Bonbon Bal
Nichelle Stephens CC BY-NC-SA 2.0

18 minut czytania

/ Obyczaje

Bonbon Bal

Weronika Murek

Torebkę swą reklamową producenta wafelków Manner będę trzymać przy sobie przez cały bal. Między białymi posągami migają żółte, czerwone M&M'sy, w koronach, w czerwonych zbrojach, w niebieskich pelerynach roją się książęta reklamujący herbatniki Prinzen Rolle

Jeszcze 5 minut czytania

 

Część I: Geologia

Od góry:

Korona cesarska, kamienne pegazy.

Zielona kreska: trudne, wesołe życie w trawie: gdzieś mrówka, gdzieś żuk toczy, gdzieś mucha się podrywa do lotu.

Czarna warstwa: wzdłuż Opernring, bliżej Dunaju rzekomo gleby aluwialne, schodzące się tuż przed Operą z typem Chernozems: gdyby nie pył, beton i asfalt, roślinność mogłaby być w tym miejscu szalona; zdrowa.

Niżej można sobie wyobrazić: korzonki, kamienie, drążone tunele, ten czy tamten szkielet w okrągłych okularach (przynajmniej metr w głąb: koty, przynajmniej 1,8-2,2 m człowiek); niżej, niżej, niżej: ciemna ziemia, pieczara, sklepienie i dym pod sklepieniem, potępione cienie na czerwonych ścianach, w tyłach przy kotle ustawiony mały diabeł w mozartowskiej peruczce i w czerwonym surdutku, schyla się po błękitny dzbanuszek z mlekiem, a jedyne, co mówi, to tłuste:

Bei mir bist im Oasch daham!

Kilka warstw ziemi wyżej odbieram właśnie darmową reklamówkę producenta wafelków Manner przeznaczoną na próbki słodyczy na wiedeńskim Bonbon Balu. Tydzień wcześniej miałam urodziny i jednym z prezentów był bilet wstępu.

Część II: Genealogia

Wiedeń bywa jak marzenie dziewięćdziesięciolatka o przyszłości: nie dla wnuków, tylko dla siebie. Dopuszcza nieliczne zmiany (pór roku), ma ulubionych wrogów, ukochane kontrowersje, miejsca, o których najchętniej by zapomniał. I jeszcze to: prędzej czy później, wertując kroniki tego czy owego przedsiębiorstwa, znajdziemy informację o zażywnym właścicielu, który mimo ukończenia osiemdziesięciu sześciu lat nadal przychodzi do pracy, by trzymać pieczę nad całością. To jedna z wiedeńskich przypowieści, legend, które nadal działają, nawet jeśli złośliwi dodają, że legendy to ostatnia rzecz, która jeszcze w Wiedniu działa: czerń, żółć, ptak w godle przypominający smażonego kurczaka, błękitna poświata unosząca się wokół arcyniezawodnych pralek, dwójka histerycznych dzieciątek w zbyt wysoko zaciągniętych skarpetkach, zanosząca się pełnym uznania płaczem.

Podobnie niezawodne jest wiedeńskie datowanie: w tym sensie wszystko tu ma przeszłość albo zaraz będzie ją miało, stąd i nawet język ulega magmie, jak sparzony odchodzi od skóry, od tego, co osobiste i prywatne, w stronę tego, co ogólnie uznane: uważa się, mówi się, powszechnie wiadomo od zawsze.

Uważa się na przykład, że tradycja balów trwa od czasów kongresu wiedeńskiego, tego, który nie posuwał się, tylko tańczył.

Szacuje się, że przynajmniej pięćdziesiąt dwa procent Austriaczek i Austriaków co roku bierze udział w przynajmniej jednym balu.

Przyjmuje się, że każdy bal powinien mieć gospodynię, nie gospodarza: w tym sensie twarzami przyjęć bywają zwykle kobiety.

I wreszcie: mówi się (ostatni krąg tego piekła), że królową wiedeńskich balów była Lotte Tobisch: arystokratka, aktorka, osoba, która przez 15 lat była gospodynią najważniejszego z wiedeńskich bali – Balu w Operze.

„Nie mam pojęcia, jak to się stało – pisze dzisiaj w autobiografii – bo nie piję, nie lubię tańczyć i nienawidzę przyjęć, niemniej wielu ludzi traktowało tę moją funkcję jako najważniejszą rzecz, która przydarzyła mi się w życiu. Moja matka powtarzała: Boże, nasza mała Lotte przez tyle lat była twarzą Balu w Operze”.

