które można zaliczyć do sarkastycznych strategii przetrwania. Doskonale odbija się to w rysunkach satyrycznych i występach domorosłych kabaretów. Najtrafniejsze komentarze społeczne były efemeryczne, sprośne i dosadne. Dzisiaj są praktycznie nie do znalezienia, zarejestrowane na demagnetyzujących się kasetach magnetofonowych i w zmierzchających biuletynach z zakładów pracy, których zazwyczaj nie można znaleźć ani w internetowych otchłaniach, ani w bibliotecznych katalogach.

„Tydzień w Unionteksie”„Tydzień w Unionteksie”

Natomiast w najbardziej znanym polskim kabarecie telewizyjnym lat 90. prezydent Lech Wałęsa stał się zadufanym w sobie lwem, a Tadeusz Mazowiecki starym żółwiem. „Polskie Zoo”, z monstrualnymi kukiełkami zwierząt stylizowanymi na rodzimych polityków i inne znane osoby, oferowało karykaturalne podsumowanie tego, co się dzieje w sferze publicznej. Program wypełniony był żartami opartymi na tematach, melodiach i konwencjach, które ówcześnie rozpoznawano po pierwszej nutce, a teraz wydają się dziwaczne, odległe i zagadkowe, a przede wszystkim nieco drętwe (nawet jeśli Janusz Korwin-Mikke występuje w nich jako upierdliwa mucha). Jedna z wersji czołówkowej piosenki dzisiaj wymaga pewnego skupienia dla rozszyfrowywania informacji o zakończeniu zimnej wojny, o handlu i przemycie kwitnącym na wschodniej granicy Polski i o strajkujących rolnikach:

Gdy nie ma krat, przymusu brak, dozorcy też nawiali
Zmienia się zoo we wspólny dom, gdzie wolność i pluralizm
Lecz gdy uważnie spojrzysz wkoło, mina ci zrzednie mocno, bo
Niewydolne, chociaż wolne polskie zoo
Stary wybieg, grząska fosa, polskie zoo.
[...]
Bush i Gorbi redukują swe rakiety,
ludziom wschodu zachód słodko pachnie Polską
Nasi chłopi krzyczą nędza, gwałt, o rety!
Lecz kolejka do nas aż po Władywostok
Ale ogólnie jest wesoło
Ja rzekłbym nawet – charaszo!
Odwiedzajcie więc, światowcy, nasze zoo!

Polscy dziennikarze szybko uczyli się wtedy „kleić newsy” bardziej dynamicznie niż dotąd, żeby między prognozę pogody i święcenie jajek wielkanocnych gładko wplatać odpryski wojny w rozpadającej się Jugosławii, krainy przejmującej bliskością, ale jednocześnie bezpiecznie dalekiej (trochę jak dziś Ukraina). W pierwszym ujęciu niebieskie hełmy ONZ w Sarajewie, gdzie snajperzy strzelają do cywilów, łamiąc wcześniejsze porozumienia stron; w drugim ujęciu płaczące kobiety w kolorowych chustach na głowach; w ujęciu trzecim obradujący mężczyźni w mundurach i ciemnych garniturach. W niczym nie przypomina to jeszcze kilka lat wcześniej obowiązującej konwencji „Dziennika Telewizyjnego”, kiedy trwał on pół godziny, prezenter miał prawo być brzydki i niezwykle powoli czytał wiadomości wycyzelowane przez urzędowy aparat cenzury. 

Kolejną różnicą było to, że w „najtisach” po wiadomościach o wojnie następował krzykliwy blok reklamowy (również diametralnie różniący się od tego, jak konstruowane były reklamy jeszcze pod koniec lat 80.). Zachodnie jakości wkraczały w nasze życie z wielobarwnymi fajerwerkami nowości i świeżości, reklamowanymi znanymi twarzami, mężczyznami w kolorowych krawatach i damskimi pośladkami w skąpym bikini. W reklamach telewizyjnych z początku lat 90. Tomasz Mędrzak (aktor grający Stasia w ekranizacji „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza, znany również z popularnego serialu „Dom”) wcielał się w dentystę polecającego pastę do zębów BlendaMed. Bożena Dykiel (również grająca w „Domu”) rekomendowała „bardzo wyjątkowy środek odchudzający”, oczywiście zachodni. Nawet polski polonez nagle wyjeżdżał z wielkiego helikoptera, a fiat 126p rączo przeskakiwał przeszkody razem z końmi.

