Stan kompulsywnego zaprzeczenia
Gustavo Pacheco / CC BY-NC-ND 2.0

24 minuty czytania

/ Literatura

Stan kompulsywnego zaprzeczenia

Rozmowa z Michałem Tabaczyńskim

„Pokolenie wyżu depresyjnego” to nie jest książka o depresji, to nie jest książka pisana depresją. Ona jest wprost: mową depresji. Halo, tu mówi depresja! Ja jestem tylko medium

Jeszcze 6 minut czytania

OLGA WRÓBEL: Jak byś zdefiniował „pokolenie” pojawiające się w tytule twojej książki?
MICHAŁ TABACZYŃSKI: Daję gdzieś taką żartobliwą definicję, że to najszersza kategoria socjologiczna, jaką możemy sobie wyobrazić, i to mniej więcej odpowiada prawdzie. Podejrzewam, że nadużyciem byłoby stwierdzenie, że mieściliby się w niej nasi rodzice, chociaż właściwie… Mam jednak smutne przekonanie, że będą się w niej mieścić nasze dzieci. Sam tytuł oczywiście gra z „pokoleniem wyżu demograficznego”, ale to pokolenie jest bardzo umowne, z czułą ironią to traktuję. Kiedy więc ktoś mi mówi, że to nie o nim, że jest ode mnie starszy o pięć czy dziesięć lat, to myślę sobie: dobra, dobra, nie pocieszaj się.

Kogo to pokolenie obejmuje? Ludzi mówiących otwarcie o chorobie, ludzi korzystających ze zdobyczy medycyny, przełamujących tabu?
Dorośliśmy w momencie, w którym mówienie o swojej chorobie przestało być tak bardzo wstydliwe. Chociaż choroba czy emocjonalne zaburzenie wciąż jest pretekstem do kpin, drwin, czasem – pogardy. Ale mniej chciałem pisać o pokoleniu, a bardziej o cywilizacji depresji, którą być może wygenerowaliśmy sobie sami. Bo już duże z nas dziewczynki i duzi chłopcy, niestety. Niestety, bo ten świat jest coraz bardziej depresyjny, coraz więcej jego elementów jest depresjogennych. Chciałem pisać o tej powszechnej, uniwersalizującej wszystko kulturze depresji.

Książka jest rozpięta na kanwie jednego dnia. Skąd pomysł na taką ramę narracyjną?
Chciałem, żeby to było coś pomiędzy powieścią a esejem, sam na własny użytek nazywałem to sobie, konsekwentnie i niezbyt oryginalnie, powieścioesejem albo esejem fabularyzowanym. Rama jednodniowa wydała mi się atrakcyjna, bo na podobieństwo powieści organizuje treść, która jest, umówmy się, dość różnorodna. Ratunkowe motto z Normana Manei, mojej nieprzemijającej zresztą literackiej fascynacji, pojawiło się na samym początku. Zacząłem pisać od ramy, roboczo myślałem o tej książce jako o „Dniu dłuższym od najdłuższego dnia w roku” – teraz jest to tytuł wstępu. To miała być książka o czasie, o naszym czasie rozciągniętym na przedziwne wydarzenia i doznania. Również lekturowe, czytelnicze – stąd esej.

Michał Tabaczyński, „Pokolenie wyżu depresyjnego”. Ha!art, 332 strony, w księgarniach od listopada 2019Michał Tabaczyński, „Pokolenie wyżu depresyjnego”. Ha!art, 332 strony, w księgarniach od listopada 2019Jest to dzień realny, ale jednocześnie skonstruowany z tych wszystkich elementów, o których mówisz, że tworzą cywilizację depresji. Samochody, miasto, praca, rodzicielstwo.
Ta rama, poza tym, że pozwoliła powiązać wszystkie wątki, była niezwykle inspirująca, sama pokazywała dróżki, którymi poszedłem. Samo znalezienie lektur przychodziło zaskakująco łatwo, układały się w ten schemat, bardzo usłużnie się w niego wkomponowały. Jestem im niewymownie wdzięczny.

