Akapit po akapicie

20 minut czytania

/ Literatura

Akapit po akapicie

Rozmowa z Karoliną Bednarz i Anną Wołcyrz

Obraz Japonii to albo używane majtki, albo wyrafinowana estetyka. Brakuje kogoś, kto powie: to wszystko wcale nie jest takie dziwaczne, to wszystko da się zrozumieć. To nam przyświeca bardziej niż pokazywanie, że Japonia jest super – mówią założycielki wydawnictwa Tajfuny

Jeszcze 5 minut czytania

WERONIKA MUREK: Nie tak dawno w waszym wydawnictwie wyszła książka singapurskiej pisarki Amandy Lee Koe „Ministerstwo moralnej paniki”. Jak to się stało, że postanowiłyście zainwestować w wydanie tej książki?
KAROLINA BEDNARZ: Pamiętam, że w trakcie pierwszego pobytu w Singapurze dużo czasu spędziłam w księgarniach. Zresztą zawsze, kiedy podróżuję, przywożę mnóstwo książek. Uderzyło mnie wtedy to, że jest tyle rzeczy – także po angielsku – które dla polskich czytelników są zupełnie niedostępne, i że to przecież nie jest już kwestia nawet bariery językowej. Po powrocie z tej podróży napisałam od razu do Ani Wołcyrz, autorki bloga o literaturze japońskiej, którego namiętnie podczytywałam. Spotkałyśmy się i zaczęłyśmy rozmawiać o założeniu wydawnictwa. Od razu wiedziałyśmy, że to nie będzie tylko literatura japońska, chociaż obydwie jesteśmy japonistkami. Przywiozłam z Singapuru mnóstwo książek, wiele z nich było naprawdę świetnych. Pomyślałyśmy: dlaczego by nie spróbować i tego?

To była pierwsza książka, do której kupiłyście prawa?
KB: Jedna z pierwszych książek, bo zaczęłyśmy od wznowienia „Zmierzchu” Osamu Dazaia. Wydawało się, że to będzie prostszy proces, bo prawa autorskie do tej książki były już uwolnione, a od śmierci autora minęło więcej niż siedemdziesiąt lat. Potem kupiłyśmy prawa do książki Yōko Ogawy „Ukochane równanie profesora”, do „Układ(a)nych” Aoko Matsudy i właśnie do „Ministerstwa moralnej paniki”. Nie można już było się wycofać. Bardzo chciałyśmy pokazać, że literatura azjatycka to nie tylko Japonia. Same czytamy rzeczy z różnych krańców świata – Azja interesuje nas najbardziej i chcemy ją trochę odegzotyzować, pokazać, że są tam naprawdę dobre rzeczy: dobre nie dlatego, że są azjatyckie, ale dlatego, że są po prostu dobre.

Zmierzch” istniał już w polskim tłumaczeniu, Wydawnictwo Dialog wydało go w 2001 roku. Nieczęsto zdarza się, że ktoś chce robić po tak krótkim czasie kolejne podejście do tłumaczenia książki.
KB: Obydwie kochamy Dazaia, stąd ten wybór. Oprócz „Zmierzchu” wydanego przez Dialog na polskim rynku była jeszcze książka „Zatracenie”, wydana przez Czytelnika w bardzo dobrym tłumaczeniu Henryka Lipszyca. Bardzo chciałyśmy polecać ludziom „Zmierzch”, ale nie dało się polecić tej książki w tamtym wydaniu ze spokojnym sumieniem, bo były literówki, potracone akapity, dużo rzeczy po prostu edytorsko nie działało.

Karolina Bednarz

Japonistka, reportażystka oraz założycielka wydawnictwa i księgarni Tajfuny. Ukończyła japonistykę na Uniwersytecie Oksfordzkim, mieszkała i pracowała w Japonii, Korei Południowej i Północnej. Jest absolwentką Polskiej Szkoły Reportażu, finalistką Stypendium im. Ryszarda Kapuścińskiego i autorką książki „Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet” (2018) – zbioru reportaży o życiu i problemach kobiet w Japonii, nominowanego do Nagrody im. Beaty Pawlak.