„Tydzień w Unionteksie”„Tydzień w Unionteksie”

Wezbraną falą wlały się reklamy żywności – rozmaitych produktów, których brak był dla zwykłych ludzi szczególnie dojmujący u schyłku PRL-u, kiedy centralne sterowanie dystrybucją artykułów pierwszej potrzeby poniosło klęskę. A tu proszę, nagle ciastka i soki osobiście obiecywały, że są pożywne i odżywcze, gumy do żucia stały się „fantastyczne!” i „fascynujące!”, mleczne cukierki wnosiły „starodawne” alpejskie tradycje, a rodzime toruńskie pierniczki deklinowane były przez osoby różnych ras i narodowości („ja pierniczę, ty pierniczysz...”). Animowane ogromne butelki Pepsi (w odwiecznej walce o klienta z Coca-Colą) goniły się po kuchni i pukały do drzwi w bożonarodzeniowy wieczór, a puszki tego samego napoju wykrzykiwały: „Bądź młody, baw się, bądź sobą, wybierz Pepsi!”. Dzieciaki w kolorowych kreszowych dresach, śpiewające o snakach Star Foodsa, miały wkrótce zostać wyparte przez dużo „gładsze” i ładniej ubrane odmiany dubbingowanej młodzieży. Zupki chińskie i „fixy” – preparowane sosy – prezentowały czystą magię zamiany stanu ciekłego w stały, a potem znowu w ciekły.

Ale kiedy sklepowe półki wreszcie wypełniły się upragnionymi towarami, wiele osób nie było już stać na ich wykupienie. Państwo przestało dotować produkty spożywcze i kontrolować ich ceny. Rosnące lawinowo bezrobocie i niepewność zatrudnienia stały się częścią codzienności społeczeństwa, które do niedawna jeszcze obejmowała polityka pełnego zatrudnienia.

Na symbolicznej opozycji do przeszłości, niedawnej czasowo, a mentalnie odległej o całe lata świetlne, oparła się w późnych latach 90. reklama napojów Frugo. Zgryźliwa kobieta w czarnym berecie mówiła w niej: „Dzisiejsza rozwydrzona młodzież musi wiedzieć, że nam często brakowało buraków, a co dopiero mówić o owocach!”. Pulę kpiny z PRL-u rozbił jednak w 1998 roku suplement diety z żeńszeniem, który miał poprawiać sprawność fizyczną i psychiczną. Twórcy reklamy wykorzystali i przetworzyli obrazy i retorykę przynależne Polskiej Kronice Filmowej z lat 40. i 50., kiedy często relacjonowała socjalistyczny wyścig pracy. W reklamie występowali mężczyzna z kosą w czerwonym garniturze i stylowych okularach oraz traktorzystki z telefonami komórkowymi (wielkości niewielkiej cegły), a lektor wygłaszał wartko z offu: „Ginsana pomnaża siły inteligencji pracującej miast i wsi, która w codziennym trudzie buduje Polskę kapitalistyczną! Przodownicy! Regularne zażywanie Ginsany, która jest produktem naturalnym, wyzwala energię dzięki lepszemu wykorzystaniu tlenu przez organizm przodownika pracy! To Ginsana podnosi naszą wydajność każdego dnia! Ginsana, znacznie ponad normę! Także po pracy”. Reklama kończyła się sugestią stosunku seksualnego odbywanego w ukryciu kłosów pszenicy. Nie dajmy się jednak zwieść żarcikom z przodowników pracy, bardzo gładko i już na stałe wszedł wtedy w nasze życie język produktywizacji na miarę nowych realiów końca XX wieku.

