Zlecenie na recenzję kilku świeżych tytułów z zakresu tzw. historii ludowej to jedno z tych, na które się człowiek w pierwszym momencie cieszy, bo będą płacić za czytanie ciekawych rzeczy, a w drugim momencie wpada w panikę, że przecież na salonach czyta się je jakoś inaczej, że przy recenzowaniu ważne są całe konstelacje lektur, które wykwitły w danym temacie.
Ostatecznie jednak powiedziałam sobie: „Spokojnie, nie trzeba się nadymać”. Nie tworzymy tu nowego kanonu, raczej robimy sztafetę wiedzy, więc możemy po prostu sobie te książki poopowiadać – ja opowiem wam te, które teraz przeczytałam, wy mi następne. Tak robili robotnicy i robotnice łódzcy w okolicach rewolucji 1905 roku, kiedy nie wszyscy umieli czytać i pisać, a książki i prasa były dla nich zbyt drogie. Kto mógł, ten czytał na głos albo szedł i opowiadał dalej, czasami dostawał przy okazji obiad. W ten sposób wiedza łączyła, a nie wykluczała. Nikt nie mówił: „Musisz to przeczytać!”, bo to było po prostu niemożliwe. Nikt nie mówił: „No jak to, nie czytałaś?!”. Zostałby wyśmiany albo i (całkowicie słusznie) okrzyczany. Obecnie polska kultura wydaje się mieć dwa główne regulatory – wstyd i aspirację. Jeśli chcemy wyciągnąć możliwie mądrą lekcję z ludowych praktyk kulturowych, to najlepsze będzie porzucenie tych męczących (matko i babko, jakże męczących!) aspektów ucisku psychicznego naszego narodu. Opowiedzmy sobie świat inaczej.
Szela, Szeli, Szelą
„Panów piłą. Trzy legendy o Jakubie Szeli” Ryszarda Jamki to lektura dla miłośników i wielbicielek konstrukcji szkatułkowych – opowiadania o opowiadaniu. Jeżeli ktoś jest zainteresowany samą biografią Szeli, autor odsyła do książki „Jak(ó)b Szela: (14) 15 lipca 1787 – 21 kwietnia 1860” Tomasza Szuberta. Tymczasem Jamka deklaruje, że nie prawda historyczna o Szeli go interesuje, ale to, co o nim mówiono i pisano. Cytując Bravehearta – historię piszą zwycięzcy, a że zwycięzcy się zmieniali i toczyli walki na różnych polach, to opowieść o Szeli przepisywana i negocjowana była wielokrotnie. Jak zauważa autor – spór o historię jest w istocie walką o władzę. Szela posłużył w niej za figurę, fantom, który równie dobrze mógłby nie istnieć naprawdę, bo stworzono o nim tak wiele tekstów kultury, że i tak zacząłby naprawdę istnieć. Bez względu na to, czy jego (wyobrażeni) potomkowie wiedzą jeszcze, czym były podwoda, propinacja, darmocha, pańszczyzna piesza, ciągła lub sprzężajna.
Jakub Sz., chłop pańszczyźniany, stał się „twarzą” rabacji galicyjskiej, czyli powstania chłopskiego przeciwko właścicielom folwarków w 1846 roku, ale tak naprawdę miało ono znacznie szerszy zasięg niż to, co było związane z bezpośrednim działaniem Szeli, pozostającym uprzednio w zatargu i sporze sądowym z panami. Niejasny jest jego udział w samej rabacji (w książce następuje jej dosyć dosadny opis: przemoc, krew, flaki, widły, piły, kosy, strzelby, krew, flaki, chrzęst łamanych kości; choć oszczędzano kobiety, dzieci i księży). Czymś w rodzaju przywódcy miał zostać dopiero na etapie renitencji, czyli późniejszej biernej odmowy wykonywania pańszczyzny, aż do momentu, kiedy trafił pod austriacki nadzór policyjny. Następnie osiedlił się na ziemi chłopów niemieckojęzycznych, z którymi wchodził w liczne zatargi. Zmarł w 1860 roku po krótkiej acz ciężkiej chorobie, przyjąwszy ostatnie sakramenty.