Anna Wołcyrz

Absolwentka filologii japońskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, współzałożycielka i redaktorka w wydawnictwie Tajfuny. Tłumaczy współczesną literaturę japońską. W jej przekładzie ukazała się do tej pory „Gorączka złotych rybek” Kanoko Okamoto.

ANNA WOŁCYRZ: Poprzestawiane były też dialogi, wypowiedzi poprzypisywane innym bohaterom niż w oryginale. Pominięto fragmenty, które potem się dopiero odnalazły.

KB: „Zmierzch” też nie był wówczas w szerokiej dystrybucji. To była książka, na którą się polowało na Allegro. Kiedy ludzie sięgali po czytelnikowskie „Zatracenie”, pytali mnie często: czy można przeczytać coś innego tego autora? I ciągle o tym „Zmierzchu” myślałam, że bardzo chciałabym, żeby trafił w odpowiedniej formie do polskiego czytelnika. Napisałyśmy do profesora Mikołaja Melanowicza, nestora polskiej japonistyki i autora tego tłumaczenia. Zastanawiałyśmy się, jak zareaguje. Okazało się, że on także bardzo chce, żeby ta książka zaczęła znowu funkcjonować w obiegu czytelniczym, że z wielką chęcią popracowałby jeszcze nad tym tłumaczeniem. Podpisaliśmy umowę, przysiadłyśmy do redakcji, bardzo nam zależało, żeby książka była dopracowana w każdym calu. Najpierw ja redagowałam, potem redagowała ją Ania. Obawiałyśmy się tego, co będzie, kiedy wyślemy ją do profesora. Odpisał nam, że dziękuje, bo pierwszy raz od lat 70. ktoś zrobił tak szczegółową redakcję jego tekstu, cieszy się bardzo, że znowu mógł popracować nad tym tłumaczeniem, i ufa nam, że zrobimy to dobrze. To wszystko bardzo nam pomogło, bo pomyślałyśmy, że jeżeli panu profesorowi odpowiada praca, którą wykonałyśmy, to wszystko jakoś się ułoży. Wydałyśmy „Zmierzch”, spotkał się z bardzo dobrym odzewem, zrobiłyśmy dodruk. Wtedy Dialog wydrukował „Zmierzch” ponownie, a więc teraz w obiegu funkcjonuje w dwóch wydaniach.

Wasze wydawnictwo jest bardzo doceniane za staranność redakcji i edycji.
KB: Wcześniej nie zdawałyśmy sobie do końca sprawy z tego, jak wielką rolę w procesie wydawniczym odgrywa redakcja. Oprócz naszej pracy książka poszła jeszcze do redakcji językowej, a potem do korekty, właściwie pracowało nad nią pięć osób. Czasami – kiedy brak nam sił i woli – przypominamy sobie, jak ważne jest to, żeby podejść sumiennie do redakcji. Że jeżeli edytorska praca jest źle zrobiona, to książkę – nawet najlepszą – po prostu źle się czyta. I to niekoniecznie musi być wina pisarza, to niekoniecznie musi być wina tłumacza. Po prostu nigdy nie należy odpuszczać redakcji. Więc nie odpuszczamy – porównujemy każde zdanie z oryginałem, akapit po akapicie, żeby się upewnić, że wszystko się zgadza. Czytelnicy to doceniają. A to jest dla nas najważniejsze.

Oprócz tego, że pieczołowicie opracowane redaktorsko, wasze książki są po prostu pięknie wydane i przez to wyróżniają się na polskim rynku.
KB: Jesteśmy perfekcjonistkami. Ja mam świra na tym punkcie. Bardzo lubię ładne rzeczy. I wolę papier od e-booków. Nie przepadam za czytaniem na czytniku – jeżeli to robię, to najczęściej dlatego, że jestem w podróży i nie mam innego wyboru. Sama rozumiem, jak łatwo niedbałością czy brakiem estetyki zniszczyć też przyjemność z czytania nawet bardzo dobrej książki: czasami literatura sama w sobie może być świetna, ale jest za mała czcionka, zły papier, straszne marginesy – człowiek łatwo się zniechęca, męczy przy czytaniu. Bardzo chciałyśmy, żeby nasze książki były dopracowane także pod tym kątem: wybierałyśmy, jakie powinny być interlinie, jaka czcionka. Poza tym zawsze w księgarniach, które odwiedzam w trakcie podróży, robię mnóstwo zdjęć, więc wiedziałyśmy od razu, że chcemy się inspirować tym, jak współcześnie w Azji są wydawane książki. Przy każdej naszej nowej książce długo zastanawiamy się, kim powinien być jej ilustrator czy ilustratorka, kto najlepiej by pasował. Mam wrażenie, że każdy czytelnik trafia do książek w inny sposób, więc jeśli ktoś trafi na nasze książki tylko dlatego, że są „ładne”, ale potem je doceni także za treść, to będę szczęśliwa. I myślę, że trochę takich osób jest.

