Koniec polskiego hip-hopu
koncert LTE Boys, kadr z teledysku, IG: vision.boys

25 minut czytania

/ Muzyka

Koniec polskiego hip-hopu

Maciej Kryński

„Jest jedna rzecz, dla której warto żyć, a nawet kilka, ale hip-hop nie jest jedną z nich” – nawijał niegdyś raper Zioło. W październiku popełnił samobójstwo

Jeszcze 6 minut czytania

Jeżdżąca scena, pirotechnika, konfetti, siedemnaście kamer i jakieś duże piłki odbijane przez kilkadziesiąt tysięcy ludzi na płycie PGE Narodowego. 28 września 2019 roku Taco Hemingway z kolegą wyprzedał stadion. Podobno jako pierwszy polski artysta od czasu Perfectu w 1987 roku, kiedy obiekt był jeszcze Stadionem X-lecia. I chociaż o powtórce tamtego wyczynu nie pisały już „The New York Times” czy „The Washington Post”, to w Polsce było o niej głośno. Szcześniak trafił nawet na okładkę „Newsweeka”.

„Dwudziesty ósmy dzień wrześniowy” jest dla polskiego hip-hopu datą szczególną. Stanowi ona tytuł jednego z utworów na fundamentalnej dla całego gatunku płycie, debiutanckim albumie „Skandal” Molesty. „28.09.97” opisuje brutalność policji wobec młodych raperów-chuliganów z warszawskiego blokowiska, którzy poskarżyć się na swój los mogli co najwyżej kilkudziesięciu słuchaczom na koncercie w studenckim klubie Remont. 22 lata później raperowi ze stolicy jest już smutno, że dawno nie dostał w mordę („Kabriolety”), a 60 tysięcy ludzi może posłuchać o tym na żywo. Symbolizm daty i miejsca zachęcają do przypisania całemu wydarzeniu dodatkowych, historycznych znaczeń. Oto „niechciani, nielubiani” stali się uwielbiani przez masy, ich muzyka zaś bezpowrotnie utraciła aurę przesłania dla wtajemniczonych.

Oczywiście przesuwanie się hip-hopu z marginesu do mainstreamu trwało lata i można wymienić wiele kamieni milowych tej drogi, wydaje się jednak, że dopiero teraz możemy mówić o symbolicznym domknięciu się tego procesu. To koniec pewnej epoki. 28 września 2019 roku na Stadionie Narodowym dokonała się konsekracja hip-hopu na hegemona rodzimej sceny muzycznej.

A przynajmniej na jednego z dwóch. W końcu ani na stadionie, ani na okładce popularnego tygodnika Taco nie był jedyną – i pewnie nie najjaśniejszą – gwiazdą. Towarzyszył mu Dawid Podsiadło, z którym raper wykonał na scenie wspólne utwory, a nawet rozegrał mecz ping-ponga (sic!). Związku rapu z popem nie da się już traktować w kategorii przelotnych romansów usprawiedliwianych eksperymentem, prowokacją czy incydentalnym featuringiem. To już oficjalny sojusz, którego nie naruszą coraz słabiej rezonujące postulaty ocalenia „czystości” hip-hopu formułowane przez niektórych uliczników czy truskulowców. Rap przestał być ich domeną. Nie jest już tym, czym był dwadzieścia, dziesięć, czy nawet jeszcze kilka lat temu. W mijającym roku stało się to szczególnie zauważalne.