Ryszard Jamka, „Panów piłą. Trzy legendy o Jakubie Szeli”. Marginesy, 472 strony, w księgarniach od kwietnia 2023Jamka analizuje trzy legendy, które wyrosły wokół Szeli w kolejnych dekadach oraz stuleciach. Czarna legenda stworzona została przez szlachtę, z dużym udziałem wdów po zamordowanych. Opowiada ona o krwawym przywódcy ruchu chłopskiego, który knuł przeciwko patriotycznym powstańcom polskim. Był to łajdak, pijak, śliski typ, który przymilał się do pana, kiedy było mu to wygodne, porywczy brutal, który podpalił własny dom rodzinny, morderca żon i gwałciciel, krwawy upiór bez rozgrzeszenia, który wraca zza grobu, aby straszyć, wieczyście naznaczony kolaboracją z austriackim zaborcą. Gdyby natomiast zsumować wszystkie analizowane skrupulatnie przez Jamkę „porabacyjne” relacje polskiej szlachty i austriackich oficjeli oraz pisarzy różnych narodowości, Szela jawi się jako magiczny trickster, który był tam, gdzie go nie było, prowokował, ale zapobiegał, podjudzał, ale łagodził. Bystry, ale tępy, wierny, ale zdradliwy, odważny, lecz tchórzliwy, niecny uwodziciel i prawdziwy przywódca, sprawczy, ale pasywny, rzeźnik szlachciców, lecz zbawca ich wdów, Loki, Hermes, choć czasem trochę gnom.
Taki życiorys Szeli, rozniesiony po Europie przez prasę, Jamka przyrównuje do dzisiejszego fake news. Tak jak dzisiaj, tak i wtedy ktoś na tym nieźle zarabiał, na przykład produkując sporą ilość kopii popularnych litografii i medalionów z podobizną starzejącego się chłopa, który zupełnie już poza swoim realnym życiem po przesiedleniu stał się symbolem ciągle fermentującym, obracanym jak moneta: dobry, zły, dobry, zły.
Rozdłubywanie czarnej legendy pokazuje, że szlachta miała oczywistą, głęboką i nigdy nieprzepracowaną ranę, jątrzoną strachem o własne życie, ale brakowało jej przy tym ścieżek myślowych, które pozwoliłyby jej cokolwiek zrozumieć z tego, co się stało, a przede wszystkim – dlaczego się stało. Inteligencja szlachecko-mieszczańska kombinowała, żeby takie ścieżki znaleźć, ale ostatecznie wpadała w utarte tory – chłopów portretowano jako bezwolne narzędzie w rękach zaborcy lub „winien wszystkiemu” Szela lądował w panteonie zdrajców narodu, wśród których można przecież znaleźć także magnatów.
W opisie białej legendy, którą w tekstach kultury tworzyła inteligencja ruchu ludowego, zaś regionalnie nieśli sami mieszkańcy i mieszkanki Galicji aż do początku XXI wieku, Szela jawi się przeważnie jako postać inteligentna, odważna i harda, reprezentująca sprawę chłopską przeciwko pańskiej przemocy. Ludowe opowieści miały mniejszy zasięg niż te reprodukowane przez prasę, ale mimo to jeszcze w czasach pańszczyzny dotarły na tereny leżące pod innymi zaborami. Na Powiślu Kieleckim śpiewano:
Oj, skończy się nam, skończy
nasze mordowanie,
jak Jakubek z chłopami
zrobi szlachcie pranie
Natomiast napisane w 1926 roku i szeroko oprotestowane „Słowo o Jakubie Szeli” Brunona Jasieńskiego, zaliczone przez Jamkę do białej legendy, ożyło na deskach wiejskich teatrów prowadzonych przez Związek Młodzieży Wiejskiej „Wici” w okresie II Rzeczpospolitej.
Przy okazji referowania czerwonej legendy tworzonej w okresie PRL autor niestety nie zarysowuje szerzej sytuacji chłopskiej między reformą rolną a forsowaniem kolektywizacji, pomiędzy powszechną walką z analfabetyzmem a kolonizowaniem wsi „bezklasową kulturą ogólnonarodową”. Opowiada nam za to o historiografii, o zmaganiach historyków z marksizmem, kiedy po II wojnie światowej symbol Szeli zaczął być wykorzystywany instrumentalnie, ale jednocześnie pierwszy raz w dziejach Galicji oficjalna państwowa narracja „przytuliła” się do tego, co w lokalnej białej legendzie niosła pamięć alternatywna, szeptana, kontestująca. O jej sile świadczy fakt, jak długo przetrwała mimo opozycji wobec międzywojennego oficjalnego nauczania szkolnego i kościelnego, w którym obowiązywała mroczna narracja o rabacji. Wśród chłopstwa Szelę wciąż utożsamiano ze zniesieniem pańszczyzny.