Osamu Dazai, „Zmierzch”. Przeł. Mikołaj Melanowicz, Tajfuny, 152 strony, w księgarniach od lutego 2019Osamu Dazai, „Zmierzch”. Przeł. Mikołaj Melanowicz, Tajfuny, 152 strony, w księgarniach od lutego 2019

Jak wygląda praca z ilustratorem? Zdajecie się na jego intuicję czy macie swoje własne wyobrażenie tego, jaka powinna być okładka?
KB: To zależy od książki. Jeśli chodzi o „Zmierzch”, znalazłyśmy w otchłaniach internetu konkretny drzeworyt konkretnej autorki – Reiki Iwami. Miała wtedy 94 lata, więc automatycznie założyłyśmy, że to nierealne, nie wiedziałyśmy nawet, czy jeszcze żyje. Przez pół roku pisałyśmy maile i listy – do muzeów, do stowarzyszeń artystów, byłam gotowa jechać nawet do Japonii i zapukać do jej drzwi, ale stwierdziłam, że jeszcze skończy się to jakimś zawałem... Udało się wreszcie zupełnym przypadkiem. Ktoś usłyszał o naszych poszukiwaniach i udało mu się skontaktować z autorką, po czym – totalnie z zaskoczenia – przesłano nam mailowo umowę. Ale od samego początku wiedziałyśmy, jak się czujemy po lekturze „Zmierzchu”, i patrząc na ten drzeworyt, pomyślałyśmy, że to jest właśnie to, o co nam chodziło.

Wspomniałyście, że chcecie wprowadzać na polski rynek także literaturę z innych krajów azjatyckich. Co to będzie?
KB: Za rok mamy zaplanowaną pierwszą w naszym wydawnictwie książkę tłumaczoną z języka indonezyjskiego. Nie wiem, czy przy okazji nie będzie to też pierwsze takie tłumaczenie w Polsce. Były dwie książki Kurniawana, ale to tłumaczenia z języka angielskiego, a myślę, że te książki mocno na tym tracą. Tymczasem udało nam się znaleźć tłumaczkę z indonezyjskiego i cieszę się na to wydanie: to będzie zadziorna, mocno feministyczna powieść, która pomoże odczarować Indonezję jako kraj, który albo kojarzy się z wakacjami, albo z terroryzmem. Niedawno kupiłyśmy też prawa do książki singapurskiego autora malajskiego podchodzenia, przyglądamy się także Malezji, bardzo chciałybyśmy wydawać koreańskie rzeczy i mamy kilka tytułów w kolejce, ale nadal nie udaje nam się znaleźć tłumacza czy tłumaczki, którzy by się tego podjęli. To trudna praca, na rynku funkcjonuje niewielu tłumaczy z koreańskiego, książki także wychodzą dość rzadko, często to tylko klasyczne pozycje. Bardzo interesują nas Tajwan, Tajlandia. Problemy są także kulturowe, bo nawet na poziomie akademickim w Polsce są języki, którym się nadaje wyższą wartość: japoński, chiński. Koreanistyka często jest traktowana po macoszemu, przylepiana do innych języków i proponowana w ramach studiów dalekowschodnich. Z kolei malajski czy indonezyjski – to już najczęściej tylko fakultety. Bardzo żałujemy, bo chcemy wydawać w Polsce książki z krajów nieoczywistych.

