Na Stockholms Centralstation wsiadłam w pociąg, bo podobało mi się słowo „Kiruna”.
To z zajęć kultury Szwecji jeszcze pamiętałam: rozpostarta mapa, na którą kolejne osoby nanosiły tematy swoich referatów, Smalandia, Skania, Dalarna, ja czekałam na lapońską Kirunę, chociaż za Kiruną właściwie nic już nie czekało, o samej Kirunie nic nie dało się powiedzieć: eksport drewna, kopalnie, przede wszystkim zaś ściana zimna, pole białe i co dalej, nie wiem, bo mnie wyrzucili z uniwersytetu, ale później już, skoro tylko się nadarzyła okazja, wsiadłam w nocny pociąg i pojechałam.
Ciekawe, że ponoć kiedy przychodziło do wyobrażenia sobie tego, co na biegunach ziemi, greccy kartografowie obstawiali raj tropikalny – zachęcający, otwarty, przyjazny – przede wszystkim: upalny.
To był mały, rozgrzany przedział: pierwszy zawód, że nie będę sama, potem ulga, że nie będę sama, kuszetki jeszcze były pozamykane poza tą najniższą, w kącie błyskały w świetle rzucanym przez mijane latarnie zlew i drabina, w ciemnym oknie odbijała się twarz współpasażerki. Rzuciło mi się w oczy, że ma uporczywy rumieniec, coś, co wskazywało na stan gorączki lub ciągłego podekscytowania, włosy puszyste, niesforne, wstrzymywał gruby na trzy palce warkocz – po wyrazie jej twarzy rozpoznałam, że ona też jest rozczarowana tym, że nie będzie podróżowała samotnie, więc kurtuazyjnie sobie posiedziałyśmy w przedziale, światło było już zgaszone, ale drzwi na korytarz wciąż otwarte, wpadał przez nie żółty snop światła, co chwila ktoś przechodził, ledwo pociąg oddalił się poza drugą czy trzecią stację, już rozpoczęły się spacery w bamboszach, w szlafroczkach, dziwnie nieadekwatne, bo jednocześnie spajające w montażu miękką, rozchodzoną domowość, przytulność tkanin i kolorów z metalowym zapachem pociągu, z wilgotnym zapachem rdzy, z zimnem wdzierającym się do środka mimo szczelnie pozamykanych okien.
Z początku tylko próbowałam zagadać do kobiety, uprzejmie odpowiadała, akcent miała silny, niczego nie rozumiałam, do zwykłego zakłopotania dochodził więc jeszcze wstyd, że nie do końca się rozumie to, co samemu się dociekliwością sprowokowało: ledwo podjęłam decyzję, żeby odpuścić, ona wdrapała się na najwyższą pryczkę i przez chwilę tylko słychać było, jak szamocze się z pościelą, a potem pstryknęła nocna lampka.
Miałam łóżko na wysokości okna, tak że kiedy się oparłam łokciami o poduszkę, mogłam odliczać: mijane lampy, drzewa zbijające się w ciemności w jedną plamę, i śnieg, i coraz więcej śniegu, Umeå, Bastuträsk, Älvsbyn, Boden, nad ranem dosiada się jeszcze starsza kobieta, i śnieg, i coraz więcej śniegu, i ranek w tym wszystkim dosłownie oślepiający, rozbujany, biel nie zaczyna się, nie kończy, i śnieg, i coraz więcej w nim śniegu – i tak dalej.
Podobno Innuici znają na niego pięćdziesiąt określeń, ja tylko powtarzam. To słynna sprawa: ilekroć ktoś chce zarysować w dyskusji podobny argument – granice języka są granicami naszego świata – zza zasp, zza krzaków, gdziekolwiek bądź, wychylają się Innuici ze swoimi słowami, dajmy na to: qanuk: płatek śniegu, kaneq: rodzaj zmrożenia, kanevvluk: śnieg wybitny, qanikcaq: śnieg naziemny, muruaneq: śnieg delikatny, głęboki, taki, w który człowiek w ciszy się zapada, nutaryuk: śnieg świeży, pirta: opad śniegu bliższy zamieci, qengaruk: śnieżna wydma – i tak dalej. W rzeczywistości, pisze Adam Gopnik, który zajmuje się zimą w książce „Winter: Five Windows on the Season” – w języku Innuitów słów określających śnieg jest mniej więcej tyle samo co w języku angielskim, chociaż ich jędrność i elastyczność – poprzez mechanizm aglutynacyjny – jest większa. Przywołuje też zresztą zaraz długą chwilę, którą spędził przed wystawą sklepu z farbami, akurat reklamowali szerokość palety wcieleń koloru żółtego; był kanarkowy, piaskowy, cytrynowy, słomkowy, co tam chcecie – ten moment tu zostawiam, ale on wróci jeszcze.