Nasz dystopijny Disneyland

Koncert Hemingwaya na Narodowym odbił się echem szerszym niż premiera jego nowej płyty „Pocztówki z WWA, lato ’19”. W warunkach coraz ostrzejszej konkurencji to właśnie towarzyszące muzyce specjalne wydarzenia mogą okazać się decydujące w walce o uwagę mediów oraz słuchaczy. Raperzy i wytwórnie mają tego świadomość, stąd liczne, nierzadko konsternujące, próby wzniecania buzzu wokół albumów za pomocą wymuszonych, „kreatywnych” kampanii. Przedpremierowy odsłuch „Wojtka Sokoła” odbył się „w kolumnie range roverów jeżdżących nocą po Warszawie”, a serwowane w nich „drinki nazwane były tytułami kawałków z płyty” (*cool*). Ursynów przyozdobiły billboardy reklamujące „Muzykę współczesną” Pezeta takimi cytatami z albumu jak „Znów wjechała z buta jesień” albo „Zamiast kochać to wciąż się zwalczamy” (ała!). Z kolei premierze „Widma” grupy PRO8L3M towarzyszyły „sensoryczny, świetlno-dźwiękowy tunel obezwładniający zmysły, bezgraniczne pomieszczenie, w którym doświadczycie nieskończoności, holograficzne symulatory rzeczywistości…” i tak dalej, gdyż obecny na płycie temat nadciągającej katastrofy zainspirował studio produkujące VR do stworzenia „takiego małego dystopijnego Disneylandu”. Okej, wystarczy. Nie da się ukryć, że promocja rapowych płyt faktycznie zaczęła zbliżać się do jakiejś korpo-marketingowej dystopii.

Największym (auto)promocyjnym przedsięwzięciem okazał się „Proceder”, pełnometrażowy obraz przedstawiający kryminalno-muzyczną karierę Tomasza Chady – z naciskiem na tę pierwszą. Współprodukowany przez wytwórnię Step Records film przedstawia jej czołowego reprezentanta jako uroczego szelmę, któremu bliżej do osiedlowego Robin Hooda niż pospolitego bandyty, i robi to na tyle przekonująco, aby zechcieć uwierzyć w jeden z jego pamiętnych wersów: „Naprawdę jestem lepszy niż ta moja reputacja”. Twórcy na tym jednak nie poprzestają. Po tym, jak Chada olewa kontrakt podsuwany przez mefistofelicznego wydawcę, któremu marzy się xeroboj Norbiego, na jego drodze staje Kroku, czyli Paweł Krok, autentyczna postać, założyciel Stepu i jak możemy dowiedzieć się z filmu, prawdziwy anioł stróż, który przyjmuje rapera pod swoje skrzydła. Ocieplanie wizerunku wytwórni sięga rekordowych temperatur podczas sceny, w której przy wyjętym jak z reklamy Coca-Coli wigilijnym stole w rodzinnym domu Kroka znajduje się talerz dla zbłąkanego artysty. Nie można wykluczyć, że tak to naprawdę wyglądało, trudno jednak nie zachować minimalnej rezerwy, biorąc pod uwagę choćby to, jak szybko zabrano się za dyskontowanie pamięci o Chadzie. Od jego śmierci minęło raptem półtora roku, a już możemy oglądać ją na ekranie, słuchając dwóch nowych płyt sygnowanych jego nazwiskiem.

O tym, jak niewiarygodny bywa wizerunek w tej branży, przekonaliśmy się też za sprawą „obyczajowych” afer, które absolutnie zdominowały hiphopowy dyskurs w mijającym roku, przyćmiewając swoją doniosłością wydarzenia muzyczne.

Męskość pozorna, męskość toksyczna

Jak przystało na rok 2019, oba skandale swój początek miały w social mediach. 4 października transpłciowa celebrytka Rafalala opublikowała na Snapchacie zdjęcie nagiego mężczyzny w wannie opatrzone podpisem „słynny raper…”. Szybkie śledztwo internetowego CSI ujawniło, że bohaterem snapa jest Belmondo – żywa legenda nadwiślańskiego trapu, współautor kultowego krążka „Sos, ciuchy i borciuchy”, lider grupy Mobbyn. Wkrótce do sieci trafiły kolejne materiały potwierdzające zażyły charakter jego znajomości z Rafalalą. Budowany od początku kariery wizerunek maczo został podważony, a czytane z kartki zdawkowe oświadczenia, w których raper przepraszał fanów, deklarował potępienie „takich zachowań” i tłumaczył się uzależnieniem od narkotyków oraz wywołaną przez nie chorobą psychiczną, zabrzmiały cokolwiek niewiarygodnie. „To koniec drogi dla Belmondo” – usłyszeliśmy w komunikacie. Inny członek Mobbyn, GSP, potwierdził, że raper wycofuje się z muzyki, wcześniej zaś ogłosił usunięcie go ze składu za „zdradę wartości”. Co ciekawe, wielu słuchaczy przyjęło rozstanie Mobbyn z Belmondem z pewną satysfakcją, ale… nie z powodu zszarganej reputacji, lecz raczej dlatego, że inni związani z grupą MCs byli jedynie balastem dla dużo zdolniejszego lidera. Pozostaje wierzyć, że to jednak nie koniec jego kariery, tym bardziej że akceptacja ze strony fanów wydaje się większa, niż można było przypuszczać.