Miałyście wcześniejsze doświadczenia związane z prowadzeniem wydawnictwa?
KB: Nauczyłyśmy się wszystkiego od podstaw. Ja niby trochę wiedziałam, bo wydałam swoją książkę w wydawnictwie Czarne, ale same musiałyśmy zorientować się w działaniu hurtowni, przemyśleć, co nam odpowiada, z kim chcemy współpracować. Znałam też kilku księgarzy, oni także nam pomagali. Ale cały czas jest trochę tak, że uczymy się tego wszystkiego same. Z jednej strony ta praca wydawnicza to podróże, rozmowy z ludźmi, działanie kreatywne, a z drugiej to także przyziemne rzeczy, negocjowanie z hurtowniami, przeliczanie, czy coś się opłaci czy też nie.

Amanda Lee Koe, „Ministerstwo moralnej paniki”. Przeł. Mikołaj Denderski, Tajfuny, 216 stron, w księgarniach od stycznia 2020Amanda Lee Koe, „Ministerstwo moralnej paniki”. Przeł. Mikołaj Denderski, Tajfuny, 216 stron, w księgarniach od stycznia 2020

AW: Dużo czasu zajęło nam budowanie relacji z agentami za granicą. Szczególnie z Japończykami. Wszystkie stereotypy dotyczące kultury ich pracy zaczęły się potwierdzać: długie wymiany maili, telefonów, uprzejmości, przysłowiowych ukłonów, przez które trzeba przejść, a z których nie zawsze coś wynika. W Singapurze z kolei to była kwestia jednej wiadomości, na którą dostałyśmy od razu miłą odpowiedź: „Jasne, popracujmy razem”. Tymczasem jeśli chodzi o Japonię – dopiero wczoraj przyszła umowa na kolejną książkę, o której zaczęłyśmy rozmawiać i w sprawie której zaczęłyśmy negocjacje dwa lata temu. Wydanie „Ministerstwa moralnej paniki” to był dla nas organizacyjny oddech.

KB: To też nie było tak, że spotkałyśmy się na kawie i powiedziałyśmy sobie spontanicznie: „Tak, robimy to, będzie świetnie!”. Wiedziałyśmy, że to biznesowa decyzja, że będzie dużo planowania, robiłyśmy kosztorysy, rozliczenia tego, jak to będzie w praktyce mogło wyglądać. Na pewno na razie idzie nam jednak lepiej, niż zakładałyśmy. Może nie miałyśmy zbyt wielkiego doświadczenia na początku, jeśli chodzi o rynek polski, ale miałyśmy świetne rozeznanie w tym, co dzieje się na rynku japońskim – a wszystko to dzięki Ani. Ja też miałam swoje kontakty w Japonii – medialne, społecznościowe. W Polsce miałyśmy ludzki kapitał – poprzez grupę czytelników, których gromadziłyśmy wokół naszych prywatnych blogów. Mnóstwo ludzi się interesuje Japonią. Kiedy napisałam, że zakładamy wydawnictwo, był naprawdę spory odzew. A więc to wszystko na początku bardzo nam pomogło, ale wiązało się też z bardzo wytężoną pracą, taką, która na pewno przekracza osiem godzin dziennie.

AW: Jeszcze przed założeniem wydawnictwa mnóstwo ludzi do nas pisało i pytało, co sądzimy o danej książce, albo prosiło o polecenie jakiejś nowości. Dzięki temu wiedziałyśmy, że nasza działalność to jest odpowiedź na duże zapotrzebowanie, że warto rozwijać ten temat.

KB: Założyłam też na Facebooku grupę Tajfunowy Klub Książkowy, bo tych pytań było tak wiele. Nie zakładałam, że z tego powstanie wydawnictwo, ale okazało się szybko, że jest mnóstwo ludzi, którzy się literaturą japońską interesują, a dobrych książek w Polsce jest jak na lekarstwo. Więc na naszym pierwszym spotkaniu z Anią nie rozmawiałyśmy od razu o tym, że chcemy założyć wydawnictwo, tylko o tym, że faktycznie często polskie tłumaczenia japońskich książek są słabe, że trudno je polecić, nierzadko dlatego, że nikt w redakcji nie zna japońskiego, więc ciężko tłumaczenie ocenić i poprawić.