Tobisch twierdzi, że nienawidzi przyjęć i nie potrafi tańczyć, ale te warunki nie tyczą się jej, tylko tych, których zaprasza. Córce prezydenta Niemiec, która odmawia nauki walca, mówi: albo tańczysz, albo możesz wypierdalać.

Jakiś czas później prezydent miał zadzwonić do Tobisch z podziękowaniami za to, że nauczyła jego dziecko respektu: „Córka kazała przekazać, że Frau Tobisch jest surowa, ale sprawiedliwa”.

Bal organizowany jest co roku od 1935 (z awieszony w trakcie wojny, odwołany w 1991 roku, w związku z wojną w Zatoce Perskiej). Za wstęp płaci się 315 euro. Co roku na parkietach sali operowej bawi się kilka tysięcy osób, które pochłaniają 1800 sztuk kiełbasek, 800 butelek szampana, 900 butelek czerwonego wina, 800 talerzy z gulaszem. Co roku austriacki przedsiębiorca milioner Richard Lugner (mniej człowiek, bardziej: obrazkowa anegdota, „Bal odbywa się pod koniec karnawału. Wypada zaprosić jakiegoś klauna”, wyjaśnia Tobisch) zaprasza do swojej loży hollywoodzką gwiazdę, dotychczas: Harry Belafonte, Joan Collins, Ivana Trump, Sophia Loren, Claudia Cardinale, Pamela Anderson, Geri Halliwell, Carmen Electra, Paris Hilton, Dita von Teese, Roger Moore, Gina Lollobrigid. Ulubioną miała być Andie McDowell. „Wspaniale słucha po angielsku”, zachwalił.

Tobisch lubi za to opowiadać o swojej przyjaźni z Adorno. O tym, że uwielbiał wiedeńskie bale. O tym, że uwielbiał Wiedeń za to, że ma w sobie coś „z ogrodowego krasnala”: to miasto zbytecznych przyjemności i potrzebnej zbyteczności. I czegoś estetycznie i etycznie wstydliwego. Co roku przed Operą zbierają się setki protestujących przeciwko organizacji balu, ale relacje w prasie często sprowadzają się do odnotowania ich obecności traktowanej jako fragment balowego sznytu. Gdy pewnego roku wśród protestujących znajdzie się syn kanclerza Bruno Kreiskiego (1970–1983), polityk komentuje: jest młody, musi się wyszaleć. Kiedy ma protestować? Kiedy będzie już stary?

fot. Weronika Murek

Gdy jeden z austriackich dziennikarzy pyta Tobisch, czy nie uważa ona, że organizowanie wysoko snobistycznych balów dla wytwornej socjety jest już „niezgodne z duchem czasu”, słyszy w odpowiedzi: „Bal nie musi być zgodny z duchem czasów, za to musi dostarczać wrażeń”. I zaraz potem: „Na moim balu bawi się osiem tysięcy osób. Zaręczam panu, że na całym świecie nie znajdzie pan ośmiu tysięcy członków «wytwornej socjety»”.

Być może na świecie się ich tylu rzeczywiście nie znajdzie, ale i oni nie są wcale potrzebni do tego, by bal mógł się odbywać. Konieczny był i jest za to udział: 350 osób zajmujących się obsługą techniczną i ich 150 asystentów, 250 ochroniarzy, 120 muzyków, 280 osób odpowiedzialnych za catering. 

Część III: Filmografia

Torebkę swą reklamową producenta wafelków Manner będę trzymać przy sobie przez cały bal: i większość gości też będzie tak robić. Na razie wszyscy stoją w wielkim holu obstawionym pośrodku stoiskami ze słodyczami, po lewej stronie pracuje klasyczna teatralna szatnia, po lewej stronie szatnia przeobraziła się w miejsce, w którym będzie można odbierać nagrody i fanty - chcę stanąć w kolejce do szatni, ale tłum jest taki, że za jednym zamachem wszyscy stoją w kolejce do wszystkiego. Przed marmurowymi schodami, między marmurowymi kolumnami, między białymi posągami migają żółte, czerwone M&M'sy, w koronach, w czerwonych zbrojach, w niebieskich pelerynach roją się książęta reklamujący herbatniki Prinzen Rolle, nad wszystkim dominuje jednak łososiowy róż wafelków sponsora. 

