W Bergen, drugim co do wielkości mieście norweskim, pada przez dwieście trzydzieści jeden dni w roku. Kiedy wie się o tym, widok fiordów jest nęcący, ale już bez przesady. Ktoś, kto bezrozumnie wyprawi się do Bergen mimo wszystko, może szukać schronienia w Muzeum Trądu, XVIII-wiecznym budynku o brązowym dachu i zielonych murach, gdzie przy odrobinie szczęścia dowie się, że budowanie klepkowych kościołów nie ma bezpośredniego wpływu na występowanie prątków kwasoopornych. Skupiony podróżnik zapewne zauważy też, że muzeum to nie przypomina szpitala, którym kiedyś było, ale scenerię baśni Andersena „Ole Zmruż-Oczko”. Tej samej, w której pewna niedocieczona postać, zwana Ole Zmruż-Oczko, zakrada się nocą do pokoi dzieci, aby pryskać grzdylom mlekiem po oczach, aż zasną na słodko. Tu uwaga: Ole Zmruż-Oczko przynosi ze sobą dwa parasole. Nad grzecznymi dziećmi rozkłada parasol, który wymalowany jest od wewnątrz rozmaitymi obrazkami. Dzięki temu śnią one sny barwne i ciekawe. Nad niegrzecznymi dziećmi rozkłada Ole Zmruż-Oczko parasol pozbawiony jakichkolwiek zdobień. Te dzieci będą śniły sen dorosłego.
Zaczynam w ten sposób, bo chcę was uśpić albo chociaż odwrócić waszą uwagę od tego, co zaraz zrobię. Mam zamiar napisać kilka słów o Siri Hustvedt i wykadrować na początek jej biogram tak, jak najczęściej to się robi: amerykańska pisarka norweskiego pochodzenia, eseistka, poetka – żona Paula Austera. Chcę odwrócić waszą uwagę, bo ilekroć widziałam wcześniej podobne streszczenia, irytowałam się na tę upartą biograficzną próbę zapożyczania tożsamości poprzez towarzyszącego mężczyznę: pani doktorowa, żona doktora, z powieści pozytywistycznej. Żona kosmonauty z hollywoodzkiego filmu, odprowadzająca go do pracy po ścieżce usypanej żwirem, obejmująca ich wspólne dziecko: kiedy wrócisz z Księżyca, obiad będzie czekać w lodówce. Wreszcie: Mamusia Muminka, syndrom Mamusi Muminka.
Zaczynam od informacji o życiu prywatnym Hustvedt z dwóch powodów. Po pierwsze, interesuje mnie, w jaki sposób Hustvedt sama opracowuje ten temat w swojej twórczości: temat bycia kobietą, bycia artystką, funkcjonowania bez/wobec/z męskiego upoważnienia. Drugi powód: wydaje się, że dzięki kolejnym tłumaczeniom, które ukazują się na polskim rynku, obecność Hustvedt w ostatnich latach rysuje się intensywniej i ciekawiej niż obecność Paula Austera.
Siri Hustvedt opowiada się sama.
Siri Hustvedt, „Wspomnienia przyszłości”. Przeł. Jerzy Kozłowski, W.A.B., 448 stron, w księgarniach od października 2021W Minnesocie, gdzie przychodzi na świat, pada przez sto dwanaście dni w roku. W pozostałe można się dobrze bawić. Próbuje tego tytułowa bohaterka książki Hustvedt „Oczarowanie Lily Dahl” (Noir Sur Blanc, tłumaczenie: Magdalena Słysz). Za dnia pracuje jako kelnerka, po godzinach próbuje dorastać w świecie, w którym – to z kolei przywołanie najnowszej książki Hustvedt, „Wspomnień przyszłości” – szanowany jest umiar i tak zwana normalność. W perwersyjnie normalnym świecie młoda dziewczyna ma do wyboru – albo się podporządkować, albo wystąpić przeciwko normalności poprzez pokładanie wiary w to, co ekscentryczne, co poza normą, co jest figlem płatanym rzeczywistości. I występuje – także przeciwko kliszom wyobraźni dotyczącym prowincji. Cholernie dobra kawa w dolewkach, bluzy z inicjałami koledżu, przypadkowe trupy, głowy zwierząt wiszące na ścianach, krótki biały palec kaznodziei wymierzony w pierś młodej dziewczyny, białe skórzane buty znalezione przypadkiem w porzuconej na dekady walizce, niezamknięte sprawy, „miłość wśród próżnowania”. I jeszcze to: zagadka brzuchokorka*.