Co by nie sądzić o konsekwencjach niewinnej kąpieli, znacznie bardziej dramatyczna okazała się historia przemocowej relacji Kartky’ego z jego byłą już partnerką, Wiktorią. 11 listopada podopieczny założonej przez Quebonafide wytwórni QueQuality został oskarżony przez kobietę o psychiczne oraz fizyczne znęcanie się nad nią w czasie trwania ich dwuletniego związku. Konsekwencją były nie tylko siniaki i opuchlizna, ale również depresja oraz próby samobójcze. Jak wynika z relacji Wiktorii, osoby z najbliższego otoczenia Kartky’ego, w tym jego manager, o przemocy rapera wiedziały, lecz nie reagowały. W odpowiedzi na zarzuty raper opublikował na Facebooku oświadczenie, w którym przyznał się jedynie do agresji słownej, tłumacząc, że to raczej on był ofiarą przemocy oraz manipulacji byłej partnerki, której przypisał uzależnienie od lekarstw. Ujawnił także nagranie, na którym Wiktoria zadaje mu silnego kopniaka po tym, jak rzekomo pchnęła go nożem (widać tylko krwawe rozcięcie na jego piersi). Kilka dni później na YouTube trafił 13-minutowy materiał audio złożony z kilku potajemnie zarejestrowanych przez Wiktorię nagrań, na których Kartky krzyczy, rzucając inwektywy i groźby pod jej adresem. Słychać także hałasy sugerujące fizyczną agresję. Raper zapowiedział skierowanie sprawy do sądu, natomiast jego wytwórnia wstrzymuje się od wydawania osądów do czasu „finalnego rozstrzygnięcia przez odpowiednie instytucje”. Klasyka. Tymczasem Kartky od początku afery zyskał już prawie 20 tysięcy nowych followersów na Instagramie, a jego fanbase stoi za nim murem.

Zupełnie nieoczekiwanym bohaterem nagrania Wiktorii jest Żabson, którego wers „ta twoja obecna miłość to jest moją przyszłą dziwką” z piosenki „@” chillwagonu stał się powodem jednej z awantur. Okazuje się, że nawet generyczne, rzucone od niechcenia bragga może zostać odebrane przez innego rapera osobiście, z wręcz histeryczną powagą. Niezależnie od dalszego obrotu spraw potwierdziło się już to, co do tej pory było jedynie przypuszczeniem – tak popularna wśród raperów poza beznamiętnych, pewnych siebie alfa samców przynajmniej w niektórych przypadkach maskuje kompleksy, chorobliwą zazdrość, skłonność do agresji albo – jak u Belmonda – wypieraną seksualność. Być może jesteśmy świadkami początku ostatecznej kompromitacji wzorców męskości opartych na brutalności czy przechwałkach o erotycznych podbojach.

Zwiastunem progresywnych zmian w tym obszarze jest coraz chętniej deklarowana – zwłaszcza przez raperów z młodego pokolenia – akceptacja nieheteronormatywności. „Jestem dumny, że jestem Polakiem. Nie przeszkadza mi chłopak z chłopakiem” – nawija Bedoes w kawałku otwierającym jego nowy album, wydany – co warto chyba podkreślić – w wytwórni Solara i Białasa, którzy kilka lat temu wyrzucili ze swojego zespołu Deysa za „przyjście na koncert w sukience” i podejrzewany homoseksualizm. Żabson z kolei przyznaje, że jego singiel „Small Town Boy” jest inspirowany gejowskim hitem Bronski Beat, z którego bohaterem może się utożsamić, ponieważ sam od zawsze czuł się nieakceptowanym przez otoczenie dziwakiem. Osobnym przypadkiem na polskiej scenie jest Koza – przemądrzały 19-latek, który bardziej niż muzyką zasłynął prowokacjami oraz krytykowaniem mainstreamu w social mediach i wywiadach. Można różnie odbierać jego fałszywy coming out, ale z pewnością warto docenić bezpośrednie atakowanie konkretnych raperów za seksizm czy w zasadzie całej branży za panujący w niej patriarchalny porządek. Koza wszedł w rolę trickstera, którego obecność na scenie wydaje się potrzebna i ożywcza.