Wielkim cliffhangerem całej książki pozostaje dla mnie kwestia żon Jakuba Szeli. Miał ich cztery, przeżyła tylko jedna, choć być może dwie. Czy katował je, jak opowiadano w czarnych legendach? Sprawę trudno jednoznacznie wyjaśnić przez niedobór materiałów archiwalnych, ale równie ciekawe okazuje się śledzenie, co z tym wątkiem robili kolejni narratorzy szelowej legendy. W linii jego obrony umieszczano na przykład argumenty, że zrozumienia wymaga niepodważalny fakt wysokiej brutalności życia społecznego w XIX wieku i jak pisał Jakub Bojko, „bicie małżonek [...] to u chłopów było powszechnym zwyczajem, prawie koniecznością”.
W tle zakończenia wywodu Jamki pobrzmiewa pytanie – czy dzisiaj, w XXI wieku, aby nie nazbyt lekko, nazbyt bezrefleksyjnie bierzemy się za kolejną turę obracania symbolem, którym stał się Szela?
„Przykro te rzeczy opowiadać, a jednak wiedzieć je trzeba”
Z nową książką Adama Leszczyńskiego „Obrońcy pańszczyzny” ociągałam się najdłużej w obawie przed ciężarem gatunkowym. Okazała się ona jednak fascynującym studium konserwatywnych „think tanków”, w których tytułowi obrońcy pańszczyzny publikowali i dyskutowali obficie, nawet o reformie systemu, którego bronili, choć nie po to, żeby go zmienić, tylko żeby wykazać, że zachodzi jakiś ruch w ich izolowanym świecie świetlistych idei. Autor oddaje głos tym, których w tej dyskusji od dawna brakowało.
Adam Leszczyński, „Obrońcy pańszczyzny”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 400 stron, w księgarniach od czerwca 2023„Obrońcami pańszczyzny byli często ludzie mili, kulturalni, wykształceni, zasłużeni, nierzadko z długą historią walk o ojczyznę w biografiach, kochający mężowie i synowie. Ci sami ludzie równocześnie byli święcie przekonani, że «ich» chłopi są zobowiązani pracować na nich do śmierci” – pisze Leszczyński. I dużo robi, żeby uprzystępnić swój wywód, ale wciąż jest to raczej lektura dla zaawansowanych. Ważne są tu cezury czasowe między zniesieniem poddaństwa a zniesieniem pańszczyzny, różnice między uwolnieniem a uwłaszczeniem chłopstwa, zróżnicowanie na trzy zabory, tereny Białorusi i Ukrainy, które wymykają się dziś naszemu zrozumieniu, Królestwo Polskie i jego status, który nie jest jasny dla nikogo z mojego pokolenia, kto miał nauczycieli militarystów, pomijających procesy polityczne i gospodarcze. Mój babski rozum obejmuje przede wszystkim tyle, że omawiane są w tej książce opowieści dające pewnym istotom prawo do życia tylko pod warunkiem, że odbiorą je innym istotom.
Pro particula fundi reputatur, „chłop jest po prostu częścią gospodarstwa” – pisano jeszcze w czasach przedrozbiorowych, ale kilka powstań chłopskich później (jeśli oprócz rabacji liczyć również te na terenach Ukrainy) niektórym panom wyrosła nadtkliwość wobec słowa „niewolnik”, bo przecież od czasów Kazimierza Wielkiego nie było „u nas” takiej instancji. Nie zająkali się nawet o biczowanych w folwarkach ciałach, których zresztą świetliści panowie nie musieli dotykać ni dłonią, ni myślą, bo mieli od tego podwykonawców. Inni, odwrotnie, pańszczyznę dosyć chętnie porównywali do niewolnictwa, udowadniając, że oba systemy opierają się na porządku naturalnym, na ojcowskiej opiece, że są niemal instytucjami dobroczynnymi wobec nieporadnych, zdziecinniałych, a jednocześnie dzikich i nieprzewidywalnych istot podległych.