Kiedy myślimy o książce o depresji, zawsze pojawia się kwestia autoterapii, ale twoja książka nie jest ani auto-, ani terapeutyczna.
Nie, raczej nie jest, nie miałem takiej nadziei, nie miałem takiego zamiaru. Nie byłbym na tyle bezczelny, żeby zamachnąć się na terapię innych, tym bardziej że książka wydaje mi się drapieżna, złośliwa, ostra. Nie wyobrażałem sobie też modelowego czytelnika – ja nie znam aż tak dobrze tego depresyjnego pokolenia, mam tylko przeczucia, co łatwo wytłumaczyć: jest w tej depresyjnej cywilizacji i w tym pokoleniu coś takiego, że ono jest bardzo zatomizowane. Nie znamy siebie nawzajem i mimo obalenia tabu bardzo rzadko w najbliższym otoczeniu skutecznie o sobie mówimy. To jest oczywiście hiperbola, którą w książce daję, trochę zresztą wzniosła, że oto wszyscy znamy wnętrza gabinetów psychoterapeutycznych i poczekalnie gabinetów psychiatrycznych, może jeszcze powinienem ciągnąć dalej: znamy wszyscy ciemne sale szpitali psychiatrycznych. Nie, nie znamy, a jak nawet znamy, to nie rozpowiadamy o swoich doświadczeniach aż tak często. A jeżeli nawet opowiadamy, to zazwyczaj brakuje nam języka. Zostaje żargon aptekarzy.

W mojej bańce chyba się jednak mówi. Scena z wymienianiem nazw leków jest dla mnie realistyczna, nie hiperboliczna.
Bo to akurat jest scena, której byłem świadkiem. Jednak dość swobodnie szafuję pierwszą osobą, często bez atrybucji do moich doświadczeń. Autobiografia poukrywana jest o wiele głębiej.

Dlaczego w takim razie pierwsza osoba? Mogę sobie wyobrazić, że ją wyrzucasz i mamy po prostu esej.
Łączy się to z tą zaczepnością i brutalnością, o której wspomniałem. W liczbie mnogiej nie mógłbym pewnie dawać upustu bezczelności. Chory na raka może mówić kąśliwie o raku, wdowa o wdowieństwie mówić ironicznie. Pierwsza osoba w tym przypadku daje alibi: ja mogę, mnie wolno. A przy okazji stwarza szanse wypchnięcia narracji poza schemat suchego eseju. Bo pierwsza osoba pozwala mi też być czułym, czułostkowym nawet. Ale też ostrym, kpiącym. Ta książka pozwala sobie na dużo więcej, niż byłoby dopuszczalne, tolerowane przez ludzi, jest często brutalna względem choroby i tych, którzy się z nią borykają. Robiłem to zupełnie celowo. Ale myślałem, że ona jest też w tej próbie opisania całej cywilizacji bezczelna; porywam się na diagnozę, która nie jest na moje siły. W pierwszej osobie mogę wziąć za to wszystko odpowiedzialność. A jednocześnie depresja usprawiedliwia pretensjonalność, one są ze sobą nierozerwalnie związane – piszę o tym wiele razy, problematyzuję to, ale też bywam pretensjonalny – nie żebym się usprawiedliwiał, mam nadzieję, że to było zawsze celowe, to były kontrolowane poślizgi. Bo depresja jest wyzwalającym mechanizmem samousprawiedliwienia: „Ja nie mam żadnego światopoglądu, bo moim światopoglądem jest depresja”. „Ja nie mam żadnych zasad, mam tylko depresję”, żeby sparafrazować Akutagawę bodaj. Trzeba strasznie uważać, by tego nie nadużyć, bo to jest niebezpieczne. Czy to moja najbardziej oryginalna diagnoza?

Michał Tabaczyński

Ur. 1976, eseista i tłumacz (z angielskiego i czeskiego). Opublikował autorską antologię współczesnej poezji amerykańskiej „Parada równości” (2005) oraz przełożył wybory wierszy Jana Skácela „Zakazany człowiek” (2015) i Bogdana Trojaka „Stryj Kaich się żeni” (2018). Autor książek eseistycznych: „Widoki na ciemność” (2013), „Legendy ludu polskiego” (2014), „Maszyny. Do pisania” (2018) oraz „Pokolenie wyżu depresyjnego” (2019).

Masz w „Pokoleniu…” masę cytatów, ale wszystkie przypisy wylądowały na końcu. Chciałeś zanurzyć czytelnika, wystawić na próbę jego czujność?
To oczywiście zabieg przywołujący od razu Davida Fostera Wallace’a. „Infinite Jest” też jest opatrzone przypisami na końcu, te przypisy są monstrualne, liczą chyba dwieście stron. To była oczywista inspiracja, bo to bardzo wallace’owska książka. Nie umiem powiedzieć, czy jestem fanem Wallace’a. Nie wiem w ogóle, czy on by chciał, żeby go lubił ktoś, kto go czyta. Ale zrobił na mnie gigantyczne wrażenie potężnym horyzontem, który ogarnął. Jest u mnie rzeczywiście obecny bardzo często, może nawet nadobecny, kilka rozdziałów jest poświęcone jemu i na nim opartych, bawię się gdzieś samymi jego inicjałami nawet.