Wspominacie także o tym, że ważne jest dla was przybliżenie Japonii i wyjście poza klisze myślenia o niej.
KB: Trzeba powiedzieć, że obraz Japonii w Polsce jest bardzo podkręcony medialnie. Wiadomo, że jak Japonia, to zaraz używane majtki i inne dziwactwa. Albo właśnie bardzo wyrafinowana estetyka. I ciągle pamiętamy o tym, że zainteresowanie „innym” – czy egzotyką, chociaż nienawidzę tego słowa – ciągle jest. I że czasami brakuje kogoś, kto powie: to wszystko wcale nie jest takie dziwaczne, to wszystko da się zrozumieć, damy radę to wspólnie zrobić. To nam przyświeca bardziej niż pokazywanie tego, że Japonia jest super. Dobieramy różne książki: i mroczne, i ciepłe, i starsze, i bardziej współczesne. A w międzyczasie także zupełnie nie-„japońskie”.

I niekoniecznie tylko klasyczne.
KB: Nie chciałyśmy skupiać się na klasykach. W Polsce mamy tłumaczenia tekstów Yukio Mishimy: nacjonalisty, który popełnił rytualne samobójstwo po nieudanej próbie puczu. Zwykle to romantyzujemy: ach, ten ostatni samuraj. Ale kiedy pozna się jego poglądy, to nasuwa się myśl – i my też tak myślałyśmy – że niespecjalnie chciałybyśmy promować literaturę pisaną przez takiego człowieka. Cieszę się, że są wydawnictwa w Polsce, które wydają takich klasyków jak Mishima czy Tanizaki, ale cieszę się także dlatego, że my już nie musimy tego robić. Oczywiście, to są ważne teksty, to jest bardzo cenne, że wychodzą po polsku, nie chodzi przecież o to, żeby wymazywać czy podważać cały kanon, i mamy tych autorów w swojej księgarni na Chmielnej. Ale jako wydawnictwo chcemy wydawać rzeczy współczesne, wywrotowe, awangardowe, raczej głosy kobiece niż męskie. Często mówimy naszym klientom uczciwie, że uważamy tę czy inną powieść za przestarzałą, ale że pokazuje ciekawy kontekst społeczny albo jest dobrze napisana.

Staracie się też w bardzo transparentny sposób prowadzić swoje wydawnictwo, głośno mówicie na przykład o nakładach.
KB: Bo nie uważam, że to jakaś tajemnica, nie rozumiem też zresztą, czemu miałaby być. Postanowiłyśmy także, że nie będziemy dawały rabatów, i sprzedajemy książki po cenach okładkowych. Jeżeli ludzie pytają nas w księgarni dlaczego, opowiadamy, jak wygląda proces powstawania książki, ilu ludzi przy nim pracuje, ile pracy potrzeba, żeby zrobić to dobrze. Klienci wtedy przyznają, że to ma sens i że szkoda, że tego wcześniej nie wiedzieli. I jasne, są ludzie, którzy zawsze kupią te książki taniej, bo ich nie stać albo nie chcą wydawać takiej kwoty, ale jest też wielu ludzi, którzy kupują książki dlatego, że chcą przy okazji wspierać wydawnictwo i autorów. Nie ukrywamy, ile kosztuje druk, jaki jest nakład, bo chcemy, żeby ludzie wiedzieli, na co idą ich pieniądze. Myślę, że w branży jest dużo narzekania: że ludzie mało kupują, że to jest nie tak, że tamto jest złe. Ale myślę też, że nic się nie zmieni, jeśli nie zaczniemy uczciwie mówić o naszej pracy. Jeżeli powiemy czytelnikom głośno o niektórych rzeczach z nią związanych, to sprawi to więcej dobrego niż złego.

Wróćmy do „Ministerstwa moralnej paniki”. Literatura singapurska na rynku polskim jest raczej nieistniejąca. To taka niezaopiekowana ziemia.
AW: Singapur kojarzony jest raczej z „Crazy Rich Asians” – film, potem książka, i tyle.