Być może brzmię tutaj, jakbym ironizowała, i Leszczyński też brzmi nieraz, jakby ironizował, ale cytowani przez niego publicyści naprawdę tak to ujmują, podając przy tym sowitą dawkę szlacheckiego antysemityzmu i myślenia magicznego. Obok tego w przytaczanych głosach występuje adekwatna dawka opowieści o folwarku jako alegorii rodziny z ustalonym podziałem ról. Ponieważ mężczyzna „nie wydoła trudnościom wielostronnego zadania, jeśli mu nie przyjdzie w pomoc kobieta ze wszystkimi skarbami serca i duszy” – argumentował w 1859 roku publicysta prasy emigracyjnej. „Gdzie ona wstąpi do chaty, za nią tam pójdzie pokój i harmonia; czyje dziecko ona przytuli i uściśnie, tego serce do siebie przywiąże”. Był w tej dobroci dziedziczki cel polityczny – twierdzi Leszczyński. Miała ona służyć emocjonalnemu przywiązaniu włościan do dworu, wzmacniać ich lojalność w sposób w większości niewidoczny, podporządkowany działaniom pana ojca.
Najważniejszymi wartościami dla obrońców pańszczyzny były wolność i własność, ale obie definiowali zupełnie inaczej dla siebie i dla innych. Własność szlachcica uszlachetniała, ale chłopu tylko psuła charakter. Wiele folwarków było zadłużonych wskutek złego zarządzania i ogólnej nieefektywności całego systemu opartego na pracy przymusowej, a jednak w konserwatywnych narracjach problem wynikał przede wszystkim z chłopskiego lenistwa i nieporadności. Być może to właśnie najbardziej czyniło panów panami w ich własnych oczach – prawo do ustanawiania obowiązujących definicji. Definicji wolności i własności, przydatności i nieprzydatności, niewolnictwa i pracy, zbrodni i człowieczeństwa.
Trudno mi tylko zgodzić się z Leszczyńskim na używanie językowego wytrycha o „transformacyjnej roli przemocy” w odniesieniu do rabacji galicyjskiej, po której nastąpiła wyraźna zmiana postaw w badanych tekstach. Czy fakt, że panom strzeliła w pysk nakręcana do granic wytrzymałości sprężyna, rzeczywiście zmienił coś trwale w ich myśleniu czy tylko w zewnętrznych deklaracjach? Czy chłopi potrzebowali poczuć cudzy strach wobec nich samych, żeby uzyskać poczucie sprawczości? Tego się nie dowiemy, choć próbujemy. Przepisywanie historii z ludowej perspektywy wymaga od nas rozumienia oprócz samych faktów również emocji i jest to w sumie najciekawsze w całym tym eksperymencie. Tylko czy my w ogóle jesteśmy gotowi i gotowe na taką dawkę emocji?
„Serce się zakrwawiło, lecz ojca wola była nieugięta”
Gdyby obok książek Ryszarda Jamki i Adama Leszczyńskiego postawić „Chłopki. Opowieść o naszych babkach” Joanny Kuciel-Frydryszak, to na pierwszy rzut oka wyszedłby z tego stary schemat podziału na mężczyzn, którzy mają idee i historie, oraz kobiety, które mają ciała. Jak powszechnie wiadomo, mężczyzna staje się ciałem zazwyczaj dopiero w momencie poderżnięcia mu gardła lub masakrowania pozostałych po nim zwłok. Zaś kobiety na co dzień są przede wszystkim ciałami – pracującymi i omdlewającymi, jedzącymi i głodującymi, spółkującymi w izbie wypełnionej dzieciakami, gwałconymi przez dziedziców, przez chłopaków przy pasionce w polu, przez mężów, a nawet przez własnych ojców; są ciałami spędzającymi płody, noszącymi kolejne ciąże, rodzącymi żywe i martwe potomstwo, leżącymi bezwładnie w połogu, umierającymi przy porodach, krwawiącymi, pocącymi się, wypróżniającymi się, bitymi i bijącymi, chodzącymi wiele kilometrów na bosych, spękanych stopach. Ponadto w istotnych rolach drugoplanowych dla ciał występują również tyfus plamisty, gruźlica i dyzenteria oraz inne ciekawe choroby (deprecjacja tych kwestii byłaby ogromnym błędem – tyfus zabrał więcej istnień niż wiele starć zbrojnych, a na samą grypę hiszpankę zmarło więcej osób niż w działaniach frontowych I wojny światowej).
