A więc, widzicie, od tego zaczęły się wszystkie kłopoty: od uśmiechu.
Od tego cholernego uśmiechu.
Część uniwersum kreskówki produkowanej przez studio Warner Bros. to pustynia, wąski tunel, laska dynamitu i jegomość w meloniku lub kraciastej czapce, który podśpiewuje pod nosem pieśń o tym, że tylko więcej i więcej (czego? nie konkretyzuje, prawdopodobnie wszystkiego po trochu) może mu przynieść:
a) ulgę,
b) zwycięstwo.
W tym uniwersum jego przeciwnikiem, sprawcą jego upokorzenia i obiektem jego zemsty jest królik przegryzający piach marchewką, bezczelny, uśmiechnięty, dopytujący: co słychać, Doktorku?, zwierzę niby skazane na śmierć i spisane na straty, a jednak dzięki zuchwalstwu zawsze zwycięskie, postać, która – twórcy tak to przedstawiają – łączyłaby w sobie jakości d’Artagnana, doktora Dolittle i Dorothy Parker.
Królik Bugs uosabia sukces, a to oznacza, że miał wielu ojców: na ekranach pojawił się w 1938 roku, jeszcze nie przypominał siebie, jeszcze był szczuplejszym, bardziej wydłużonym wariantem samego siebie, w 1939 roku dostał wreszcie imię (Charlie Thorson gryzmoli w szkicowniku najpierw rysunek, a potem to, co rysunek ma przedstawiać: Bug’s Bunny, króliczek Bugs’a, Bugsa, czyli reżysera kreskówki „Porky’s Hare Hunt”).
Co ma wspólnego jednak królik Bugs z chłopem polskim? O tym zaraz.
Historie ludowe w „Dwutygodniku”
Ludowa historia Polski zagościła w naszych dyskusjach na dobre. Odkrywamy kolejne obszary przemilczeń, spieramy się o feudalizm, pańszczyznę, wyzysk, niewolnictwo i nie kupujemy już łatwo sympatycznych opowieści o kulturze szlacheckiej. Ale co z tych dyskusji wynika dla współczesności? Jak nasze chłopskie przodkinie mogą nam pomóc w epoce pandemii, prekariatu i kryzysu klimatycznego? Co mamy zrobić z dorobkiem kultury ufundowanym na przemocy? I czy nasze ciała wciąż noszą ślady dawnych lęków?
I
Zrazu pewnego nas, dzieci ze szkoły podstawowej z terenów podmiejskich, zabrano w podróż etnograficzną do skansenu: obowiązkowo bielone ściany, obowiązkowo słomiana strzecha, maślnica, kominek, zbyt krótkie i zbyt miękkie łóżka („człowiek w dawnych czasach był mniejszy niż człowiek w obecnych czasach”), w ramach wizualnych rarytasów, ekscesu w zgrzebności – wymalowane na błękitno okiennice.
Człowiek poniżej setnego roku życia nudził się tym szybko, człowiek poniżej dziesiątego roku nudził się tym od razu, stąd, widać, twórcy skansenu stanęli prędko przed podobnym dylematem co pan bóg dnia szóstego: uznali, że brakuje tam ludzi. Zorganizowano szybko więc performans mający tchnąć życie w chałupkę i entuzjazm w dzieci, w gruncie rzeczy zaś zryć prawdziwą wsią tzw. beret – oto w ustalonym momencie na skansen przypuszczano nalot aktorów wcielających się w tzw. prawdziwych chłopów: błyskały widły, szeleściły falbany, spod zakasanych połów spódnicy wyłaniał się biały materiał wielkich majcioch wieńczonych obszyciem przywodzącym na myśl ozdobę indyczych kostek na brytfance.
Przede wszystkim jednak panował harmider i zamieszanie takiego rodzaju, że można było odnieść wrażenie, że celowano w odegranie etiudy „chłop popierdolony”: wydzierający się jak pisklę w gnieździe i podobnie przy tym wciągający szyję przy podobnie rozwibrowanym języczku w gardle; szamoczący się, jakby próbował oddać gestem ciała i tańcem jakość uderzania łyżką w blaszany garnek; wykonujący zadanie aktorskie: wyskocz z wrzątku nago i biegnij przed siebie.
W jasełkach skansenu chłop był głośny, zdebilowaciały, rubaszny, wulgarny, dej kurwa pobruszyć, zainteresowany Marynim zadkiem i orką, większość z dialogów proponowanych dotyczyła zaś tego, co się zjadło, lub tego, co będzie jedzone.
Jako dziesięciolatka zrozumiałam, że największym naturalnym wrogiem występującym w przyrodzie jest chłop.