Autorka, Amanda Lee Koe, jest bardzo ciekawą postacią – urodzona w Singapurze pisarka queerowa, najmłodsza laureatka Singapore Literature Prize. O Singapurze mówi jako o miejscu, w którym nigdy nie czuła się jak w domu. Pisze też o tym, czym było dorastanie w tyglu wielu kultur, takim, w którym ścierają się i Wschód, i Zachód.
KB: Nie do końca jest tak, że to tarcie między Wschodem i Zachodem odbywa się w Singapurze na równych prawach. Kiedyś przez dwa miesiące mieszkałam w Pjongjangu i przy pierwszym pobycie w Singapurze zażartowałam, że to taki Pjongjang, tylko na bogato: za jazdę na deskorolce ogromny mandat, kara za żucie gumy, wszędzie kamery. Ale jeśli jedzie się turystycznie do Singapuru, to często ogranicza się swój pobyt do jednej tylko ścieżki – właśnie w rodzaju „Crazy Rich Asians”. Dopiero za drugim razem zaczęłam poznawać Singapur inaczej – od strony ludzi, głównie wydawców. I okazało się, że można patrzeć na ten kraj zupełnie inaczej. W Singapurze hierarchiczność Wschodu i Zachodu cały czas jednak istnieje. Nam się tylko może wydawać, że to taki tygiel, w którym wszyscy żyją w zgodzie, że tu stoisko z indyjskim jedzeniem na ulicy, tam z chińskim. Tymczasem cały czas jest tam bardzo duża dyskryminacja mniejszości malajskiej i indyjskiej przez chińską większość – i cały czas obecny cień kolonializmu. Z jednej strony władza, która mówi: jest dwusetna rocznica skolonizowania Singapuru, świętujmy to. Z drugiej strony ludzie, którzy prywatnie mówią: mamy świętować, że zostaliśmy skolonializowani?

Yōko Ogawa, „Grobowa  cisza, żałobny zgiełk”. Przeł. Anna Karpiuk, Tajfuny, 176 stron, w księgarniach od listopada 2020Yōko Ogawa, „Grobowa cisza, żałobny zgiełk”. Przeł. Anna Karpiuk, Tajfuny, 176 stron, w księgarniach od listopada 2020

Dla mnie „Ministerstwo moralnej paniki” to książka właśnie o tych ciągłych tarciach, o poszukiwaniu siebie. Żadna z tych historii nie kończy się happy endem, ale żadna nie kończy też totalną tragedią – każdy kolejny rozdział jest pogodzeniem się z rzeczywistością: jest jak jest. Może była miłość między Malajem a Chinką, a może nie, skończyło się, jak się skończyło. To historia rozczarowania tym, jak świat działa. Ale to też nie jest książka demonizująca Singapur – ona go uczłowiecza.

Ostatnia książka, którą wydałyście, „Grobowa cisza, żałobny zgiełk” Yōko Ogawy, to druga pozycja tej autorki w waszym wydawnictwie. Poprzednia – „Ukochane równanie profesora” – sprzedała się w niesamowicie wysokim nakładzie. „Grobowa cisza, żałobny zgiełk” to nieco inna pozycja. Co w niej was zachwyciło?
KB: Przede wszystkim to, jak genialną pisarką jest Ogawa. Bo bez względu na to, czy pisze opowiadania przesiąknięte nutką okrucieństwa i mroku, czy ciepłą kameralną powieść, już po pierwszych kilku zdaniach czuć, że to ona. Uwielbiam sposób, w który pisze o naszych pragnieniach, lękach, jak zaciera czasami zasady rzeczywistego świata, ale robi to w tak piękny sposób, że po prostu nie da się przestać tego czytać.

AW: Ta książka zachwyci zarówno zwolenników powieści, jak i opowiadań. Każda historia sama w sobie to przykład doskonale skrojonego opowiadania, ale przez swoją szkatułkową konstrukcję „Grobowa cisza…” tworzy też jedną większą narrację. Jeszcze długo po lekturze szukamy powiązań, rozwikłujemy znaczenia. Najlepsza literatura to właśnie taka, która zostaje z nami na długo po tym, gdy skończymy czytać – niezależnie od formy, gatunku czy klimatu.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).