Żeby było czysto

Urywki kabaretów, reklamy i wiadomości telewizyjne z lat 90. „przechowywane” są dzisiaj w internetowych świątyniach kultury wizualnej, bo z jakichś powodów wiele osób uznało, że jest ważne, aby z nagrań na starych VHS-ach wyciąć całe bloki reklamowe, zapowiedzi i serwisy informacyjne – drobne, regularne elementy codzienności – i umieścić je w sieci. Dzięki temu możemy dziś zaobserwować, że nastąpiła wtedy prawdziwa powódź środków czyszczących, których również brakowało w PRL-owskich sklepach w poprzedniej dekadzie: szamponów i past, proszków do prania z najnowszymi technologiami aktywowanego tlenu, wszelkiego rodzaju płynów do sprzątania i zmywania, które jedną kroplą i bez niszczenia rąk czyszczą, lecz nie rysują. Były pachnące, kuszące, bez namaczania, bez względu na okoliczności zewnętrzne, nawet jeśli trzeba było czasem zawołać: „Kochanie, mamy twardą wodę!”. Ich ostry strumień „trafiał nawet tam, gdzie nie sięgał wzrok, brudu i bakterii nie ukryje mrok!”, ogłaszał Domestos, a preparaty do mycia podłogi w rytm melodii „Habanery” z opery „Carmen” Bizeta obiecywały, że po takim sprzątaniu kobieta nic a nic nie będzie zmęczona. Do dzisiaj gdzieniegdzie można znaleźć w Polsce skanseny tej kultury – niewielkie, wonne syntetycznymi aromatami sklepiki ogłaszające sprzedaż „chemii z Niemiec”, wszystkoczyszczącej, niezawodnej, opakowanej zarówno w najbardziej znane marki, jak i ich tańsze zamienniki.

Ci, którzy pozostali przywiązani do rodzimych produktów, i tak nie kupowali pod tą samą nazwą tego samego i wytwarzanego w ten sam sposób towaru co kiedyś. Polska Kronika Filmowa zarejestrowała prywatyzację zakładów Polleny, sprzedanej zachodniemu koncernowi łącznie z wąsatymi sarmatami reklamującymi proszek do prania pamiętnym hasłem „Ojciec, prać?!”. Pociągnęło to za sobą sporo dyscyplinarnych zwolnień pracowników, którzy, według słów kierownika, „po prostu nie dojrzeli do tej nowej rzeczywistości”.


Zaraz za środkami czyszczącymi wlewała się fala piękna i kremowej, jedwabistej miękkości, będącej panaceum na zmarszczki i suchą skórę, oraz nowe rozwiązania na „te trudne dni” – w tej roli wstydliwie dyskretne, ale wreszcie powszechnie dostępne podpaski i tampony. W PRL-u ze względu na problemy z dostępem do środków higienicznych tak zwane ubóstwo menstruacyjne w pewnych okresach niedoborów dotyczyło większości miesiączkujących osób. Po zmianach na rynku problem dotykał tylko tych, które nie dysponowały wystarczającą ilością gotówki, żeby zaspokoić wszystkie potrzeby swoje i rodziny, więc nieustannie kalkulowały – jedzenie czy lekarstwa, tampony czy mydło, wygodne droższe podpaski czy okropnie niewygodne i przeciekające, ale dużo tańsze?

Tymczasem perfumowane spraye do ciała z reklam miały dawać nadzieję (kobietom) na natychmiastowy romans lub (mężczyznom) na to, że wszystko przyjdzie im bez trudu. Te wszystkie zapachy i nadzieje świetnie wpasowywały się w zalew amerykańskich seriali kręconych w słonecznej Kalifornii, kolorowych pism drukowanych na grubym papierze i literatury drukowanej w małych, mieszczących się do kieszeni lub torebki książeczkach. Na polski rynek weszło między innymi kanadyjskie wydawnictwo Harlequin, produkujące do dwudziestu sześciu tytułów miesięcznie. Zamiast rozrywki i rywalizacji, którymi reklamowano je wtedy na rynkach zachodnich, w Polsce wybrano do promocji książkowych romansów narrację eskapizmu: „Przenieś się w krainę marzeń. Książki Harlequin to ogrody miłości”. Nowe oferty powstały również dla samotnych wilków (lub psów), jak w reklamie papierosów West, w której Bogusław Linda ział najprawdziwszym ogniem z efektów specjalnych połowy lat 90., nonszalancko ignorując sprzątaczkę krzyczącą do niego przez drzwi: „Proszę pana, tu się nie pali!”.