II
Pięć lat później zrozumiałam, że sama jestem wieśniakiem. W gimnazjum wynikało to z prostej gradacji – ci z terenów podmiejskich byli lepsi niż ci z terenów położonych dalej od miasta, ale gorsi niż ci, którzy mieszkali na terenie miasta, przy czym miejscowość, w której mieszkałam, mimo położenia poza miastem właśnie, z wsią niewiele już miała wspólnego – większość nielegalnie sprzedawała buty, kto żywotniejszy, ten jeszcze łapał się na MPK-a, chociaż większość mogła z dumą na pytanie, czy widziała na własne oczy konia, powiedzieć: tak.
W 2003 roku obelgą przeważającą, chodliwą, wręcz modną było powiedzieć komuś „ty wieśniaku”; w tym słowie zawierała się cała sponiewierka, podejrzenie, że jest się jakimś takim nie takim. Wieśniacy bez gustu się ubierali, wieśniakami byli co gorsi z wuefu, ci, którzy wolniej biegali, bliżej rzucali piłką lekarską, ci, którzy nie chcieli dać odpisać, i ci, którzy ściągali; był „wieśniak” wariantem dzisiejszego słowa „zjeb”.
Wracając ze szkoły na przystanek PKS, zaczęłam nadkładać drogi, żeby nikt z klasy mnie nie zobaczył.
III
Pięć lat później wzdłuż DK1, przy stacjach benzynowych, przy hotelach zaczęły powstawać restauracje typu chłopska chata. Nikt nie naklejał kelnerkom czarnych pasków na przednie zęby, żeby bardziej przekonująco odgrywały rolę chłopki, autentycznej, czyli lubieżnej i szczerbatej, inwestowano raczej w przytulność: szerokie ławy z jasnego drewna, plastikowe warkocze czosnku pod sufitem, śnieżnobiałe (śnieżnobiałe, oczywiście, że śnieżnobiałe, Pollena 2000 i ociec, co mówi czy prać, czy nie prać, pozostawili po sobie wyraźne skojarzenie) menu pisane przyjaznym Comic Sansem (czy jego protoplastą), dania określane językiem upozowanym na staropolski, ale taki, który wyobraża sobie dziecko: polewka, łza śmietany, micha, pajda, oferta spożywcza, która rzadko gościła w chatach, ale przede wszystkim smalec, masło, słoninka, skwarek, pierogi pływające w tłuszczu – polski smak umami.
Całość – nadal skansen, ale taki, w którym ludzie już się najedli i nie mają siły straszyć.
IV
Polska wyobraźnia społeczna stworzyła coś na kształt uniwersum podobnego do uniwersum Marvela czy DC. W roli, dajmy na to, Batmana występuje szlachta: ekscentryczne wdzianko, lokaj, zmyślny powóz, przede wszystkim zaś odwieczna walka o Polskę, polskość, kulturę, tradycję, gość w dom, Bóg w dom, o to, by głosić polską tolerancję – nieprawdą jest, iż Rzeczypospolita była państwem stosów, skoro była państwem bez stosów, w miejsce argumentu: osobiste przeświadczenie, ale nie takie zwykłe, tylko głębokie.
Chłopi prezentują się niczym mieszkańcy Gotham City: raczej występni, chyba że nie było ku temu raźnej okazji, raczej występujący jako tłum o wielu rękach i głowach, zbiorcze ciało, które – czasami bywało – zyskiwało twarz konkretnego złoczyńcy rzucającego wyzwanie Batmanowi.
Michał Rauszer, „Bękarty pańszczyzny”. Wydawnictwo RM, 296 stron, w księgarniach od września 2020
O ile, pisze Michał Rauszer w swojej książce „Bękarty pańszczyzny”, szlachcic był nośnikiem polskości i strażnikiem polskości, o tyle przeciętny chłop Polski się bał, miał z Polską jak najgorsze skojarzenia i po Polsce niczego dobrego się nie spodziewał, Polska kojarzyła mu się ze znienawidzoną pańszczyzną i z prześladującym panem – powstańców narodowych, miał mówić Witos (przytacza), traktowali chłopi jak zbrodniarzy. Chłop będący własnością Pana Polaka – pisze Rauszer – nie miał wielu powodów, aby się z nim identyfikować, chociaż łączyła ich wspólna religia, łączył ten sam język.