Jaskółki otwarcia się polskiego hip-hopu na męskość inną niż heteroseksualna nie powinny jednak odwrócić uwagi od faktu, że wciąż chodzi o męskość. Pod względem struktury płci w rapie rok 2019 był nie mniej zmaskulinizowany niż lata ubiegłe. AdMa puściła kilka singli, w tym jeden z WdoWą, która z kolei zapowiedziała mixtape numerami nagranymi dwa lata temu. Guova wrzuciła na YouTube płytę pozbawioną teledysków, fizycznego wydania i obecności na Spotify, ogłaszając, że to jej ostatni album. I to by było na tyle.

OK, Boomer

Nożyce odezwały się, zanim ktokolwiek mocniej uderzył w stół. Pierwszy utwór na wydanej w lutym płycie O.S.T.R.-a „Instrukcja obsługi świrów” kończy się skitem, w którym o ratunek prosi rapera człowiek podający się za… hip-hop. Przed kim trzeba go ocalić? Ano przed tymi, co „zmienili monochrom na róż, full capy na klipsy, gandzię na kodeinę, baggy na legginsy, underground na gender” – taką odpowiedź przynosi refren kolejnej piosenki. Mimo że – jak sugeruje sam tytuł – Ostry chciałby wciąż uchodzić za „wyLoOzoWaNego” zioma, cała płyta brzmi niczym gderanie stetryczałego wuja przy świątecznym stole. Naprawdę pojawiają się tu takie linijki jak „rocznik osiemdziesiąty, bez Insta, Facebooka, smartfona, szczylu” czy „pieprzona moda na bycie fit, ekotrend, eko-co? ekosyf”. Zresztą kto w ogóle używa jeszcze słowa świr? Chyba tylko autorzy kampanii „Nie świruj, idź na wybory”. No właśnie, Ostry ruga młodszych za metroseksualizm i – podejrzanie często – swobodę seksualną, samemu promując takie „wartości” jak ableizm (suchar o „Maćku z Klanu”), fatshaming (Magda Gessler, ziew) czy – oczywiście – homofobia. Utyskuje na – a jakże – komercjalizację hip-hopu, samemu nagrywając z pozbawionym zasług i talentu Sebastianem Fabijańskim kawałek promujący „Psy 3”, a więc film powstały najpewniej głównie po to, aby kilku starszych panów mogło sobie jeszcze trochę zarobić. Takim starszym panem jest też O.S.T.R. – jeden z żywych dowodów tego, że raperzy są wyjątkowo podatni na mentalną progerię.

Znamiona pewnej przejrzałości noszą też inne tegoroczne płyty legend, w tym dwie bardziej wyczekiwane i niewątpliwie lepsze – „Wojtek Sokół” oraz „Muzyka współczesna”. Ich tytuły – tak jak w przypadku „Instrukcji obsługi świrów” – stwarzają pozory, że ich twórcy to wciąż przynajmniej duchem młodzi, nadążający za czasem raperzy. Szybko okazuje się jednak, że muzyka Auera wcale nie jest taka współczesna, więcej wspólnego ma już bowiem z hip-hopem czy rave’em lat 90., a Sokół to w istocie nie żaden Wojtek, a Wojciech, 40-letni – jak sam podkreśla w jednym z refrenów – mężczyzna, self-made biznesmen („Hybryda”), który młodym opowiada o Top Canal, konikach i taśmach VHS („Lepiej jak jest lepiej”; on serio tłumaczy na genius.com, czym był VHS) i zżyma się na ich snapchaty („Pluszowy”). W przeciwieństwie do Ostrego Pezet i Sokół korzystają ze wsparcia aktualnie modnych artystów i w rezultacie… przepadają w ich cieniu. Ten pierwszy nieudolnie małpuje Piernikowskiego, nie odnajduje się w preferowanym przez Oskara storytellingu, a w remiksie „Gorzkiej Wody” wypada gorzej niż Oki czy Zdechły Osa; Sokół właściwie znika na własnej płycie, oddając – i całe szczęście – kawałek Hewrze. Obaj gospodarze zdają się momentami zupełnie wypompowani z pisarskiej kreatywności, słuchamy więc całego kawałka opartego na starym jak świat porównaniu kokainy do śniegu („Sprytny Eskimos”) czy tak okropnych wersów jak „Nic tak nie rani jak słowa. Ja i ty tak jak król i królowa. Jak dynamit jest wybuchowa ta mieszanka. (…) Coś przemija jak uroda. Gra jak sushi jest surowa” („Obrazy Pollocka”).