Rankiem byliśmy już na północy, pociąg stał w polu. Nie wiadomo było, co się dzieje, zwinęłyśmy łóżka i usiadłyśmy we trójkę, karnie, na najniższej pryczy. Kobieta, która wsiadła jako ostatnia, pochodziła z tych stron, powiedziała: to nie jest rzadkie, że pociągi po prostu stają, zima w tym roku jest potężna nawet jak na te okoliczności i jak na ten teren. Rumiana dziewczyna, potem się okazało, że przyjechała aż z Australii, siedziała obok mnie jednocześnie skupiona i czujna, jak ktoś, kto kuli się w sobie i garbi, chroniąc to, co sobie przyniósł do spożywania, jakby osłaniała jakiś sekret, którego powodem czy może impulsem był ten dziwny wykwit na policzkach. Przyjechała z tak daleka, bo słyszała o wyścigach psich zaprzęgów – „po śniegu, zimą”, uściśliła, „husky”. Można powozić. Wszystko jest koszmarnie drogie, to prawda, ale przeczytała o tym pewnego dnia w Australii, gdzieś poza tym kontekstem, poza szmatem tej drogi, i zaczęła oszczędzać na wyprawę. Więc teraz jedzie, cieszy się, że wreszcie pozna – jej dłoń wędruje wzdłuż zimowych, narciarskich ciemnozielonych spodni – to jest jej wyprawka, czy starczy? Musi starczyć. To na dwa, trzy tygodnie. Ile da radę.
Po pociągu krąży konduktorka, nawołuje: pociąg się zepsuł, czy ktoś może ma taśmę klejącą? Przez okno widać, jak pasażerowie, powoli przedzierając się przez zaspy wzdłuż torów, rozpierzchają się we wszystkie strony. Za nimi w dyrdy leci konduktor, a któryś z pracowników ogłasza przez megafon: bardzo prosimy dzwonić do tych, którzy opuścili pociąg, bo jak tylko wrócą, wszyscy się zbieramy.
Być może wysiądę w Kirunie, a być może dojadę do Abisko i tam zobaczę zorzę, a do Kiruny wrócę następnego dnia – już w drodze z powrotem. Byłabym wysiadła wcześniej, ale niedaleko wagonu restauracyjnego rzucił mi się w oczy nerwowy konduktor.
– Czy można będzie wyjść? – pytam lekko, nieprzytomnie. – Na spacer?
– Na spacer? – na to tamten, nie rozumie niczego.
– A tak – mówię – bo tak sobie myślę, że pociąg mógłby się zatrzymać w Kirunie, wysiadłabym sobie na spacer, a potem złapała kolejny do Abisko.
Przez chwilę patrzy na mnie w zamyśleniu.
– Lady – mówi – it’s minus 30.
I skwapliwie dalej, jakby objaśniał język obcy, gdzie na każdy gest czy rzeczownik przypada jeden dźwięk czy sylaba: it’s cold, lady, minus 30, it is cold, lady; skwapliwość, po której nie ma już co dodać, właściwie: skwapliwość, po której nie ma już czym do siebie mówić, wyglądamy ponuro przez okna.
Pamiętacie jeszcze te czasy, kiedy na szybach pojawiały się szronem malowane kwiaty? Kiedy ostatni raz widzieliście coś takiego? W mieszkaniach pozbawionych centralnego ogrzewania, z oknami, w które wstawiono szyby zanieczyszczone różnymi dodatkami, szczodrzej rosły i bywa, że faktycznie wydawały się przybierać czy naśladować formy rzeczywistych kwiatów niby pośpieszne lustra, negatywy wiosny. I naukowcy, i romantycy stawiali podobne pytanie wobec nich: czy to osobne kształty, czy zaledwie mimikra, przypadek, coś, co jedynie udaje, że żyje? Wilson Snowflake Bentley sfotografował pięć tysięcy trzysta osiemdziesiąt jeden płatków śniegu, dostał zapalenia płuc i zmarł niedługo potem. Ale dokumentacja – zdjęcia płatków śniegów – do dzisiaj pozostaje jedną z najpełniejszych wypowiedzi, jeśli chodzi o formy, które śnieg przybiera: symetryczne i asymetryczne, każdy płatek osobnego rodzaju, jakby uzbierane pod legendę miejską, pod przesąd czy powiedzenie, że nie ma dwóch identycznych na świecie płatków śniegu, podobnie jak nie ma dwóch identycznych osób. Temu ostatniemu utarciu niejaka Nancy Knight, naukowczyni, postawi znak zapytania w 1988 roku: wzbije się ku górze, by obserwować niebo ponad Madison; płatki śniegu, na które natrafia, wydają się identyczne. Im wyżej, im bliżej źródła czy kuźni – tym jaśniejsze się staje, że są takie same – dopiero czas i droga na dół sprawiają, że zaczną się od siebie różnić.