W „Chłopkach” można znaleźć opowieść o dwudziestoleciu międzywojennym, z kilkoma nurami w okres po II wojnie światowej. Ze wspomnień przytaczanych w książce widać, że w wielu regionach II Rzeczpospolitej trwałe były syndromy popańszczyźniane. Nie potrafię nawet tego odpowiednio nazwać, tej kumulacji problemów na wsi, która przypomina „długi covid” u pacjenta, którego leczeniem nikt nigdy się nie zajął, więc musi się przez to telepać samodzielnie. To wciąż były czasy, kiedy umiejętność czytania i pisania otwierała tajemne drzwi do innych światów, a jej brak powodował głęboki i paraliżujący wstyd. Największym marzeniem kobiety mogło być: „żeby chociaż syn potrafił list napisać, żeby umiał odczytywać napisy nad sklepami. A jak dorośnie, żeby umiał odczytywać drogowskazy, gdzie prowadzą drogi w świat za pracą i chlebem”.
Joanna Kuciel-Frydryszak, „Chłopki. Opowieść o naszych babkach”. Marginesy, 496 stron, w księgarniach od maja 2023Na szczęście w kolejnych rozdziałach „Chłopek” można poznać również konkretne osoby, ich charaktery, poglądy, pragnienia i odrobinę słów z rozmaitych języków regionalnych: charoboły – stare zniszczone buty (kiedyś buty się łatało, trwała zawzięta walka o przedłużenie ich żywotności); drewniaki – chodaki, trepy, patany (obuwie zimowe); chusty (w zależności od rodzaju) – jesionki, kramarskie, oknowate, tybetki, salinówki, merynoski; krasne – czyli kupione; zgrzebne – czyli zrobione samemu. Do tego fusier, prażoki, porka, lemieszka, psiocha, dusicha – gotowane ziemniaki ugniecione z mąką i czasem podsmażone z okrasą (wszelkie ziemniaczane papki, placki, kluski żelazne, szare, białe, okrągłe i podłużne, wynalezione po to, żeby móc szybko przejadać psujące się ziemniaki, nienadające się ani do sprzedaży, ani do sadzenia). I jeszcze: znajducha, szuber, bęks, bladyniec, beber, czyli nieślubne dziecko.
Jest w tej książce mnóstwo zawziętych zmagań o organiczne przetrwanie, jest niedojadanie, żeby wykarmić innych, zabieranie innym, żeby się najeść. Są siostry wychowujące rodzeństwo jak własne dzieci i są złe macochy, wredni kmieciowie, brutalne wypychanie poza obręb społeczności osobniczek „zbędnych” – zbędnych córek, jak nazywali je badacze wsi. Bo dziewczyna mogła być przydatna, robotna, przyzwoita, dobra harowaczka, a mogła być po prostu zbędna.
Kuciel-Frydryszak przypomina, że spora część polskiej historii to historia mobilności oraz diaspory emigracyjnej, historia podróży zsyłkowych i zarobkowych, na przykład z Oleszowa lub Stanisławowa, przez Uzbekistan, Persję, Rodezję, do australijskiej Adelajdy. Albo z Borzęcin do kanadyjskiej Saskatchewan, skąd przesyła się „szczodraki”, czyli dolary na wsparcie zostawionych za sobą na zawsze rodzin i wsi w Polsce. Na nowym kontynencie ludzie ponownie organizowali się wokół swoich gmin, tak jakby stara ziemia pomagała im zakorzenić się w nowej. To również historia wyjazdów „na saksy” do Belgii, Danii, Niemiec albo Francji, historia nowych możliwości lub po raz kolejny gwałtu i wyzysku narzucanego już w obcych językach. To tu, to tam, gdzie się nie obejrzeć po zachodzie Europy, pracująca fizycznie Polonia w jakimś okresie okazuje się największą wspólnotą emigracyjną.