Wracając do pytania, on umieszcza przypisy w powieści na końcu i u mnie te przypisy są – paradoksalnie – znakiem powieściowości, ucieczką od takiego „eseju z przypisami”. Zresztą to nie są klasyczne przypisy, raczej wyjaśnienia, w których oddaję sprawiedliwość tłumaczom i autorom, których cytuję. Poza tym dużo z tych cytatów to są rzeczy najzupełniej fałszywe, które ja spreparowałem, więc chciałem, żeby – kto ciekawy – mógł to sprawdzić, chciałem te fałszerstwa tylko trochę schować, odsunąć w czasie ich rozpoznanie. Kiedy zaczynałem etap korekty, w pewnym momencie nie mogłem się połapać, gdzie kończy się cytat, a gdzie zaczyna moje zmyślenie, mam nadzieję, że to nie brzmi aż tak megalomańsko. Na szczęście wszystko zaznaczone miałem w notatkach, w rękopisie, bo książkę napisałem ręcznie.

Ręcznie?!
Tak. W kilku notatnikach, praktycznie cała napisana została ręcznie.

Czy jest to związane z tym, o czym wspominasz w tekście, z depresyjnym nawykiem prowadzenia dzienniczka, notowania, obserwowania własnego stanu? Myślałeś o graficznej reprodukcji tej analogowości? Bo książka i tak ma dość ciekawy układ.
Jest mały fragment rękopiśmienny przy mapce podróży Humberta i Lolity, zeskanowany prosto z notatnika, w którym pisałem. W książce opowiadam natomiast, że to ktoś robi, oczywiście, że ktoś, nie ja przecież, że to hołd dla Nabokova i jego manii rysowania owadów, kapeluszy, schematów wagonów z „Anny Kareniny” w jego wykładach o literaturze. Przesadzam w tej książce często i w wielu aspektach, ale żeby tam wstawiać rękopisy? Znam jakieś granice.

Skoro pisałeś ręcznie i od razu miałeś ramę narracyjną, to pisałeś od początku do końca?
Nie, pierwszy był rozdział o samochodach. Ale schemat miałem rozpisany. Z przodu notesu pisałem ciągiem kolejne fragmenty, z tyłu miałem notatki do całości i wybrane pomysły. Co do twojego zdziwienia… Piszę ręcznie, to się zaczęło dawno, na studiach. Pamiętam, że wtedy bardzo lubiłem komputer. Laptopy dopiero wchodziły do użytku i ja – co za cud po prostu! – miałem taki sprzęt. Ale w pewnym momencie musiałem coś zapisać, miałem notatnik pod ręką, zacząłem notować. I nagle stwierdziłem, że to jest niezwykłe, ten związek ruchu ręki z… Nie chcę teraz tego nadmiernie fetyszyzować. Ale dla mnie to, że tak powiem, instrumentarium jest akurat jakoś ważne. Zawsze wolałem pisać w ładnych zeszytach niż brzydkich. No piszę piórem, ale nie dlatego przecież, że uważam to za wybitnie arystokratyczne i że to mnie nakręca, tylko po prostu zawsze pisałem piórem. Natomiast uspokajam, wiem, co to jest długopis, i jak nie mam przy sobie pióra, też świetnie sobie radzę.

Pisząc ręcznie, czujesz się bardziej pisarzem, łatwiej ci wizualizować siebie jako pisarza?
Robert Frost mówił podobno, że powiedzieć o sobie, że jest się poetą, to jak powiedzieć, że jest się dobrym człowiekiem. Że to trochę nie wypada. Więc ciężko mi to przechodzi przez gardło. Eseista? Olga Drenda żartowała, że nie śmiała myśleć o sobie jako eseistce, ale skoro dostała w Gdyni nagrodę za esej, to chyba nią jest, a to jest taka uwznioślająca kategoria! Więc nie wiem, czy akurat pisanie ręcznie jest uwznioślające, ono jest za to bardzo praktyczne. Jeżeli chodzi o fetyszystyczne odruchy, to rzeczywiście piszę ładnie, starannie stawiam drobne literki na gładkich zazwyczaj kartkach. Mam w tym wariactwie wielkiego poprzednika – tak pisał Walter Benjamin. Przyzwyczaiłem się, że moje notatki wywołują zachwyto-podziw: ojej, jak ładnie, jak równo. Ale to jest jakaś skaza: mam takie dojmujące wrażenie, że jeżeli coś napiszę brzydko, to jest niedobre, koślawe. Złudne to i głupie, wiem. Natręctwo, a z nim trudno walczyć.