Zachód przytulał nas czule, coraz mocniej, logotypami znanych firm, kolorowymi folderami, łagodnymi melodiami. „Bycie podbijanym przez obce rynki miało słodki smak”, jak to ładnie ujął Maciej Marcisz w powieści „Taśmy rodzinne”. Ale i krajowa przedsiębiorczość buzowała intensywnie, rozwijały się indywidualne kariery, ekspresowo powstawały nowe firmy, spółki, wydawnictwa, rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne, których działania stopniowo (zwykle z opóźnieniem) regulowały odpowiednie ustawy, a także popyt, podaż, globalne tendencje, krajowe mody i rozmaite wypadki losowe.

W tym samym czasie na polskich wsiach znikały kioski, co – podobnie jak zniknięcie szeregu wydawnictw – związane było z likwidacją Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Książka–Prasa–Ruch”. Wincenty Marchwiński, 73-letni emerytowany rolnik z województwa płockiego, wspominał o tym w swoim pamiętniku wysłanym na konkurs pisma „Rolnik Gromada” jako o jednym z wielu zjawisk, których z dużym rozczarowaniem doświadczał pod koniec życia: „Do niedawna główne skrzypce grała prasa, radio i telewizja. Obecnie prasy na wsi nie ma. U nas były, oprócz gazet partyjnych, «Zielony Sztandar», «Dziennik Ludowy», «Gromada Rolnik Polski» i inne. Teraz kiosków Ruchu nie ma. Gdzie kupić gazety? […] Rolnicy mają pełno kłopotów i lęku o jutro, chodzą ze spuszczonymi głowami, w których snują się czarne myśli. Nie łączy ich idea upadającej spółdzielczości, oplutych i oczernianych kółek rolniczych, które przez dziesiątki lat niosły wsi postęp i kulturę. Zasług tych nie chce widzieć dzisiejsza elita. Klub Ruchu i Rolnika czy Ośrodki Nowoczesnej Gospodyni przestały istnieć, a spółdzielnie dogorywają. Papież Leon VIII w swojej wielkiej encyklice potępił kapitalizm jako krwiożerczy. Dziś chwali się kapitalizm, który zmienił tylko formę wyzysku, ale głównym jego celem jest nadal pieniądz, wyzysk. Mamy już tego przykłady, różne spółki dają się poznać”.

Maryla Kamieniecka, rolniczka z województwa zamojskiego, która wysłała swoje wspomnienia na ten sam konkurs, opisywała okolice roku 1991: „Na wsiach przestały istnieć Kluby Rolnika, kioski z prasą i czyni się w kraju pustynia z kultury i oświaty. Chcąc dzisiaj kupić prasę, trzeba po nią jechać 15 km, albo i więcej”.


Trudno jest teraz – w latach 20. XXI wieku – rozmawiać o tych sprawach. O tych skrawkach. Czasami dlatego, że silne wzruszenie ściska rozmówcom gardło, a czasami dlatego, że opisane powyżej fragmenty zmediatyzowanej rzeczywistości wcale nie zapisały się w pamięci tak mocno, jak sugeruje ich kolorowa krzykliwość wyzierająca z archiwaliów. Weszły w nią raczej podprogowo. Być może bodźców było zbyt dużo. Być może, jak opisał to socjolog Jan Szczepański: „naszą transformację można śmiało nazwać procesem dokonywanym w transie, czyli w stanie psychicznym osłabienia woli i zamroczenia świadomości”.

