Dwa dziwne pyski
CarShowShooter CC BY-NC-SA 2.0

15 minut czytania

/ Obyczaje

Dwa dziwne pyski

Weronika Murek

„Z pomników polskich najbardziej lubię ten katowicki, okropny. Piłsudski na nim dosiada: i konia, i swego wizerunku” – o koniach z pomników triumfalnych

Jeszcze 4 minuty czytania

Przez jakiś czas kładłam się spać później i jednym z nawyków, jeśli nie zwyczajów, było wieczorne podziwianie brzucha końskiego przy pomniku hrabiego Gyuli Andrsásyego nieopodal węgierskiego parlamentu. Mgliste miałam pojęcie o tym, kim był Gyulia Andrássy, o jego zwierzęciu jeszcze mniej wiedziałam: obydwoje zastygli na tle dobrego nieba, jeden dęba, drugi podobnie wzburzony, gotowy do ataku. Lubiłam z dołu patrzeć na brzuch konia: na przebijającą wyraźnie siateczkę żył, na napięte mięśnie pod kamienną przecież skórą – wiele było życia w tym, co celowo powołane do istnienia jako bezgranicznie martwe, gdzie zmienna losu to ledwie zmiana kształtu, nic więcej – z kamienia w kamień, ale jeżeli można od czasu do czasu pozwalać sobie na przyjęcie na świat podobnego widma, to ja przyjmowałam. I stawali nade mną Gyulia Andrássy i jego koń, ten pierwszy nieprawdopodobny, nie tyle nie wskrzeszony w pomniku i poprzez pomnik, ale jak gdyby w ujemnych punktach za życie – to rzeczywiste, wśród tkanek, dawne: nie ma go i nie było nigdy, a kto inaczej twierdzi, po prostu zmyśla.

Co innego statua konia: energia zaklęta w kamień, żywot ulany; w każdym zakrzywieniu, w każdej chropawości jeszcze bardziej realny, jeszcze wyraźniej odrywający się od podobnych pomników, gdzie i jeździec, i koń sprawiają zaledwie wrażenie symboli, szkicu, uchwyconej na żywym uczynku magmy albo wyślizganej masy wobec tylko dobrej woli przybierającej ludzkie, końskie kształty.

Mam do pomników stosunek nienawistny i żadnego dotąd nie potrafiłam dostatecznie oswoić, i nie mówię o przyjaźni, raczej o skromnym poczuciu, że jestem w stanie się przysiąść czy nadłożyć kawałek drogi, żeby raz jeszcze się przypatrzyć, raczej mi przypominały (to jest kwestia do ustalenia, czy one przypominały, czy ja nie zapominałam) brak strzelisty, zdawanie relacji z życia, którego już nie ma, relacji, to trzeba dodać, w której istniały tylko dwa wcielenia, dwa stany skupienia: tężenie i rozpuszczanie się.

I tak, kiedy patrzę na pomnik Gyuli Andrássyego, wierzę, że istniał jego wierzchowiec, czy istniał człowiek – może, nie wiem.

POMNIKOMANIA 2019

Po co stawiać kolejne pomniki? I po co robić kolejną pomnikową wystawę? Czy to medium nie jest przestarzałe? A przede wszystkim: czy w obliczu tylu konfliktów wokół monumentów nie warto raz na zawsze porzucić tej formuły? Tegoroczny festiwal WARSZAWA W BUDOWIE odbywał się w Warszawskim Pawilonie Architektury ZODIAK oraz na placu przed budynkiem. Festiwal składał się z trzech równorzędnych elementów: prezentacji pomników na publicznym placu, wystawy w pawilonie Zodiak, a także programu publicznego: debat, warsztatów, oprowadzań oraz dyskusji. Towarzyszyła mu również strona internetowa prezentująca badania społeczne zrealizowane w ramach przygotowań do festiwalu oraz długoterminowe analizy autorstwa Zespołu Badania Pomników Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.

Kees van Tilburg pisze: większość postaci uwiecznionych na koniach dzisiaj nie wybroniłoby się przed Trybunałem w Hadze. Pisze też: pomniki konne miały jedno podstawowe zadanie: nawet po śmierci – człowieka, państwa, systemu – stróżują hierarchii. Dobry pomnik władcy czy żołnierza to taki, do którego trzeba zadrzeć głowę. Dystans pomiędzy podziwianym a podziwiającym to jedyna pozostałość po władzy, którą kiedyś pierwowzór sprawował nad poddanymi czy szeregowymi żołnierzami. W tym kontekście, pisze Kees van Tilburg, usadzenie na koniu przyczynę ma praktyczną: chodzi o zwiększenie dystansu. Kamienny koń niczego nie upamiętnia – służy za dodatkowy cokół dla człowieka.