Nietrudno sobie wyobrazić, że ktoś, kto marzy o tym, że życie będzie czymś więcej niż chodzeniem wytartą trasą, szybko będzie chciał spróbować sił w innym miejscu. Na szczęście – w przeciwieństwie do rodziny Lily Dahl – rodzina Hustvedt dużo podróżuje. Jej matka pochodzi z Norwegii, ojciec wykłada literaturę skandynawską, język norweski jest pierwszym językiem Siri. W Norwegii kończy szkołę średnią. Na Islandii po raz pierwszy przychodzi do niej pragnienie, żeby stać się pisarką. Białe letnie noce są długie i jasne. W hotelach wiszą specjalne wyciemniające kotary do zaciągania na noc. Ojciec studiuje sagi, a rodzina próbuje nauczyć się spać. Siri nie potrafi. Godziny bezsenności spędza na czytaniu. Jane Austen. Mark Twain. Siostry Brontë. Dumas. Dickens.
Charles Dickens, zwłaszcza on. Porywa Hustvedt tak bardzo, że po latach zdecyduje się poświęcić mu doktorat. Jak zauważa, Dickens używał zaimków jako kluczy do opowiadania o czyjejś tożsamości. „Czytałam, że pierwszą rzeczą, jaką tracą chorzy na afazję, jest właśnie umiejętność posługiwania się zaimkami. Są też ostatnią rzeczą, jakiej uczą się dzieci. Dziecko może nazywać siebie Fredem, mówić: Fred chce ciasteczko, określać siebie wobec świata, używając trzeciej osoby, bo to o wiele łatwiejsze niż zrozumienie faktu, że zaimek «ja» nie dotyczy tylko mnie, ale jest ruchomym znakiem, podróżującym od jednego podmiotu do drugiego”.
Zanim stanie się jednak pisarką, pojawia się węgierska kawa. Słodka i mocna. Doprawiona syropem migdałowym i udekorowana bitą śmietaną. Pojawiają się jasno oświetlona witryna i marmurowe blaty. Pojawia się ciasto cytrynowe z mascarpone albo ciasto maślane z orzechami laskowymi. Albo sernik, albo eklerka, albo tort Dobosza, lub strucla, lub napoleonka, cokolwiek akurat pieką w węgierskiej cukierni, o której Reggie Nadelson pisze w „The New York Times Magazine”, że jest jednym z najukochańszych miejsc nowojorczyków. „Przez dekady The Hungarian Pastry Shop gościła pisarzy, studentów pobliskich uniwersytetów – Columbii i Bernard – profesorów, dziennikarzy, którzy spędzali w niej długie godziny, udając, że są w Paryżu, pochłaniając kaloryczne ciastka, pijąc mocną kawę i czasami bazgrząc na ścianach publicznej toalety komentarze dotyczące polityki”.
Bohaterka książki „Wspomnienia przyszłości” – młoda dziewczyna urodzona w Minnesocie i nosząca przezwisko Minnesota – przesiaduje w węgierskiej cukierni długie godziny. Podobnie jak Hustvedt w trakcie swoich studiów na Uniwersytecie Columbia. Prowadzi dziennik, każdą nową notatkę zaczyna słowami „droga Strono”. Pisze o swoich początkach w Nowym Jorku, o mieście, do którego przyjechała, nie znając w nim, jak twierdzi, nikogo. Pisze o literaturze, o żarliwości, z jaką chodziła na wieczory autorskie. O przyjaźniach, miłościach. O fantazjach erotycznych i o masturbacji, którą nazywa „uderzaniem w pianę”. O tym, jak trudno jest związać koniec z końcem. Pisze o swojej zrozpaczonej sąsiadce, która wywrzaskuje z siebie regularnie i rozpaczliwie słowo AMSAH (potem zrozumie: kobieta krzyczy „I am sad”, jestem smutna). Pisze, bo – sama to przyznaje – „widzi siebie jako niedorzeczność”. Czterdzieści lat później dziennik odkryje na strychu S.H., zacznie czytać i zadawać sobie pytanie: to naprawdę ja? Patrzy na Minnesotę z wysokości czterech dekad, a czytelników lojalnie wcześniej ostrzega: „Jeżeli należysz do tych czytelników, którzy lubują się w pamiętnikach pełnych nieprawdopodobnie szczegółowych opisów, muszę powiedzieć jedno, tym autorom, którzy twierdzą, że po kilkudziesięciu latach doskonale pamiętają smażone z cebulką ziemniaczki, ufać nie należy”.