Trzeba się przekwalifikować

Pracując nad książką o tak zwanej transformacji, natrafiłam na opór (nieuformowany, bierny, dziwny) ze stron, z których w ogóle się go nie spodziewałam, łącznie z własnym oporem wewnętrznym. Bo fajnie jest zapuścić sobie stary blok reklamowy na YouTubie, dużo trudniej zmierzyć się z mętlikiem emocji, który panował wtedy w „realu”. Fajnie jest zrobić promocję książki w łódzkiej Manufakturze, dużo trudniej przyznać, że ten moloch na gruntach, których nie chroniła ustawa prywatyzacyjna, wykwitł wskutek niezbyt uczciwych machinacji. Trudno jest przyznać, jak dużo straciliśmy – zasobów, ziemi, więzi – na dziesiątkach transakcji, przekształceń i likwidacji, my wszyscy, tak zwani przegrani i tak zwani wygrani polskiej transformacji. Łączy nas jako społeczeństwo wspólna strata ekonomiczna i emocjonalna. Rozkłada się ona pomiędzy ludźmi dramatycznie nierównomiernie, a jednak będę się upierać, że wciąż jest wspólna.

Wobec rosnących wymagań dla reportażu literackiego, podnoszonych wciąż poprzeczek bycia odpowiednio seksowną opcją dla rynku książki, trudno jest też przyznać, że tych historii być może nie da się rzetelnie opowiedzieć inaczej niż w sposób smętny, nudny i rozwlekły, według wzoru gatunkowego raportów Najwyższej Izby Kontroli. Weźmy przykład: „Prywatyzacji dokonano w ramach bankowego postępowania ugodowego, poprzez zaniżenie aportu i wielokrotne przemieszczenia majątku”. Mogłabym przecież napisać, że pojawiła się tu znana nam z kulinarnych „fixów” magia zamiany stałego w ciekłe, a potem znowu w stałe, ale silenie się na atrakcyjność przekazu wydaje mi się nieuczciwe wobec prostej, lecz wypartej treści, którą niosą te suche NIK-owskie stwierdzenia.

W międzyczasie słowa zbierane przeze mnie w wywiadach z osobami, które traciły pracę podczas likwidacji polskiego przemysłu (rzewne mantry o tym, że „wszystko padło”, że „czuliśmy się tak bardzo niepotrzebni”), zaczęły układać się w mojej głowie w cokolwiek aktualną pieśń. Na rynek wparowały narzędzia oparte na sztucznej inteligencji i śmiało mogę powiedzieć za moimi rozmówczyniami i rozmówcami, że świat, jaki znałam, nagle przestał istnieć. Od dawna było wiadomo, że AI nadchodzi, ale komu i jak bardzo zabierze pracę – to się okazuje jednak w praniu. Te wszystkie moje „frilanserskie” dłubaninki, „risercze”, tekściki, redakcyjki, transkrypcje, kreatywne chałturki, to wszystko, proszę szanownego państwa, staje się na moich oczach zawodem przeszłości. Choćbym miała tysiąc paluszków i kilka zapasowych par oczu, nie dogonię tempa nadanego przez sztuczną inteligencję i entuzjastycznie przejętego przez potencjalnych zleceniodawców, którzy coraz mniej uwagi zwracają na jakość.

„Nasze flanelowe koszule do dzisiaj mąż nosi, a te teraz to, pani zobaczy, farbują w praniu i rozpadają się po roku” – tak właśnie mówiono mi w wywiadach. Pan zobaczy – mogłabym teraz komuś powiedzieć – w tym moim „riserczu” miał pan tyle emocjonujących niuansów, ludzkiego namysłu, czynnika empatii i anegdotek na marginesie, a teraz to przecież bywają czyste halucynacje algorytmu. Ale optymalizacja kosztów i tak wygra z moją pracą. Kiedy się na to żalę, słyszę czasami, że przykro, ale trzeba iść z duchem czasów, że postęp, że przesadzam, że histeryzuję i że po prostu trzeba się przekwalifikować, że najwidoczniej nie dojrzałam jeszcze do tej nowej rzeczywistości. Brzmi znajomo, prawda?