Żeby to wyjaśnić, trzeba wrócić kilka warstw ziemi niżej, do siedemnastej dzielnicy, na cmentarz Dornbacher, gdzie jest pochowany Josef Manner, który niedługo po powrocie z wojska założył tuż przy katedrze św. Szczepana mały zakład produkujący czekoladę (do dzisiaj firma jest jedynym wiedeńskim przedsiębiorstwem, które ma oficjalną zgodę na wykorzystywanie wizerunku katedry jako części własnego logo).

Ta scena będzie filmowa w złym sensie:

Zieleń ziół i traw, srebro bystrej rzeki, granat Alp ginących w chmurach, drewniana kapliczka, wiklinowy kosz, bugenwille; pasą się dobre, szczere, wydajne krowy: sceneria, która aż prosi się o to, by stać się tłem pod napis żółtą Gothicą, wstępem do historii o tym, że jeśli nawet jest się prostą dziewczyną, graną przez Julie Andrews, zawsze warto zakochać się ze wzajemnością w austriackim baronie. I w szepty mokre wejść: panie hrabio, czy mogę? Ależ tak. Czy w istocie? Och, tak, w istocie tak. I w szepty wchodzi szlachetna sznitka neapolitańska wafelka Manner (numer gatunkowy 239). Błękitny dzbanuszek mleka spada na ziemię, i do diabła.

To mogłaby być scena z pierwszych reklam Mannera. I niewykluczone, że faktycznie była.

W 2013 roku firma Manner zatrudnia ponad 700 pracowników, wypracowujących obroty rzędu 190 mln euro i produkujących 48 tysięcy ton produktów. O sukcesie firmy miał zadecydować sukces neapolitańskiej sznitki – wafelka składającego się z pięciu warstw czystego cienkiego wafla właściwego przekładanego kremem z orzechów laskowych (stąd i jego odniesienie napolitańskie: tiry, na których tylnych drzwiach wymalowana jest twarz Matki Boskiej, le nonne obsiadające sofy powleczone przezroczystymi foliami, szczęk zielonych landryn chowanych w rżniętych w kwadrat kryształach, kafeterka, papucie zapinane na pojedynczy guzik i tak dalej); prototyp idealnego wafla o wymiarach 49 na 17 na 17 mm. Podanie wymiarów jest ważne, bo Mannerowi zależało na tym, żeby jego słodycze idealnie mieściły się w ustach. Idealnie mieści się w ustach wiele innych produktów, nikt wcześniej jednak nie wpadł na to, żeby uczynić z tej cechy cechę najważniejszą i wyróżniającą, a przecież liczba osób, w które zmieściły się wafle Manner, może być przecież niewyobrażalna.

Ta scena będzie filmowa w jeszcze gorszym sensie:

Arnold Schwarzenegger zatrzymuje samochód przed sklepem Seven Eleven, wyskakuje zza kierownicy, i tak jeszcze wróci. Przechodzi między półkami sklepowymi, najpierw sięga po kolejne produkty z ociąganiem, potem coraz bardziej panicznie czy też coraz pewniej: przed kasą zatrzymuje się jeszcze, sięga po wafelki Manner, dorzuca do koszyka, pewnie też tu wróci jeszcze.

fot. Weronika Murek

Firma Manner pozostaje nie tylko jednym z symboli Austrii, ale także jednym z kluczowych sponsorów i organizatorów Bonbon Balu, czyli balu austriackich producentów słodyczy.    

Część IV: Ergonomia

Żeby strącić balon sponsora, trzeba się pozbyć w sobie dwóch rzeczy: po pierwsze, przekonania, że wszystko się zawsze samo ułoży, po drugie, tej cząstki godności osobistej, która zwykle i na co dzień zabrania wyrywania innym ludziom rzeczy z rąk; w efekcie opuszczamy bal z termicznym plecaczkiem producenta lodów oraz książką kucharską „Bożonarodzeniowe potrawy kuchni habsburskiej spożywane przez mieszkańców terenów położonych nad Dunajem”, wysokiej klasy ręcznikiem plażowym oraz jabłkową struclą.