Debata o zniesieniu pańszczyzny pojawiła się dopiero na początku XIX wieku w Galicji. Kręgi konserwatywne były nią oburzone, kręgi postępowe – czytam w książce „Bunt mas” – zrozumiały, że o żadnej niepodległości nie będzie mowy bez poparcia chłopów. A póki pańszczyźnie starczy sił na trwanie, o poparciu chłopów nie będzie mowy. Pisze Rauszer: w XIX wieku chłopi podobnie nie identyfikowali się z Polską i nie czuli się Polakami. Polskość, dodaje, nierzadko była przecież budowana na opozycji wobec chłopów.
O tym, jak ważne było to, aby jasno móc odróżnić jedną warstwę od drugiej, wiedział niejaki Walerian Nekanda-Trepka, który – pisze o nim Rauszer – poświęcił część życia tropieniu chłopów podszywających się pod szlachtę, w „Księdze Chamów” wytykał i nagłaśniał zachowania, które chłopa nieodzownie zdradzą (na przykład to, iż chłop, żrąc kapłona, nie będzie potrafił tak dalece się zachować, że kawałek jego ukrywać będzie, resztę kapłona niby cham czy zwierzę przytrzymując nogą).
Chłopi, tu znowu pisze Rauszer, nawet w czasach Polski Ludowej, która w samej nawet nazwie miała założenie tego, że owa warstwa zostanie wyniesiona ponad inne warstwy, nie zyskali szerszego rozpoznania. W latach 90., kiedy wykluwała się klasa średnia (czy może niższa klasa średnia), w ramach desperackich poszukań nowej opowieści na siebie w dobrym guście było odnalezienie szlacheckiego przodka.
Szlachectwo, pisze Rauszer, uwznioślało, dowodziło wyższości, było jak „dusza” wkładana w ciało, stanowiło rodzaj protezy pamięciowej: człowiekiem w sensie właściwym jest szlachcic. Chłopu duszy brakuje, a więc chłop jest bliższy zwierzęciu.
Rauszer przytacza wypowiedź Jakuba Bojko, posła na Sejm, który pisać miał o tym, że polski chłop w zasadzie dusze to ma nawet dwie, ale ta druga należy do pewnej starszej pani, która zmarła w 1848 roku i która zwała się pańszczyzną, i która trzymała w niewoli strasznej przez ponad czterysta lat całe chłopskie plemię, i która zabiła człowieka w chłopie.
Rauszer dodaje: nowoczesna tożsamość i polska świadomość narodowa wśród chłopów (z wyjątkami działaczy ludowych) kształtuje się dopiero od końca XIX wieku, a duża w tym zasługa ruchu ludowego, który uważał, że jeśli cokolwiek ma spoić ludzi, którzy tyle czasu spędzili pod różnymi zaborami, to jest to polska tożsamość.
V
Co ma wspólnego Ameryka i chłop polski?
Rauszer odpowiada: w XV wieku do Europy z Ameryki zaczynają docierać cenne kruszce.
Zwłaszcza srebro. W Europie tym samym rośnie siła nabywcza. W Europie tym samym rośnie popyt na polskie płody rolne, zboże i drewno. W Polsce szlachta posiada prawo własności ziemskiej, co daje jej przewagę na rynku. Zaczyna się rozwijać polskie niewolnictwo. Od wprowadzonych w 1496 roku przez Jana Olbrachta, za którego ponoć wyginęła szlachta, statutów piotrkowskich chłop polski przywiązany zostaje do ziemi i nie ma prawa opuszczać wsi bez zgody swojego pana. Do 1768 roku za zabicie chłopa we „własnych dobrach” groziła, pisze Rauszer, wyłącznie kara grzywny. W tym samym roku przegłosowane zostają prawa kardynalne, to znaczy, że wolność złota i szlachecka zostaje utwierdzona, utwierdzona zasada liberum veto, wolna elekcja, prawo wypowiedzenia posłuszeństwa królowi – ale, zaznacza Rauszer, a ja za nim robię tu emfazę – wprowadzono możliwość kary śmierci, która dotknąć mogłaby nawet i dziedzica szlacheckiego, gdyby na przykład zabił on „własnego” chłopa na „własnej ziemi” w sposób rozmyślny, dobrowolny.
Naprzeciw oczekiwaniom szlachty wychodzi jednak polski paragraf dwadzieścia dwa: skazać za zabicie chłopa można szlachcica jedynie w momencie, w którym znalazłby się świadek jego zbrodni, inny szlachcic.
W efekcie – przytacza Rauszer – niejaki Mikołaj Potocki, szlachcic tak szlachetny, że aż kruchy, i tak kruchy, że aż chrupki, kazał chłopkom wchodzić na jabłoń i kukać, a potem strzelał do nich ze śrutówki i śmiał się, bo śmieszne, ach, jakże śmieszne było, kiedy kukające chłopki spadały z drzewa. Niejaki Stanisław Warszycki (szlachectwo potwierdzone, choć nie wiadomo, czy stopy miał wąskie i błękitne) za ułożenie rymowanki, wedle której ssał kobyle cycki, nakazał figlarza rozerwać końmi.