Te trzy płyty weteranów – a przecież można wymieniać jeszcze słabsze albumy Pei, Donguralesko, Ero, Pokahontaz… – stanowią świadectwo artystycznego wyczerpania się całej generacji twórców urodzonych na przełomie lat 70. i 80. Nawet jeśli wciąż będą (a będą) okupować szczyty OLiS, dostawać gwiazdki od recenzentów (często swoich rówieśników) i kontrakty reklamowe od ulubionych brandów statecznych mieszczan, to nie oni nadają ton dzisiejszej muzyce. W porę zorientowali się w tym „wiecznie młodzi” Tede i Borixon, choć ten pierwszy przekroczył chyba granicę, za którą trzymanie się z małolatami zaczyna wyglądać niepokojąco (patrz chociażby kawałek „R. Kelly”), drugi zaś przypomina figurę „grającego trenera” – coś tam zarapuje, ale spełnia się przede wszystkim w roli mentora, ojca założyciela supergrupy chillwagon i – oczywiście – przedsiębiorcy monetyzującego talent dużo młodszych twórców. Wyjątek stanowi też Pro8l3m, duet z rocznika 83, który jednak na scenie zaistniał dopiero w 2013 roku.

Rocznik zero trzy albo ninety six

A co z nowymi twarzami? Wśród debiutantów niewątpliwie wybijają się – obecny na płycie Pezeta – Oki oraz Wiktor z WWA. Obaj dysponują wprost niebywałą swobodą w operowaniu młodzieńczo brzmiącymi głosami. Oki na dystansie jednego utworu potrafi kilkakrotnie zmienić tempo nawijki, natomiast Wiktor to lepsza wersja Young Igiego, dla której autotune stanowi co najwyżej dekorację, a nie protezę wokalnych możliwości. Ich – momentami wręcz przesadna – napinka na prezentowanie technicznych umiejętności może być zapowiedzią merytokratycznych rządów w polskim rapie najbliższych lat.

Możliwe jednak, że rządzić będą ci, którzy od najmłodszych lat przygotowywani byli do zarządzania – firmami, kancelariami, państwem. Kimś takim jest kolejny podopieczny SB Maffii, Mata, którego najnowszy singiel, „Patointeligencja”, śmiało już można określić najbardziej dyskutowanym utworem 2019 roku. Syn radcy prawnego prof. Matczaka, występujący w klipie w sweterku prestiżowego liceum im. Batorego, dzieli się w nim historiami o ćpaniu, chlaniu i przygodnym seksie, których bohaterami są jego znajomi, przedstawiciele tego samego środowiska. Jednych, jak chociażby Karolinę Korwin-Piotrowską czy Bartosza Węglarczyka, piosenka zachwyciła szczerością i odwagą, innych, na przykład lewicową publicystkę Magdalenę Okraskę, zniesmaczyła zawłaszczeniem hip-hopu przez bananową młodzież do kreowania się na hardkorowców. Rozsądek podpowiada zajęcie stanowiska gdzieś pomiędzy podziwem a oburzeniem, które sprawiają wrażenie tak samo naiwnych. Z jednej strony poza synalka zbuntowanego przeciwko „pięknemu i ciepłemu” gniazdku, jakie uwili mu bogaci rodzice, wydaje się zupełnie niewiarygodna – z wywiadów wiemy, że kariera Maty rozwija się pod rodzicielską kontrolą, zresztą ojciec nawet wymyślił mu pseudonim i podrzucił na pierwsze nagrywki do studia. Z drugiej – docenić należy pewną dezynwolturę i prekursorstwo w świeceniu szkolnym mundurkiem (wszak do tej pory kariera w rapie wymuszała raczej wstydliwe krycie się z lepszym usytuowaniem) czy cwaniackie wykorzystanie formy pokoleniowo-środowiskowego manifestu do zwrócenia na siebie uwagi establishmentu. Co do jednego krytycy i fani „Patointeligencji” muszą się zgodzić – hip-hop przeniknął do kręgów, które do niedawna nie chciały mieć z nim nic wspólnego.