Zaczyna się taniec – starsza patrzy na młodszą, młodsza patrzy na siebie samą, na młodszą patrzą inni mężczyźni, inne kobiety – jak w tytule innej książki Hustvedt, „A Woman Looking at Men Looking at Women: Essays on Art, Sex and the Mind”. Pamięć napina się, żeby zadośćuczynić zainteresowanym. Zawodzi i mami. „Wspomnienia przyszłości” to także powieść o tym, jak to jest się stawać – przymierzać się do istnienia. Próbować, co to właściwie będzie znaczyć, kiedy okrzepnie się w sobie i zastanie tak, jak zastaje się stygnąca lawa, schnący cement. Stawką w tej grze jest z grubsza to co zawsze: zaspokojenie żądzy sensu. Tej samej, która rzuca ludźmi nad ranem z jednego krańca łóżka na drugi, i tej samej, która siada z nimi codziennie do stołu, idzie kochać albo podąża za nimi do pracy. I jej działanie rozciąga się nie tylko wobec przeszłości, ale i wobec przyszłości, która widziana jest – zanim jeszcze nadejdzie – jako ciąg marzeń, łańcuch dobrych (mowa o nadziei) posunięć. Ostatecznie, pisze Hustvedt, „jesteśmy istotami pełnymi życzeń i czasem też nasze życzenia sięgają wstecz, nie tylko wybiegają w przód”. A teraz, dodaje, „teraz” to „owo krótkotrwałe ziewnięcie czasu, które przenosi nas z bezpośredniej przeszłości do bezpośredniej teraźniejszości w oczekiwaniu na bezpośrednią przyszłość”.
W debiutanckiej powieści „Na oślep” (ukazała się w 1992 roku, polskie tłumaczenie autorstwa Krzysztofa Obłuckiego w 1999 roku nakładem Noir Sur Blanc) opisuje losy bohaterki nieco podobnej do Minnesoty: młodej dziewczyny studiującej na Uniwersytecie Columbia, która usiłuje oswoić miasto jak Lily Dahl próbowała oswoić rodzinną mieścinę. Szukała uparcie tego, co niezwykłe, podobnie jak Królowa z Krainy Czarów, która dzięki ćwiczeniom potrafiła uwierzyć w sześć nieprawdopodobnych rzeczy jeszcze przed śniadaniem. Jak w przypadku S.H. we „Wspomnieniach przyszłości”, trudno tu nie utożsamiać bohaterki z autorką. Dziennikarka „The Guardian”, Rachel Cooke, napisze przed wywiadem z pisarką, że spodziewała się spotkać kogoś podobnie ekscentrycznego co tworzone przez nią postacie: plotkowano przecież, że zdarzało jej się wybrać do Klubu 54 w samym tylko kostiumie kąpielowym. Co w tym miejscu – przedstawianym często jako epicentrum nowojorskiego szaleństwa i ekscentryczności, gdzie zajeżdża się na białym koniu w niemetaforycznym sensie – wydaje się tylko zachowaniem minimum przyzwoitości, jak na wsi ściągnięcie czapki przed konduktem pogrzebowym. Tymczasem Hustvedt nie pasuje do współczesnego Nowego Jorku. Jest krucha, efemeryczna. Wygląda jak skandynawski chochlik, posługuje się nieco staroświecką angielszczyzną. Cooke napisze: „Jej widok przywodzi na myśl raczej sole trzeźwiące niż sojowe latte bez kofeiny”.