W podobnym duchu zauważy: dobry pomnik koński to taki, w którym koń oddaje charakter jeźdźca, w którym istnieją obydwoje w harmonii, a zwierze niczym gadżet pasuje do stylu swojego pana. Spójrzmy na praojca wszystkich pomników końskich: antyczna statua Marka Aureliusza i jego wierzchowca (Rzym): obydwoje jednocześnie bojowi i godni, Marek Aureliusz unosi prawą dłoń, koń Marka Aureliusza unosi prawą nogę; z ufnością się w przyszłość przesuwają. Do tego pomnika nawiązuje wykonany przez Bertla Thorvaldsena pomnik księcia Józefa Poniatowskiego przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie. Poniatowski w podobnej draperii, w podobnym kompromisie kostiumu pomiędzy byciem zakutanym, okrytym a byciem nagim; w podobieństwie nawet dwóch twarzy.

Istnieje przesąd, według którego pozycja końskiego pomnika przekazywać ma tajemną informację o tym, w jaki sposób zginął jeździec. I według tej zasady: dwie przednie nogi uniesione – śmierć tragiczna, najpewniej w bitwie. Jedna noga uniesiona – śmierć powolna, tak zwana śmierć nie od razu, być może: śmierć od ran poniesionych na froncie. Przednie nogi na ziemi: śmierć z przyczyn naturalnych.

Według tej zasady wierzchowiec, na którym siedzi książę Poniatowski, powinien stać dęba: zbiórka na budowę pomnika została przeprowadzona niedługo po tragicznej śmierci księcia w rzece Elster. Pomnik sam w sobie będzie miał życie w miarę długie i dość ciekawe, wystarczy powiedzieć właśnie o kontrowersjach, które od początku wzbudzał: zarzucano mu zbytnią frymuśność, schludność niezgodną z zasadami polskiego ducha, przede wszystkim zaś twarz księcia wydawała się pierwszym wzburzonym gapiom zbyt delikatna i „myśląca”, wiadomo było powszechnie, że nie są to cechy powszechnie przypisywane dobrym polskim wojakom, podobnie i koń Poniatowskiego wydawał się zbyt szykowny, niemalże uperfumowany, cała para sprawiała wrażenie zbyt delikatnej, ze zbyt wyraźnym rodowodem filozoficznym, aby można było pokładać nadzieję, że czegokolwiek w bitwie dokonają. I jeszcze ta burza loków: Poniatowskiego, konia – co to ma znaczyć? Zaraz też pojawiają się zarzuty o niedostatecznie romantyczne sportretowanie: dlaczego w tym znieruchomieniu wydają się tacy powolni? Czy nie powinni w tym skamienieniu mknąć przed siebie szybciej? I gdzie symbole romantycznej śmierci, dlaczego żadna chorągiew w tle nie powiewa, dlaczego nigdzie nie przysiadł zrozpaczony Norwid?

„Przeszłość to obce kraje i inne są tam zwyczaje”, napisze L.P. Hartley, trudno.

I jeszcze coś bardziej odkrywczego na koniec tej części: tylko dziewięć procent wszystkich pomników końskich przedstawia klacze.

To będzie dobry przykład: Kasztanka, ukochany koń Józefa Piłsudskiego, nieliczny spomnikowany, który przeszedł też do historii – z własną (choć niedokładną) datą urodzenia w Wikipedii. Zachowały się zdjęcia, listy, dokumenty, opisy: klaczą była „niewielką, z białymi nadpęciami”, na tyle, na ile pozwala na to czarno-biała fotografia, można wyobrazić sobie jej matową, zbyt cierpliwie rozczesaną grzywę, można zauważyć odcięcia kolorów sierści ponad kopytami, jasną plamę od czoła do brody (i pod nią także). Aleksandra Piłsudska pisze: „Prześliczna klacz, odznaczała się inteligencją i wyjątkową łagodnością oraz miłym i przyjaznym spojrzeniem”. W dokumentach i artykułach wraca także troska marszałka: boi się, jak Kasztanka przetrwa tę czy inną podróż, zastanawia się, czy da radę na wertepach, czy będzie się bała. Ostatni raz występują razem na obchodach odzyskania niepodległości w 1927 roku. Odesłana w niezabezpieczonym transporcie klacz przechodzi gehennę; w trakcie jednego z upadków uszkadza sobie kręgosłup tak, że nie jest w stanie już wstać. Niedługo potem umiera. Podobno nie była „dobrym koniem bojowym”: zanadto się bała, zbyt słabowita była, zbyt płocha – wygrywała sympatię delikatnością, tym że była niby przylepa: czuła i słodka, i nic dziwnego, że pierwsza propozycja imienia dla niej brzmiała Fantazja.