Praca odbywała się bez ustanku, nawet wśród tych bogatych gospodyń, które nie chodziły nieustannie na boso skrajem nędzy. A do tego (dopust boży!) powszechni byli mężczyźni, którzy markowali pracę, bo wiedzieli, że kobiety ich wyręczą nie tylko w obejściu, ale nawet w ciężkich pracach polowych. A kobiety śpiewały:
Myślisz ty córuniu że za chłopem dobrze.
Za chłopem trzeba robić aż się skóra podrze.
Autorka słusznie ciągnie wątek matrymonialny – dla dziewczyny pracującej fizycznie to, za kogo wyjdzie za mąż, determinowało całą jej przyszłość. Dlatego wiele nowomiejskich robotnic fabrycznych samodzielny i dobrowolny wybór męża uznawało za ważny element prywatnej emancypacji. Jak przekonuje autorka, każda wioska prowadziła swój niepisany rejestr złamanych serc, pamiętano, kto kogo kochał, kto nie miał posagu, kto został odrzucony, przyjęty lub raczej przejęty jako część wyposażenia gospodarstwa.
Drastyczne są przytaczane wyciągi z pamiętników lekarzy wiejskich. A jeszcze bardziej wstrząsające – opisy problemów z organizacją spółdzielni lekarskiej na wsi, kiedy trudno było znaleźć lekarzy, którzy chcieliby w niej przyjmować. Kazimierz Wyszomirski skomentował to następująco: „Na służbę do chłopa nie pójdziemy – mówili ci lekarze, którym nie w smak poszło zorganizowanie społecznej placówki lekarskiej i którzy obawiali się o własną kieszeń. A nawet ci, którzy w głębi ducha przekonani byli o słuszności powstania takiej spółdzielni na wsi, obawiali się «narazić» swoim starszym i na ogół poważanym kolegom”. W 1933 roku obszarnikom udało się w rządzie wylobbować zwolnienie z obowiązku ubezpieczenia zdrowotnego dla swoich wyrobników. Może podkreślmy to raz jeszcze dla unaocznienia, że stosunki feudalne są nie tyle ciągłe, ile nieustannie przywracane wbrew wszelkim modernizacjom: wpływowej warstwie ziemiaństwa udało się uzyskać zwolnienie od obowiązku zapewnienia elementarnego bezpieczeństwa swoim pracowniczkom i pracownikom. A im trudniejszy był dostęp do nauki i opieki zdrowotnej, tym częściej ludzie zwracali się w kierunku pokątnych pseudouzdrowicieli.
Takie życie mogło z każdego człowieka zrobić papier ścierny, więc i kobiety bywały szorstkie. Przemoc przesączała się przez każdą szparę ich życia od jego najwcześniejszych lat, chyba że komuś udało się zachować w środku jakąś impregnowaną przestrzeń wolności. Czasami stawała się ona napędem do szukania tej wolności również na zewnątrz.
Nie jestem pewna, co prowadzi opowieść w „Chłopkach”. Wiem kto – kobieta współczesna, która daje znać o swoim istnieniu i poglądach. Ale jest jeszcze coś – nie za nią, ale za przytoczonymi opowieściami – co pozostaje milczące. Może to stłumione emocje? Zewnętrzna szorstkość i wewnętrzny bulgot? Większe emocje wchodzą w tekst razem z cytatami z prasy międzywojennej, która nieraz lubowała się w panice moralnej i odniesieniach do „ciemnoty i zabobonu”. Autorce być może nerwy odrobinę puszczają, kiedy opisuje pogromy z końca lat 30. inspirowane przez prawicową propagandę nienawiści. Wywleka wtedy stareńkie słowo „żydożerca”, opisując retorykę sączącą się ówcześnie całkowicie bezkarnie ze strony nacjonalistów. A finalnie stawia nas wobec konieczności zmierzenia się z możliwym antysemityzmem własnych przodkiń, bez stosowania żadnych uników.
W każdym razie nagromadzenie materiału historycznego w „Chłopkach” (etnograficznego jest stosunkowo niewiele) pozwala lepiej zrozumieć, dlaczego zmiany, które zaszły po II wojnie światowej, były przez znaczną część wiejskiej ludności witane entuzjastycznie. Na inne opracowanie musi poczekać historia tych zmian, wprowadzanych na dobre i na złe, a także opis „transformacyjnego” zwijania chodnika cywilizacji, który przy wielu problemach, zaniechaniach i zmaganiach udało się dociągnąć do wsi w okresie PRL. To historia likwidowanych w latach 90. XX wieku spółdzielni, kółek rolniczych i domów kultury, zamykania izb porodowych, przychodni, kiosków i tytułów prasowych, które były ważne dla wiejskich społeczności.