Rauszer opisuje przemiany społeczne, które nastąpić miały między XV a XIX wiekiem. Z jednej strony, pisze, postęp, rozwój medycyny i technologii. Z drugiej, wywłaszczanie ludzi, degradacja ich na rzecz wąskiej elity. Od XVI wieku chłopi i ich ziemie zostają skolonializowane, pisze Rauszer: wąskie grono uprzywilejowanych zdobyło zasoby szerokiego grona, któremu zdecydowano się zabrać. Zysk z pańszczyzny w skali rocznej wynosił pięć procent. Dodaje: ekonomiści wskazują dzisiaj, że takim procentem zysku odznaczają się tylko najlepsze współczesne przedsiębiorstwa. Skoro produkcja szaleje, skoro zysk jest tak wysoki, skoro miało być tak dobrze, dlaczego było tak źle?
Odpowiedzi na to pytanie podejmuje się cytowany w książce Marcin Piątkowski, autor opracowania „Europejski lider wzrostu. Polska droga od ekonomicznych peryferii do gospodarki sukcesu”: zysk ów był spektakularnie przejadany, zaś to, czego szlachta przejeść nie zdołała, inwestowała we własny wizerunek.
VI
Rauszer zauważa, że jednym z najbardziej powszechnych mitów był ten, że chłopi rzadko czy wcale się wobec pańszczyzny mieli buntować – wysnuwa nawet tezę, że w Polsce do roku 1989 opór jawny wobec władzy (chociaż był możliwy) wydawał się trudniejszy do wyobrażenia niż gdzie indziej.
Chłopi, pisze Rauszer, buntowali się w ramach struktur, które były im znane i zawierały elementy tzw. codzienności. Buntowali się, korzystając z kolektywności, z tego, że było ich bardzo wielu. Buntowali się za pomocą, pisze Rauszer, „odwrócenia form dominacji”: skoro bowiem dominacja to wykorzystywanie pracy, stosowano wobec pracy opór: strajk włoski, sabotowanie. Jeśli dominacja przejawiała się w przywłaszczaniu własności – opór wobec tej formy dominacji był oporem uderzającym we własność (kłusownictwo, podkradanie zboża). Bunty chłopskie nie rozpowszechniały się, pisze Rauszer, poprzez naczynia połączone konkretnej struktury organizacji, ale za pomocą rozchodzącej się wiadomości: CHODŹCIE WSZYSCY, ZNAM CZAS I MIEJSCE, W KTÓRYM MOŻNA SIĘ ZBUNTOWAĆ OTWARCIE.
Dajmy więc na to – przytaczam przykłady za autorem książki – wesela, święta, pochody.
VII
A więc strajk, sabotaż, manifestacja.
A także – poniekąd – rozbójnicza działalność.
Pisze Rauszer: w Polsce przyjmowała kształt albo działalności przestępczej, albo działalności zbójników społecznych – to jest tych, którzy uderzali w państwo czy lokalnych panów. Popierani byli przez lokalną społeczność tak długo, jak długo jej nie atakowali.
Weźmy takiego Ondraszka: ze złości na niesprawiedliwość zaprzedał duszę diabłu, za co otrzymał od niego obuch i kołek – obuchem można było Ondraszka zabić (niczym innym, niczym więcej) – i kubek: jeśli go obrócić do góry dnem, sprawiał, że wszyscy wokoło zasypiali – frymuśne, acz w legendzie niezbędne duo tego, aby Ondraszek mógł się wielkim panom w imieniu ludu przeciwstawić.
W mitach ludowych zbójcy prezentowali się – może nie przyjaźnie czy serdecznie – ale barwnie: popadali chętnie, zauważa Rauszer, w kicz, przesadę, bo kicz i przesada w stylu równały się emancypacji: to, jak musieli się ubierać (skromnie, praktycznie, wygodnie – do pracy), porzucali chętnie na rzecz tego, w jaki sposób nie mogli się ubierać – w czasach niewolnictwa w USA zniewoleni mieli ścisły kodeks ubierania się: przeważały szarości.
Dajmy na to – Rauszer daje – przykład z filmu „Django” Quentina Tarantino: nie bez przyczyny główny bohater, skoro wyzwala się spod jarzma i skoro zostaje mu oddana pierwszy raz w życiu decyzja co do tego, co na siebie włoży, popada w obfitą, baśniową niemal wybujałość.