Całość zaczyna się o dwudziestej pierwszej, od parady: maszeruje cesarz Bonbon, książęta ciasteczkowi, „lud Casali”, „siostry kokosowe draży Blaschke”, słodkie jabłka Urlopowych Guru, praliny Klimta, Sissy producenta pralin Sissy Heindla i tak dalej. Zaczyna się walc, zaczynają tańczyć ubrane na biało debiutantki i debiutanci. Pod wysokim sufitem zawieszone są w kiściach balony: każdy kolor odpowiada nagrodom przygotowanym przez innego sponsora, co kwadrans jedna z kiści zostaje uwolniona i lekko opada na głowy tańczących. Żeby stwierdzić, kiedy mija kolejny kwadrans, nawet nie trzeba mieć zegarka: pary zaczynają przesuwać się na pozycje, głowy – wcześniej opuszczone, by skontrolować, po kim się depcze i kogo niechcący trąca, zadarte obliczają możliwe trasy i możliwe szanse. Pierwsze balony spadają jeszcze w atmosferze wypracowanej nonszalancji: nie dbam, przyszedłem tu cieszyć się życiem w znaczeniu pańskim; po północy, gdy ciało spuszcza z tonu, wychodzi na jaw: walka o balonowy kupon jest walką na śmierć i życie, być może jedyną, którą warto podjąć; i ludność na parkiecie zaczyna przypominać króla szczurów: pojedyncze, a wzburzone ciało, z którego sterczą epizodycznie ręce, nogi, rzadziej (proporcjonalnie) głowy, markujące kroki walca (a mówi się przecież, i niesłusznie się mówi, że to taniec dla osób, które potrafią policzyć do trzech), przesuwające się to metr w prawo, to metr w lewo, i jednocześnie usiłujące nie ruszać się na tyle, na ile tylko bycie w ruchu nie ruszać się pozwala.

Po godzinie dwudziestej drugiej pierwsi goście zaczynają opuszczać Konzerthaus, co wydaje się największym zbytkiem; zapłacić tyle euro za to, żeby móc wejść, to jest jedna sprawa, zapłacić tyle euro za to, żeby móc wejść i zaraz wyjść: to jest szczyt zbytku, nawet jak na Wiedeń, w którym wszystko wydaje się tak drogie, że sporo kosztuje nawet sama myśl o tym, jak bardzo na nic nas nie stać.

Specyfiką wiedeńskiego balu jest to, że czują się na nim ważni ci, którzy nie są ważni, a którzy co jakiś czas wydają kilkaset euro na to, żeby móc poczuć się ważnymi. Do odnalezienia w internecie są jeszcze relacje sprzed dwudziestu prawie lat, gdy jako debiutantka brała udział w balu (Paryż, hotel Crillon) Aleksandra Kwaśniewska; relacjonujący to wydarzenie „SuperExpress” wpada w dziwny szelest: Aleksandra wygląda wręcz przepięknie, o czym „szepcą francuskie baronowe”, idąc zaś w głąb nocy, pod pierwszą czy drugą godzinę, po kilku kieliszkach szampana, „można zaobserwować”, emocjonuje się gazeta, „że maniery młodych arystokratów idą w zapomnienie”. Podobnym dyszkantem relacjonują bale angielskie gazety: padają nazwy tytułów, nazwiska Kardashian i Electra i innych osób, o które warto się „otrzeć” – „bal to rytuał, marzenie, przesłanie – styl życia, symbol świata i symbol minionej ery, w którą młodych ludzi warto wdrażać”, rozpisuje się Daily Mail.

Bonbon Bal to mniejszy kaliber otarć: na stronie internetowej wydarzenia pojawiają się sporadycznie cytaty prominentnych gości:

Miss Austria 2013: „Mamusia chodziła na ten bal co roku i co roku zbierała dla mnie jak najwięcej słodyczy, tak że mogłam się nimi objadać cały rok”.

Prezenterka radiowa: „Kocham wszystkie słodycze: rodzaj nieważny, grunt, żeby mi smakowały!”.

Miss Bonbon 1993: „Noszę tę samą sukienkę, którą miałam na sobie w 1993 roku. Kiedy mnie wybrano, ważyłam czterdzieści osiem kilo, tyle co 673 opakowania wafelków Manner – byłam najlżejszą miss w historii balu, a warto dodać, że nie uprawiałam w ogóle sportu!”.

Prezenterka telewizyjna: „Nie lubię słodyczy, wolę ostre potrawy. Ale moja mama ma fioła na punkcie słodkości, więc staram się jej zawsze przynieść z balu przynajmniej parę kilo słodyczy”.