Diabelskie interwały
„Ludowy antyklerykalizm” Michała Rauszera to najlżejsza z opowiadanych tu książek. Literalnie najlżejsza, według wagi kuchennej waży 280 gramów, a „Panów piłą” – 836. Ponadto zdobiona jest spektakularnie różową okładką i pokazuje w sposób przekrojowy, że relacja klas ludowych z Kościołem katolickim to związek raczej w stylu „to skomplikowane”.
Dawniej Kościół katolicki był jednym z trzech obok szlachty i króla posiadaczem ziem, egzekwował bezwzględnie pańszczyznę, brał udział w formatowaniu ludu do posłuszeństwa, a niektórzy jego przedstawiciele handlowali posługami kapłańskimi za wysokie stawki, za ostatni sakrament odbierając ostatnią krowę. To budziło sprzeciw, tak jak i zachowane w przyśpiewkach wykorzystywanie dziewcząt i dzieci:
Jak odprawiał nabożeństwo
Aż się siano w brogu trzęsło
albo
Ksiyże, ksiyże, cóż to za kazania,
jak zobaczysz ładne dziywcze, ciugle patrzysz na nie.
Ksiyże, ksiyże, cóż to za kazania,
jak zobaczysz małe dziecie, ciugle patrzysz na nie.
Michał Rauszer, „Ludowy antyklerykalizm. Nieopowiedziana historia”. Znak, 352 strony, w księgarniach od kwietnia 2023Rauszer negocjuje wydźwięk wielokrotnie błędnie rozumianego cytatu z Karola Marksa o religii jako opium: „Religia jest westchnieniem uciśnionego stworzenia, sercem nieczułego świata, jest duszą bezdusznych stosunków. Religia jest opium ludu”. Marks miał na myśli dosłownie narkotyczną ulgę, którą przynosiły wiara i obrzędowość, pocieszenie w nędzy i cierpieniu, ukojenie i uwznioślenie dla zmaltretowanej psychiki człowieka pracującego. Wolnością od nieustannej pracy i przemocy stawały się ekstazy religijne w kościele, zaś w karczmie – transowy taniec do żywiołowej muzyki, której doświadczenie na moment wszystkich zrównywało. Choć nawet przy ławach w karczmie panowały hierarchie – podział na chłopów bogatszych i biedniejszych – to na dechach do tańca wszystko mieszało się ze wszystkim, prowadzący zamieniali się w prowadzonych, ku zgorszeniu księży baba tańczyła z babą, a chłop z chłopem. Czy biedni i głodni wirowali w tańcu jak opętani? Wiele wskazuje na to, że tak.
„Żeby zrozumieć, co się dzieje wśród ludu, i to niezależnie od tego, czy mówimy o nim w rozumieniu historycznym czy współczesnym, musimy wyjść w analizach poza debaty toczone wyłącznie przez ludzi pióra [...] Przy analizie ludu prym wiedzie bowiem kategoria ciała – to za pomocą gestów czy rytuałów członkowie ludu wyrażają większość myśl” – pisze autor. A w innym miejscu dodaje: „Dla klasy ludowej ciało i dusza stanowią jedność – dlatego wybiera ostentacyjne formy religijności, takie jak pielgrzymki, śpiewy i rytuały. Lud może modlić się za pomocą ciała, czyniąc pewne gesty, w określony sposób się ubierając i wykonując konkretne czynności”.
Rauszer płynnie przechodzi od ludowych przyśpiewek i historii objawień pielęgnowanej wbrew kościelnej administracji, historii rabacji, reformacji i herezji do internetowych memów uznanych za współczesne elementy folkloru, do cenzopapy, papaja i innych internetowych aktywności „o wyraźnie bluźnierczym charakterze”. Ostatni zwrot akcji wykonuje autor, wchodząc w analizę muzycznej alternatywy rockowo-punkowo-metalowej w Polsce po 1989 roku, dla której odrzucenie Kościoła było jednym z istotnych elementów tożsamościowych, i dodaje do tego czarne protesty przeciwko wprowadzeniu zakazu aborcji.