Różni się od siebie teraz motorniczy i różnią się od siebie wszyscy pasażerowie – chociażby dlatego, że my jesteśmy tu, w pociągu, a on tam – po drugiej stronie torów, w przydworcowym barze, doskonale widzialny przez okno, pochylony nad talerzem zupy, kompletnie poza zasięgiem obowiązku, nie dociera do niego ponowione pytanie konduktorki: czy w związku z awarią pociągu ktoś z państwa ma taśmę klejącą?
Może być zima porą roku, która umrze najszybciej (tą białą, gotycką, rozdzwonioną, tą błyszczącą, tą rozpędzoną prędkością puszkinowskich kuligów, rozmigotaną śniegiem pryskającym spod płóz rosyjskich sań, połyskującą iskrami spod łyżew, opisami z Dickensa, opisami z wyprawy Scotta na biegun), ale jest też i taką, którą Gopnik określi jako najmłodszą z pór roku: w przeciągu ostatnich dwustu lat zima zmieniła się z czegoś, co trzeba przetrwać za wszelką cenę, w coś, co można obserwować – z czegoś, czego trzeba się obawiać, w coś, czego wystarczy być świadomym. Anglia – ta z okresu między 1830 a 1840 rokiem – to pierwszy kraj, w którym pojawia się coś na kształt centralnego ogrzewania. Inżynierowie z Polski i Francji ściągają na wyspy, pisze Gopnik. I dalej: skoro jest ci ciepło, nareszcie możesz rozejrzeć się dookoła. Zima obserwowana z ciepłego wnętrza nagle staje się bardziej widzialna, spokojniej, bardziej refleksyjnie przyjmowana.
Najstarsza bodajże metafora związana z zimą przywołuje rozpacz Demeter po stracie córki. Odtąd więc zima wali się światu na głowę, zawraca jego porządek, bieg spraw. Henry James napisze: dwa najszczęśliwsze słowa dla dziewiętnastowiecznego społeczeństwa (właściwie: dla burżuazji) brzmiały: letnie popołudnie. Dwa słowa, których najbardziej się obawiano: wieczór zimowy.
Taki jak z obrazów Caspara Davida Friedricha: zima, krajobraz śnieżny zestawione są z nieskończoną ciemnością, ze zmrokiem, z naturą w godzinę po śmierci, już zimną, ale jeszcze nie stężałą. Gopnik pisze: to malarskie odpowiedniki Ingmara Bergmana – jest mrok, jest mistyka, a nade wszystko wyczuwalne wielkie, wielkie poczucie winy. I jeszcze coś: sojusz romantyzmu ponad oświeceniem, napór i szturm niemieckiej wyobraźni. We Francji, twierdzono, nie zna się prawdziwej zimy, a to oznacza, że o życiu wie się niewiele albo i nic. Friedrich to podkreśla – na obrazie „Strzelec w lesie” widzimy francuskiego żołnierza – osamotnionego, wielokrotnie pomniejszonego, zderzonego w kontraście z napierającymi niemalże drzewami. I jednocześnie triumf romantyzmu ponad tym, co wypracowywało oświecenie – śniegi i tak cię pokryją, i ciebie, i książki twoje, i twoich filozofów, i wszystko, w co wierzysz, i wszystko, co kochasz. To ostateczne starcie – słodycz kultury śródziemnomorskiej i zima kultury północy – z jej ostrą jak brzytwa pamięcią, jej wyostrzonymi wobec mrozu zmysłami, z kruchością człowieka wobec sił natury i z jego nadzieją na przywrócenie do życia. Friedrich ma zresztą z zimą osobisty porachunek, własną stawkę: jako nastolatek jest świadkiem śmierci młodszego brata, są łyżwy, jest pęd, jest prędkość, zabawa, i trzask, i krzyk, i ciało, które przepada w ciemnej wodzie.
Wobec tego kontekstu najbardziej zimowa z baśni – ta o Królowej Śniegu – przynosi zgubną ulgę. Kojarzymy to wszyscy: okruszek stłuczonego lustra wpada w oko małego chłopca i sprawia, że od tego momentu sposób, w jaki widzi świat, się zmienia. Pierwsza warstwa tej historii: zaczyna być złośliwy. Traci naiwność, ufność, co tam jeszcze chcecie z tego, co wam się kojarzy z byciem dzieckiem. Ale przede wszystkim: wraz z okruchem zwierciadła Kaj widzi w płatku śniegu żywą formę. Uważa, że jest piękniejszy niż kwiat, którego kształt przybiera, który naśladuje, wobec którego jest idealnie wtórny i doskonale drugi. Kaj myli to, co martwe, z tym, co żywe. Jak zauważa Gopnik: miesza dwie tradycje – zimy północnej, okrutnej i zimy romantycznej, tej, która uwodzi sportami zimowymi, Goethem wirującym z dziećmi na lodzie. W tym sensie zima jest pułapką, w którą szczególnie chętnie wpada wyobraźnia melancholijna czy romantyczna: śnieg sprawia, że to, co martwe, zaczyna znów wyglądać jak żywe.