Zanim Hustvedt wyda „Na oślep” i zanim stanie się sławna za sprawą kolejnych powieści, pozna Paula Austera. W wywiadzie, który przeprowadzi z nią Cooke, Hustvedt przyzna, że potrzebowała pół minuty, aby zainteresować się młodym, pięknym i nikomu nieznanym poetą. Pobierają się w 1981 roku, miesiąc miodowy spędzają w Paryżu. To tam rozpocznie się jeden z najdłuższych – trwających niemal rok – jej ataków migreny.
W wywiadach opowiada o zainteresowaniu neurologią i o tym, jak poprzez nią postrzega też swoje pisanie. Publikuje artykuły w pismach naukowych, wykłada na wydziale psychiatrii szkoły medycznej w Cornwell. Przyznaje w wywiadach, że pisze, żeby móc przeżyć – nie w sensie finansowym, ale tym dosłownym: pisanie pomaga jej kontrolować życie. Otwarcie mówi o chorobie, schorzeniach neurologicznych i tych bolesnych migrenach, które towarzyszą jej od dziecka. Wraz z nimi przyszły też napady padaczkowe: te, które były wynikiem rozpaczy, i te, które brały się z bycia szczęśliwą. Nie sposób ich przewidzieć, a przecież Hustvedt często występuje publicznie.
Opowiada wreszcie o rzadkim zaburzeniu, nazywanym synestezją dotyku lustrzanego, które polegać ma na odczuwaniu absolutnej empatii z osobą, z która się styka: jeśli rozmówca dotyka palcem czubka nosa, osoba dotknięta tym rodzajem synestezji odczuwa dotyk palca także na czubku swojego nosa. Dziennikarze często pytają ją o zainteresowania neurologią. Jeden z nich chce wiedzieć, czy o tych wszystkich rzeczach, o których pisze, a które tak mądrze brzmią, dowiedziała się od swojego męża.
W twórczości Hustvedt wyraźny jest temat mężczyzn, a raczej – bycia przez nich zobaczoną czy widzianą – przede wszystkim to, co powraca często w książkach czy wywiadach: funkcjonowanie w świecie wymagającym męskiego glejtu, certyfikatu jakości, klepnięcia w ramię przez towarzystwo z ostatnich siedzeń w autokarze, żeby być poważnie traktowaną. Jeśli nie podołasz, piekło twoje jest proste: zostaniesz zmniejszona jak Alicja z Krainy Czarów po zjedzeniu ciastka, zostaniesz nazwana „dziewczynką”, która zasadniczo „coś tam sobie skrobie” w wolnym czasie, może nawet jakieś „książeczki”. Mogłaby skubać gęś albo wywijać igłą nad tamborkiem, ale sobie pisze – jej sprawa. Może kiedyś – jeśli się postara – nie będzie najgorsza, oczywiście: w kategorii kobiet. Jedna z bohaterek serialu „Fleabag” określa swoją nagrodę Kobiety Roku w Biznesie wygraną w kategorii domków dla lalek.
Nawiązując do swoich nadziei związanych z przyjazdem do Nowego Jorku, bohaterka „Wspomnień przyszłości” przyzna, że „za wszelką cenę chciała emanować inteligencją”, i gorzko doda: „Teraz mnie to śmieszy. Inteligencją mogą emanować mężczyźni. Kobietom jednak na takie subtelności się nie pozwala, wtedy jednak byłam naiwna, wyobrażałam sobie, że ludzie będą mnie słuchać, nie tylko na mnie patrzeć, że będą słyszeć w moich zdaniach odbicie sprawnego umysłu, który pracuje na pełnych obrotach”.
W najbardziej znanej książce – „Świecie w płomieniach” (W.A.B., tłumaczenie: Jerzy Kozłowski) – Hustvedt opowiada historię Harriet Burden, niedocenianej artystki, która podejmuje się przeprowadzenia następującego eksperymentu: przygotowuje trzy dzieła i do każdego z nich rekrutuje młodego artystę – mężczyznę – który według umowy ma rozgłaszać wszem i wobec, że jest autorem. Wszystkie trzy instalacje okazują się wielkim sukcesem. Jeden z narajonych do tej maskarady artystów nie ma zamiaru dotrzymać warunków umowy: poczuwa się do autorstwa dzieła i wszyscy krytycy wydają się wierzyć właśnie jemu.