VIII
Wsród form odpowiedzi na ucisk, jakie wymienia Rauszer, pojawia się także myślenie magiczne.
Strach przed czarami bywał – wobec innych narzędzi – realną bronią klasową. Odwetem za ten strach (ta moneta ma zawsze dwie strony) były oskarżenia o czary.
W książce „Bękarty pańszczyzny” przytoczona jest ciekawa opinia jednej z cenionych badaczek procesów o czary, Małgorzaty Pilaszek: miała ona zauważyć, że ponad połowa (blisko 60%) publicznych oskarżeń (tych, o których wieść przetrwała chociażby do naszych czasów) pojawia się w regionach, przez które przechodzą szlaki wymiany handlowej.
To kobiety najczęściej odpowiedzialne były – pisze Rauszer – w gospodarstwach za te obszary działalności, dzięki którym mogła się pojawić w domu ekonomiczna nadwyżka lub jej niedobór. One dbały o bydło, one warzyły piwo, zbierały miód, tkały, wreszcie: to na ich barkach spoczywała odpowiedzialność za handel na targu. Wobec niedoboru kruszcu czy gotówki środkami płatniczymi stawały się zioła, jaja czy tkaniny – a więc wszystkie te dobra, które niejako przechodziły przez kobiece ręce.
I dalej: to miejsca, w których procesy wczesnokapitalistyczne (wymieńmy za autorem: wahania cen, spekulacje, monopole) pojawiały się szybciej, może bardziej zachłannie, co najważniejsze jednak: nie do przyłapania na gorącym uczynku (bieżąco, doraźnie), gołym okiem. Czyli niewidoczne, czyli diabli nadali. To, co nieuchwytne, najprościej było wyjaśnić poprzez działanie czarów.
Im cięższe nastawały czasy – Rauszer zauważa: druga połowa XVII wieku to pasmo nieurodzajów, do tego doszedł kryzys monetarny, wojny – tym chętniej ufano pomówieniom o czary: jednego dnia chłop kupił krowę za korzec zboża, drugiego za tyle samo najwyżej ćwiartkę krowy – jak to rozsądnie i logicznie wyjaśnić?
Rauszer: wobec braku pieniędzy następował zwrot do sił nieczystych. Nie bez przyczyny większość diabłów i demonów miała pilnować ukrytych skarbów.
IX
Wróćmy jednak do uśmiechu królika Bugsa, od którego wszystko miało się zacząć – a jeśli nie wszystko, to przynajmniej ten moment w opowieści, w którym dochodzi do oporu wobec długotrwałego pata.
W słowiańskich baśniach, pisze Rauszer, pojawiają się – jako mocne metaforyczne figury – wilk i pies. Pies nad wilkiem teoretycznie – przynajmniej u zarania baśni, akapit zaraz po „dawno, dawno temu” – góruje: jest bliżej człowieka, bliżej ludzkiego domu, żre to, co człowiek, ma dostęp do pieszczot spod ludzkiej ręki.
Wilk, pisze Rauszer, jest wobec psa do przodu tylko o to, co sobie ukradnie.
Dodaje: w amerykańskim folklorze podobną funkcję miał pełnić Brother Rabbit, protoplasta właśnie królika Bugsa: niby chuchro, niby miernus, niby skazany na porażkę, niby w wiecznej opozycji wobec tych, którzy są bardziej drapieżni, lepiej uzbrojeni, szczelniej zabezpieczeni akumulacją kapitału – a jednak dzięki sprytowi i dzięki bezczelności zawsze uda mu się oszukać złego pana.
W polskiej tradycji – skoro otwarty bunt wobec pana nie przyniósłby żadnej korzyści – stosowano często techniki sabotażu: pracowano wolniej, mniej dokładnie, proste czynności zajmowały dwa razy więcej czasu, niż powinny normalnie. Wobec tego rodzaju oporu pan i władca nie miał wątpliwości: chłop wolny, bo głupi, chłop źle pracuje, bo tępy, chłop ziarno rozsypał, bo chłop zdebilowaciały – wszystko się panu zgadzało, przy czym pan mógł się poczuć dzięki temu psychicznie lepiej i mocarnie: komu tam świecisz, głupieloku, panu trzymasz tę pochodnię czy sobie?
W głowie pana niewolnik nie tyle nie ma prawa do buntu, ile mu ten bunt – jako pomysł – rzadko w ogóle przychodzi: co najwyżej pies, jeśli go pozbawić ogona, będzie rzucał się na wszystkich w gniewie – z tego powodu tylko, że odebrana mu zostanie możliwość wyrażania radości.