Jest taki rodzaj zimna jak ten w Abisko: człowiek po prostu żyje sobie przed siebie, jest pulsem ciepła przemieszczającym się drogą. Głębszego oddechu się nie weźmie, uniemożliwiają to drobinki lodu osadzające się we wnętrzu nosa. Właściciel hostelu, jeszcze zanim wyda mi klucze, wskazuje drogę do drewutni: trzyma w niej mnóstwo starych kurtek, swetrów, koców, narzutek; wszystko, co pewnie pozostawili uciekający kiedyś w popłochu przed zimą turyści, ci, którym wydawało się, że skoro tylko ponownie wsiądą do pociągu, wszystko w ich życiu od tej jednej chwili będzie utrzymywało wyższą temperaturę niż ta w Abisko. To wszystko, mówi właściciel hostelu, za darmo, naciska: to trzeba wziąć, to trzeba na siebie założyć, it’s cold, lady, it is cold.
Odeszłam trochę poza zasięg lamp ulicznych: aplikacja pokazywała, że zorza powinna już być widoczna, nie była. Uznałam, że to kwestia wyjścia poza plamy światła; przestrzeń powinna być czysta i ciemność niezakłócona, wtedy się uda. Wydawało mi się przez dłuższy czas, że jestem sama, kilkaset metrów za hostelem wyprzedziły mnie trzy turystki ze Słowacji; kilka chwil wcześniej dopytywały w recepcji, czy to tutaj jest Zakazany Las z książek o Harrym Potterze, właściciel rozkładał ręce, cierpliwie raz po raz powtarzały, uznały w końcu, że zdadzą się na GPS-a w mapie. Potem stacja benzynowa i nikogo; i człowiek zapomina bardzo szybko o tym, że idzie przed siebie, że jest słupem ciepła i drążenia w odpuszczającym stopniowo ciele. Wdrapuję się na pagórek – nie widać niczego poza parą z ust i poza dziwnie fosforującym w ciemności śniegiem. Żadnej zorzy, nic nie ma. Jasny, czerwony punkt w dole.
Gopnik pisze: w dniu, w którym dowiedziałem się o śmiertelnej chorobie przyjaciela, przystanąłem przed witryną sklepu z farbami. Reklamowali dostawę żółtych odcieni, na próbkach pisano: kanarkowy, piaskowy, słomkowy, cytrynowy. Pomyślałem: kanarkowy co? Piaskowy, co za bzdura, pomyślałem, piszą: cytrynowy, co za kłamstwo, słomkowy jest bzdurą, co za głupota, cytrynowy jest skandalem i kanarkowy jest skandalem, i słomkowy jest największym ze wszystkich skandali, co to za głupota, słowa wymyślane tylko po to, żeby uchwycić złudzenie powodowane światłem wobec bieli, co za bzdura, wszystko kłamstwo, kłamstwo.
Zeszłam z góry do jasnego punktu, w stronę wymalowanej na czerwono ściany hotelu, w stronę ogrodowego stołu, krzeseł usłanych skrawkami białego futra. Drzwi uchyliły się, na zewnątrz wyszła para: ona w lekkiej, czarnej połyskliwej sukience na ramiączkach – tego samego stylu, w którym typowa la mamma podaje latem spaghetti we włoskich reklamach; on w lekkiej koszuli, lekkich spodniach. Trzymali przed sobą uroczyście po smukłym kieliszku na wysokiej nóżce, rozlali szampana, zapalili papierosy, szkło stuknęło, Boże, jak piękna, jak piękna jest ta noc, toż to niemalże Kair. Zobaczyli mnie pięć–dziesięć metrów nad sobą wczepioną we wzgórze, wśród śniegu, wypanierowaną w swetrze na swetrze, na swetrze niby rodzaj tekstylnego dewolaja, ani oni nie wierzyli, że istnieję, ani ja nie wierzyłam, że oni realni, przyglądali mi się, jak człowiek przygląda się dzikiemu zwierzęciu, kiedy łapie je na ludzkim niemalże podglądaniu; i ja weszłam w ten odpust, i też im się przyglądałam, jakbym była zwierzęciem złapanym na przyglądaniu się – to chwilę trwało, zima nie ustępowała.
Teraz, rok później, prawie myślę o tym z rosnącym zdumieniem: nie o tamtej absurdalnej sytuacji, ale o tamtym zaśnieżeniu, o tamtej temperaturze, o tamtej zimie tak jeszcze wtedy okazałej, a teraz już tyle – 2020, już zadziwiająco jeszcze zadziwiającej.