Inspiracje do tej książki Hustvedt – podobnie jak większość kobiet – zbiera całe życie. Na przykład to: David Mamet, amerykański scenarzysta, autor „Glengarry Glenn Ross”, który miał powiedzieć, że trudno mu sobie wyobrazić, że „ktokolwiek mógłby chcieć się definiować jako kobieta, biorąc pod uwagę fakt, że na drabinie społecznej Stanów Zjednoczonych kobiety – w rozumieniu mężczyzn – stoją na tak niskim szczeblu”.
Albo to: norweski pisarz, Karl Ove Knausgård, który na pytanie Hustvedt o to, dlaczego w cyklu „Moja walka”, chociaż tak często przywołuje postacie pisarzy, tylko raz wspomina pisarkę, prostodusznie wbija sobie w pierś widelec za pomocą obcasa buta, odpowiadając: no competition. Pisarki to przecież żadna konkurencja, nie ma co się nad nimi dłużej zastanawiać.
Albo to: mężczyzna, który po trzeciej książce podszedł do niej, pochwalił i wystosował osobiste przyzwolenie, żeby „pisała sobie dalej”, on zezwala lub zaleca nawet – jodłujący pasterz owiec wśród skał doliny dziadocenu.
Opisuje wreszcie eksperyment z 1968 roku, w którym amerykański psycholog Philip Goldberg poprosił swoje studentki i swoich studentów o ocenę przedłożonego im wcześniej artykułu. W pierwszej wersji autorem był John T. McKay, w drugiej: Joan T. McKay. Tekst Johna T. McKaya zachwycił studentów. Argumenty, które przedkładał, wydawały się solidne i przekonujące, styl Johna był wartki i potoczysty, John pisał klarownie, John był bystry, a przede wszystkim – John miał rację. Z tym, co pisała Joan T. McKay, nie do końca było wiadomo, co począć: coś tam sobie pisze, i dobrze, czegoś próbuje dowieść, i dobrze, chociaż trudno powiedzieć, o co jej tam chodzi, ale gdyby w tym pojedynku miał zostać wybrany zwycięzca, byłby to niechybnie John T. McKay, który nie istnieje tak bardzo, jak bardzo nie istnieje Joan T. McKay. Wszyscy studenci dostali oczywiście ten sam tekst.
Kobiece pisanie. Kobiece sprawy. Przypadłości „kobiece”: raz kiepsko osadzony w języku przymiotnik ściągał rzeczownik w rejony pokątne, zamknięte, ściągał poza kadr i stawiał poza zasięgiem wzroku świata. Kobiece, czyli prywatne, publiczne, czyli męskie, założenie przyświecające jeszcze holenderskiej architekturze. Chciałabym napisać, że w ostatnich latach – dzięki odwadze i mądrości wielu kobiet, między innymi Siri Hustvedt – to, co kobiece, staje się publiczne. Chciałabym napisać, że czasy się zmieniły, ale może na razie zmienia się raczej światło – trudniej udawać, że czegoś się nie widzi.
Hustvedt stawia pytania o to, czy zdajemy sobie sprawę z własnych uprzedzeń, skoro pozostają one nieświadome. I w jaki sposób świadomie przyłapać się na tym, co podświadome? Jej pisanie oscyluje pomiędzy tymi dwoma rejonami: rzuca wyzwania pamięci, wyobraźni, wystawia na próbę przyzwyczajenia pochłaniającego szczegóły świata oka. Jest czujne i uważne, jakby narratorki próbowały napatrzeć się na zapas i nażyć na później, i w tym odtwarzaniu świata traktowały ze starannością każdy jego piksel. Talent do szczegółu i talent do budowy na szczegółach świata w dużej rozdzielczości, zmysł obserwacji tego, co wyjątkowe, w tym, co codzienne, sprawia, że za sprawą lektury przenosimy się do proponowanych przez Hustvedt światów i możemy doświadczać uchylenia drzwi do innej/innego – wejścia w skórę obcej osoby ze wszystkimi tego konsekwencjami, wśród których znajduje się także i radykalna empatia.
* Chodzi oczywiście o pępek.