Ksiądz, kustosz katedry św. Szczepana: „Zwykle nie zbieram słodyczy, ale jestem wdzięczny firmie Manner. Co roku opłaca dwóch kamieniarzy pracujących przy katedrze. Dlatego też na każdym opakowaniu widnieje logo naszej katedry”.

Po godzinie dwudziestej trzeciej zmieniają się przesłanki tej improwizacji: Bierstube, golone kłykcie, strach przed życiem. (I według złotych improwizacyjnych zasad: trzeba pamiętać, żeby nie zaprzeczać nigdy przesłankom i okolicznościom, a jeśli nie wie się co improwizować, po prostu należy udać, że robi się sałatkę lub znów stoi w kolejce).

I tak: kolejka, kiełbaska i najpierw: do musztardy i do chrzanu, nie odwrotnie.

Zresztą wobec możliwości zachowań w stoiskach z kiełbaskami powstały już w Wiedniu całe przewodniki; po pierwsze: każda kiełbaska jest równa innej kiełbasce, i każda kiełbaska powinna być traktowana jako byt wyszczególniony i indywidualny; jak najbliższy współbrat, jak współczłowiek. Mówi się, że to jeden z tych szczególnych austriackich nawyków: podobny do tego, że wita się z wszystkimi „szczęść Boże” bez zastanawiania się nad tym, co to w ogóle znaczy, i akceptuje wściekłość sprzedawczyni w mięsnym, której mówi się: kiełbaskę moją zjem krojoną świeżo, myśli klint sobie i mówi to mniej więcej w ten sposób; plask, plask, plask, niech to spada, sprzedawczyni przewraca oczami, ale przecież nie przestanie kroić, plask, plask, plask – w każdym razie po dwudziestej trzeciej większość gości przenosi się zjeść kiełbasę w jednej z dwóch restauracji.

Autorka w trakcje obserwacji uczestniczącej / fot. Julia MarkAutorka w trakcie obserwacji uczestniczącej / fot. Julia Mark

Pierwsza wygląda jak wnętrze małży okopconej różowym światłem: jest wytwornie, kameralnie i tak krępująco, że człowiek czuje, że nawet jedzenie i nożem, i widelcem, i łyżką, i łyżeczką, i widelczykiem, i widelcem do ryb, i nożem do sera, i wszystkim tym w zachowaniu odpowiedniej kolejności i adekwatności wobec potrawy to będzie za mało, jeśli chodzi o godne zachowanie wobec sztućców – więc tam w ogóle nie zaglądamy. Zaglądamy za to do kantyny, która przypomina typową jadłodajnię wiedeńską: ciemne, twarde krzesła, współzasłane stoły, precle z solą bujające się na drewnianym haku, tekturowe tace ubrudzone chrzanem i tłuszczem kiełbasek.

O północy są wybory Miss Bonbon: zmieszanie konkursu piękności i emisji reklamy sponsorowanej przez lokalne rady miejskie i fundusze pozyskiwania odnawialnych źródeł energii: i biały puder, i krzepki rumieniec zapalonej narciarki, amatorki wspinaczki górskiej. Publiczność ma faworytkę: matematyczkę, która nie chce ratować świata, ale zaraz za nią wstępują na scenę kolejne wcielenia Sissy, w białej, żółtej, kremowej panierce, i ostatecznie wygrywa ta, której nikt nie zapamiętał, więc w momencie wyboru przez publiczność przebiega iskra nowego zainteresowania: kto? która?

A potem już odbywa się zgodne dogorywanie: znudzona para – ona w różowej tafcie do ziemi i w bufiastych rękawach, on we fraku – obsiada czerwono-złotą kanapkę w korytarzu: trzymają przed sobą sztywno tace i widelce, maczają kiełbasy w musztardzie. W kącie sali balowej przestępuje z nogi na nogę pulchna kobieta w ciemnogranatowej syreniej sukience i w białych rękawiczkach zaciągniętych niemalże po pachy: lekko wymachuje do rytmu kadryla torbą reklamową producenta wafli Manner.

Część V: Obraz zastępujący obrazy występujące po 4 w nocy

Arnold Schwarzenegger zatrzymuje samochód przed sklepem Seven Eleven, wyskakuje zza kierownicy, przechodzi między półkami sklepowymi, sięga po kolejne produkty, przed kasą zatrzymuje się jeszcze, sięga po wafelki Manner, dorzuca do koszyka.