Jak to się wszystko klei w jednej książce? Dobrze się klei, niczym władze kościelne z władzami państwowymi przy podpisywaniu konkordatu w 1993 roku, co sygnatariusze uczcili kieliszkiem szampana. Ten szampan z pewnością nie spodobałby się ani Szeli, ani Dragance z fajką w zębach, która ponoć przewodziła grupie mężczyzn podczas rabacyjnego niszczenia i rozkradania mienia kościelnego, ani skromnym mariawitom, ani chłopom, co śpiewali „krakowiaki”:
Niech padają kule –
Żadna nas nie zrani;
Z nami Bóg i prawda,
Z tamtymi szatani.
Skurcze
Remigiusz Okraska w tonie krytycznym stwierdza, że rozpętał się prawdziwy owczy pęd na ludową historię Polski, że panuje powszechna ludomania, a nawet wykształciła się nowa intelektualna moda chwalenia się wyrwanym z genealogii i oderwanym od teraźniejszych kontekstów chłopskim przodkiem. Patrząc z dystansu, który daje mi łódzkie podwórko, widzę, że być może rzeczywiście mamy do czynienia z pewną nerwową „newsowością” i dużą liczbą kliknięć w tym kierunku. Być może u niektórych osób następują intrygujące przesunięcia między wstydem a aspiracją. „Ludowohistorycznych” publikacji jest coraz więcej, a popularnych wydawców znajdują nawet takie książki, które kiedyś co najwyżej kurzyłyby się na półkach ze słabym składem, drobną czcionką i toporną grafiką odpowiednią dla opracowań szkolnych. Na rynku książki temat zassał, stworzył się trend w marketingu, a za nim ciągnie cała branża okołoksiążkowa.
Coś jednak dzieje się z ludowymi opowieściami także poza rynkiem, w ludzkich głowach i żołądkach, tak wnioskuję z obserwowania dyskusji i ogólnego rezonansu czytelniczego. Spotkania autorskie często wnoszą treści jeszcze ciekawsze niż same książki. Tekst pisany i redagowany nie wszystko chce przyjąć, a powiedzieć można i więcej, i swobodniej. W kolejnych falach rezonansu czytelnicy i czytelniczki wybierają formę bezpośredniego kontaktu i zwierzenia. Ludzie listy piszą, ślą do autorek i autorów intymne korespondencje (nie posty wystawiane na żer komentariatu w internecie), zwierzenia o swoich rodzinach i o tym, co pozwoliła im sobie uświadomić lektura danej książki.
Kiedy ktoś z „ludzi pióra” odgrzewa nieco już wystygłe tezy o prześnionej rewolucji, mnie się wydaje, że wypieramy coś znacznie bardziej skomplikowanego niż pochodzenie z chłopstwa. Wypieramy konflikt wewnątrz własnych biografii rodzinnych, które łączą nie tylko różne klasy społeczne, ale też regiony, religie, etnosy, narodowości oraz mnóstwo niewiadomych niesionych przez liczne sieroty, wojny i przesiedlenia. Ci, którzy mają wśród gałęzi rodzinnych historie tzw. awansu społecznego, międlą jego mniej oczywiste konsekwencje – alienację psychiczną w mieszanych małżeństwach, kulturowe wyobcowanie pomiędzy członkami najbliższej rodziny, opresyjność poprawnej polszczyzny, która uwiera jak przyciasne lakierki, opowieści o miejskich wnukach mówiących swoim wiejskim babkom, że śmierdzą (to rzeczywisty przykład z „Chłopek”). Mnóstwo skonfliktowanych emocji. Skurcz w żołądku.
Prawda ma warstwy, a pamięć współpracuje z wyobraźnią dużo częściej i bardziej kreatywnie, niż byśmy chcieli, weryfikując fakty z opowieści rodzinnych. „Genealogiczne śledztwa często kończą się melancholią” – pisze Kuciel-Frydryszak o doświadczeniach poznawania trudnej przeszłości rodzinnej. Ale tak naprawdę wszystko zależy od wyjściowych oczekiwań. Od dychotomii wstydu i aspiracji. Od tego, czy będziemy w stanie się od niej uwolnić.