Jeszcze kilka miesięcy temu wiele można było obiecywać sobie po raczkującym w Polsce nurcie emo rapu reprezentowanym głównie przez LTE Boys, grupę skupioną wokół youtuberów: Gargamela i młodegoskiny (fka ahus). Ilustrowane chałupniczym teledyskiem, niepozorne „DVD” tego drugiego, nagrane z rzekomo 15-letnim wówczas schafterem okazało się niespodziewanie podziemnym hitem 2018 roku, podobnie zresztą jak epka schaftera „hors d’oeuvre”, dlatego jeden z niewielu wspólnych koncertów składu, który odbył się w marcu w warszawskiej Iskrze, domagał się szczególnej uwagi. Wśród uczestników wydarzenia przeważali na oko nastoletni chłopcy w czarnych ciuchach lub rozebrani do pasa i bardzo młode dziewczyny wystylizowane na modelki ze SuicideGirls, będące ucieleśnieniem młodzieżowego słowa 2019 roku – a więc ludzie, którzy jeszcze kilkanaście lat temu uchodziliby najpewniej za słuchaczy metalu, zwłaszcza że niektórzy mieli na sobie nawet T-shirty Iron Maiden czy czegoś takiego. Zamiast metalu z głośników leciał jednak agresywny trap Sheck Wesa, którym wypełniano przerwy między występami schafter, fot. Kasiaschafter, fot. Kasia MikołowiczDianki, coals czy wreszcie LTE Boys, brzmiących z kolei niczym sieroty po Lil Peepie. Niekwestionowanym liderem okazał się mlodyskiny, który potrafił zahipnotyzować i posadzić na podłodze całą publiczność, mamrocząc ostentacyjnie rzewną, uroczo naiwną balladę „Mowilem ci ze milosc boli i to kurwa bardzo ale wierze ze sobie poradzimy” (pisownia oryginalna). To jednak nie on był główną gwiazdą wieczoru.

Kiedy na scenę wszedł – przypominający Kubę Molędę z lat 90. – schafter, publika przywitała go niczym tajemniczego mesjasza. Aż chciało się uwierzyć, że ten rok będzie należał do niego, a za jego sprawą do całego LTE Boys et consortes. Do niczego takiego jednak nie doszło. Nowe materiały Młodego Yerby, Małego Elvisa, Młodego Westa, mlodegoskiny, Young Adisza czy Księcia przeszły bez większego echa, schafter natomiast odbił w swoją stronę, notując błyskawiczny awans do pierwszej ligi i zostawiając kolegów daleko poza youtube’ową kartą Na czasie. Zamiast nich na swój długogrający debiut „audiotele” zaprosił między innymi Taco Hemingwaya, Żabsona i Rasa, wcześniej udzielając się gościnnie w utworach Otsochodzi, Deysa czy… Darii Zawiałow i Ralpha Kaminskiego. Jak widać, schafter szybko wtopił się w tłum i nawet jeśli jego nowych kawałków słucha się z przyjemnością, trudno nie odnieść wrażenia, że jego muzyka uległa pewnemu rozcieńczeniu i unifikacji z mainstreamem. Będące znakiem rozpoznawczym rapera swobodne łączenie polskich słów z angielskimi zaczęło przypominać beztreściowe, powtarzalne gaworzenie.