Z pomników polskich najbardziej lubię ten katowicki, okropny.

Piłsudski na nim dosiada: i konia, i swego wizerunku – jedną ręką trzyma lejce, drugą ma odchyloną, Kasztanka unosi prawą nogę. To chyba jedyny pomnik, w którym pomnik koński wykonany jest staranniej niż pomnik ludzki – marszałek wygląda tak, jak sobie to w tym momencie wyobrażasz: typowa twarz w typowej minie, zmarszczone brwi, kwadratowa czaszka, wygląda jak zawsze zapewne, wyglądając jak za życia nigdy. Odwrotnie Kasztanka: żywsza jest, czulej odwzorowana – poprzez fałdy skóry, poprzez zgrubienia napiętych mięśni – najpierw ona, ludzka, i dopiero na niej symbol martwy, wąs szczeciniasty.

Odwrotnie w Lublinie: tu Piłsudski wprawdzie o twarzy powszechnie uznanej za stosowną twarz Piłsudskiego, znów wysokie kwadratowe czoło, kostium, wąs – tymczasem kasztanka li i jedynie figuratywna: ot, coś, na czym siedzi, żeby być wyżej, niż pozwalałby na to sam cokół: krucha, głowę ma pochyloną, łuk karku nasuwa skojarzenie ze sposobem, w jaki przedstawiano konie na wazach antycznych.

Byłabym robiła ranking podsumowujący 2019 rok, bym kolejne miejsca (poza podium) przyznała:

4. Pomnikowi Jana Zamoyskiego (2006, Zamość), uwzględniając niekompatybilność charakterów i jeźdźca, i ujeżdżanego (w tym wypadku: konia). Zamoyski siedzi wyprostowany, dłoń wskazuje niebo – wzywa do ataku, hurrdurr polski, daje sygnał, zwyciężymy, za mną. Tymczasem jego wierzchowiec sprawia raczej wrażenie cierpliwego urzędnika znoszącego z rezygnacją nadpobudliwego szefa: grzywę ma okiełznaną, schludną, szyja tworzy z głową niemalże idealny łuk, nawet kamienny ogon sprawia wrażenie sumiennie wyczesanego – czuje się, że Zamoyski mu ciąży. Prawdopodobnie ciąży tak niejeden jeździec – i sprzed skamienienia, i po skamienieniu – ale mało który koń ma w sobie odwagę dać to odczuć; ten w Zamościu daje.

5. Pomnikowi Leszka Białego (1927 rok, Marcinków Górny) za sytuację wręcz odwrotną: za wybitną harmonię i zgodność twarzy i jeźdźca, i konia. (I tak, wiem o tym, że konie mają pyski, mają kłęby i chrapy, ale celowo z tych słów nie korzystam, to nie jest w końcu Agrobiznes w niedzielę rano: zaraz za pyskiem i łapą czai się skrzydełko i nóżka, a w ślad za tym szczęk widelca i noża). Obydwie twarze więc z podobnego rozmysłu i tej samej intencji: podobnie wąskie brody spuszczone solidarnie, podobnie szczupłe torsy, podobnie odchyleni, stanowiący doskonały niemal przykład montażu spójnego jak u centaura. Pewien niepokój najwyżej, pewną nieadekwatność może budzić fryzura Leszka Białego: równo przycięta grzywka typu piastowski garniec, koń w porównaniu z nim przystrzyżony ze smakiem.

6. Pomnikowi Kazimierza I w Opolu, głównie za cudowną inaugurację, z której na żywo zdawało raport Radio Opole. „Dla rzeźbiarza pomnik konny to rzeźbiarskie K2”, mówi autor rzeźby, Wit Pichurski, a radio to przytacza, i cytuje zaraz także wypowiedzi mieszkańców, którzy pojawili się w pobliżu, żeby obejrzeć odsłonięcie pomnika: „Książę kojarzy się tak dostojnie, właśnie jak rycerz na koniu”, mówi jedna z osób, ktoś inny dodaje: „Książę jest taki uśmiechnięty i radosny”.

7. Pomnikowi Stefana Czarnieckiego z 1934 roku (autor: Wojciech Aleksander Dudek) w Komorowie za to, że Czarnecki wygląda jak źle nastrojony człowiek, a z pleców wyrasta mu przyczajony husarz, co wystrzeliwuje pomnik w rejony słusznej psychodeliczności niby z Cadaques.

8. Pomnikowi Złotego Ułana w Kaluszynie, rzekomo wzorowanego na wizerunkach Napoleona, za to, że łączy w sobie solidarny pęd i jeźdźca, i wierzchowca, rzadką sytuację, gdy nikt nie zostaje z tyłu, wiatr podwiewa i pelerynę, i koński ogon, ułan ma wprawdzie szablę wyciągniętą przed siebie, gotową, ale jego koń sprawia wrażenie, jakby się zapomniał w swobodnym, jeśli nie swawolnym, kłusie, w sytuacji niekoniecznej, niewojennej – łąka, pole, przestrzeń.

9. Pomnikowi króla Kazimierza Jagiellończyka za szeroko rozumianą spiczastość: dzidy, korony, nawet sztywno ustawionych końskich uszu. A teraz uwaga: przy miejscu piątym skolonializowałam werbalnie konia, więc teraz skolonializuję Jagiellończyka, patrzcie – dwa dziwne p y s k i.

Jest jeszcze jeden pomnik, który powinien się tu znaleźć, chociaż niekoniecznie powinien się znaleźć w tzw. tkance miejskiej – to pomnik Jana Sobieskiego z warszawskich Łazienek, postawiony w stopiątą rocznicę odsieczy wiedeńskiej na zlecenie Poniatowskiego i według projektu Andrzeja Le Bruna. Piszę, że nie powinien się znaleźć, bo to jeden z pomników, które nie zostały postawione dla uczczenia pamięci, ta intencja to piach w oczy, krew w piasek – ale dla pognębienia i podjudzenia ksenofobii. Władca, sponsor, mając na uwadze możliwe sojusze, uznał, że należy zrobić coś z rosnącą nieprzyjemnie tolerancją Polaków, zwłaszcza jeśli chodzi o obcokrajowców, czy mówiąc dokładniej: Turków.

Ten pomnik to jeden z tych przykładów, gdzie zwierzę spogląda przed siebie bystrzej niż jeździec, a i jego twarz sprawia wrażenie bardziej myślącej i godnej zaufania. Sobieski wydaje się niczym na koniu na biegunach – hełm ma jak trefniś, upozowany jak postać teatralna, która łączy w sobie ego z kompletnym poczuciem braku śmieszności. Pod kopytami końskimi leży pokonany – nagie ciało, ogolona czaszka z pojedynczą tylko kępą włosów składających się w kucyk, wskazuje obce pochodzenie – oto wielki król Polski „miażdży” dzikich wrogów. Sobieski zresztą nawet na ofiarę nie patrzy, pyłkiem jest dla niego po prostu, niedogodnością na trasie, nie patrzy też przed siebie, twarz ma zwróconą w bok, nie wiedzieć czemu, brodę zadartą.

Nigdzie zresztą tak wielu podobnych pomników nie widziałam co w Polsce właśnie: wiadomo, że statuy koń–jeździec wszędzie się zdarzają, ale sceny, w których portretowane jest miażdżenie kopytami, u nas są szczególnie popularne, nawet i zresztą pomnik Leszka Białego (miejsce piąte), chociaż skromny i delikatny, też przedstawia los tego, który – skoro nie z nami, to przeciwko nam – dostał się pod kopyta, ustępuje życiu z trasy. Koń jeden wydaje się tym wszystkim przerażony, świadomy tego, co właśnie się dzieje, gdzieś między własnym lękiem a byciem ukierunkowanym przez nieustępliwą rękę ściskającą lejce, i tym samym wyznaczającą trasę – to nie jest zawahanie, to smutny balans, jedyne ludzkie rozpoznanie. I znowu, to przecież jak truizm ciągle wraca, jedyny ludzki pierwiastek wnosi zwierzę.

Tekst powstał we współpracy z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie w ramach 11. edycji Festiwalu Warszawa w Budowie.

.