Koniec polskiego…

Wydawać by się mogło, że po doniosłym opuszczeniu Polski dwa lata temu przez rapującego w czterech językach Sebastiana Enrique Alvareza znanego na niemieckiej i polskiej scenie jako Sentino, będziemy nad Wisłą skazani na lingwistycznie jednorodny, odcięty od świata, do bólu lokalny rap. Nic bardziej mylnego – hip-hop w Polsce ad 2019 jest kosmopolityczny jak nigdy wcześniej. „Nie jestem polskim raperem. Jestem światowy” – mówi w jednym z wywiadów Żabson, który właśnie wydał płytę pod znaczącym tytułem „Internaziomal”. To artykulacja tyleż przerośniętych ambicji, co zmęczenia zaściankowymi uprzedzeniami wobec tego, co inne, wywrotowe, progresywne. Ale dlaczego przerośniętych? Właśnie dowiedzieliśmy się, że Bedoes trafił do pierwszej setki najczęściej słuchanych wykonawców na Spotify, do czego być może przyczyniło się nagrane po angielsku „2119 EP”. Young Multiemu udało się namówić do współpracy Skengdo i AM, wschodzące gwiazdy UK drillu. Mr. Polska – notabene pochodzący z Polski i czasami rapujący po polsku Holender – zagrał gościnnie „Jagodzianki” podczas koncertu Diplo, natomiast brytyjski „Vice” nakręcił dokument o Popku… Okej, stop. Nie chodzi przecież o manifestację peryferyjnej dumy z nic nieznaczących incydentów. Trzeba jednak przyznać, że coś się w ostatnim czasie zmieniło i polski rap bardziej przypomina część większego, międzynarodowego zjawiska niż jeszcze kilka lat temu. W końcu jednym z fajniejszych numerów roku okazał się do złudzenia przypominający amerykański mumble rap „James Harden” polskiego duetu BTK i urboishawty. Komu jeszcze potrzebny ojczysty język?


Nie wypada też zignorować coraz silniej obecnych na rodzimej scenie wątków migranckich. Jednym z bardziej obiecujących talentów młodego pokolenia jest Kabe, który od 13 roku życia wychowywał się na multietnicznym osiedlu rzut beretem od Paryża i do swoich kawałków wplata zwrotki po francusku. Z kolei urodzony w Niemczech, syn Afgańczyka, muzułmanin Malik Montana to już prawdziwy gwiazdor i żywy automat do wulgarnych, imprezowych bangerów. Jego twórczość stanowi niekończącą się celebrację prymitywnego – acz nieodbiegającego od światowych standardów – materializmu okraszonego mizoginią, zarazem jednak jest ona swego rodzaju rozliczeniem z piętnem bliskowschodnich korzeni i religijnej odmienności. Z każdą kolejną płytą Malik coraz śmielej odnosi się do narzucanej mu tożsamości, na najnowszym albumie pozwalając sobie nawet na makabryczną autoironię: „Poduszka, pod nią, dziwko, hajs masz na skrobankę. Nie ma co zatruwać Polski kolejnym ciapakiem”. Krążek „Import/Export” rozpoczyna zresztą zwrotka, która być może stanowi klucz do zrozumienia eksploatowanej przez rapera konwencji: „Brudasem byłem, będę w oczach społeczeństwa, pewnie dlatego tak ich wkurwia moja kariera. Ciapaty, przykurzony – pewnie zasiłek pobiera, a spodnie Amiri i okular Cartiera”. Przez pryzmat tych wersów Malik jawi się jako wyrzut sumienia tutejszej kultury, tym trudniejszy do uciszenia, że od inspirowanych Bliskim Wschodem, przywołujących skojarzenia z wczesnym Timbalandem bitów naprawdę niełatwo się uwolnić.

…hip-hopu

„Jest jedna rzecz, dla której warto żyć, a nawet kilka, ale hip-hop nie jest jedną z nich” – nawijał niegdyś Zioło i chociaż sam najwyraźniej zapomniał, jakie to rzeczy – w październiku popełnił samobójstwo – wersy te pozostają bezbłędne. Ten „prawdziwy”, dotychczasowy, a więc seksistowski, homofobiczny, przemocowy, zakłamany, hermetyczny i – last, but not least – artystycznie już wypalony hip-hop nigdy nie zasługiwał na poświęcanie mu życia i na pewno nie jest wart odzyskiwania. It’s over. Czas na coś innego, nawet jeśli tylko odrobinę lepszego. Być może należałoby temu nadać zupełnie nową nazwę – trochę na wzór UK drillu czy trapu, które z różnych powodów postanowiono odróżnić od grime’u i rapu. A może wcale nie trzeba tego nazywać, aby w przyszłości nie przyszło komuś do głowy bronić wyobrażonej esencji tego w jakimś konserwatywnym odruchu? Najważniejsze, że to już nie jest hip-hop. I oby to nigdy znowu nie było hip-hopem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)