Wracam uparcie do depresyjnej praktyki pisania. Czy w stanie, w którym wszystko się rozłazi i rozmywa, zapisane zeszyty są czymś namacalnym i, co za tym idzie, pocieszającym?
Że tak przyszpila się rzeczywistość? Nie myślałem o tym. W „Pokoleniu” cytuję Wallace’a, i to jest prawdziwy akurat cytat, który mówi, że pisanie ręcznie i na maszynie wydobywa z niego to, co najlepsze. Nie powiedział tego w kontekście depresji, ale przypuszczam, że cokolwiek w życiu powiedział, i tak musi się do niej odnosić, bo on jest jej największym świętym. Możemy się tego uchwycić.

No właśnie, rozmawiamy o świętym amerykańskim, a masz w książce cytaty z Polaków?
Jest Marek Bieńczyk, mimo tych malutkich cytatów bardzo ważny, bo o mojej książce myślałem jako o czymś, co zaczyna się tam, gdzie on skończył. On pisze o melancholii, to jest jednak miękkie określenie, ja zaczynam z grubej rury – mówimy tu w końcu o depresji. Zarażony frazą Bieńczyka, którą zresztą zarazić się łatwo, chciałem pójść dalej, ale jednocześnie pisać – znów megalomania wygra z depresyjnym z ducha brakiem pewności siebie – równie ładnie. Kontynuując ten fason, tę stylistyczną urodę zdania, chciałem to przełamać, znów – zacząć tam, gdzie on skończył, stąd eksperymenty graficzne i to oulipowskie z ducha szaradziarstwo.

Czy mamy w polskiej literaturze depresyjne gwiazdy? A może polska melancholia ma zawsze narodowe, a nie indywidualne zabarwienie?
Zdaje mi się, że diagnoza przekracza moje kompetencje. Ale po skończeniu trochę żałowałem, że nie zrobiłem sobie takiej przyjemności, żeby jeszcze o czymś napisać. Mianowicie myślałem, że mógłbym coś napisać o Magdalenie Tulli. W wywiadzie rzece z Justyną Dąbrowską jest cały rozdział o smutku i gniewie, ona mówi o depresji, zresztą próbuje na własny użytek dokonać rozróżnienia pomiędzy długotrwałym smutkiem a depresją, co nie jest łatwe. Nawet dla psycholożki. To wszystko zmierza oczywiście do wątku we „Włoskich szpilkach”, ale wydaje mi się, że jej poprzednie książki są jeszcze bardziej depresyjne, w tym sensie, że stanowią świetną diagnozę naszego świata, wykorzystują delikatne motywy depresyjno-melancholijne do jego opisu. Magdalena Tulli jest przykładem, na którym można by było pokazać polską depresję i depresję cywilizacyjną z trochę innej strony, także społecznej, kulturowej. Miałem do siebie żal o to zaniechanie. Bo, jeżeli mogę sobie pozwolić na takie wyznanie, to dla mnie największa polska pisarka współczesna. Owszem, mówię to już po Noblu.

Masz w ksiażce nie tylko mało Polek i Polaków, ale też zdecydowaną przewagę cytatów z mężczyzn. Czy obraz cywilizacji depresji nie jest przez to wypaczony? Jest Virginia Woolf, jedna gwiazda, nie ma drugiej, Sylvii Plath.
Nie ma, z początku miałem pomysł rozdziału o Tedzie Hughesie i Sylvii Plath jako depresjogennym związku, ale w końcu tego nie napisałem. Jest w tej literaturze depresyjnej przewaga cytatów z anglosaskiego kręgu kulturowego, ale nawet tu znalazłyby się dość oczywiste braki: nie ma „Prozac Nation” Elizabeth Wurtzel, bo ja chyba nie lubię tej książki, jakoś się nie mogłem przekonać. Ale są inne eseje, które znam i czytywałem, na przykład „Furiously Happy” Jenny Lawson, może niezbyt ambitna literacko, ale ciekawa książka. No ale moja książka oprócz tego, że jest bezczelna, jest też kapryśna.

Ale u ciebie jest depresja widziana głównie przez sławnych, białych, martwych mężczyzn.
Już to słyszałem, ale to chyba przeoczenie. Owszem, cytuję mniej autorek, ale przecież są duże fragmenty o Siri Hustvedt i Virginii Woolf. Są autorki literatury dla dzieci: Tove Jansson, Pija Lindenbaum, Astrid Lindgren, Åsa Lind – wymieniam je tu wszystkie, bo traktuję je bardzo poważnie, jako pisarki po prostu. Jest jeszcze Joan Didion – mało jej, ale jest ważna. Cytuję ją z wczesnych esejów, ona dopiero później stała się wielką pisarką depresji, w „Roku magicznego myślenia”. I jest Lydia Davis, niezwykle ważna dla mnie autorka, którą sobie jeszcze pieszczę jako własną, bo w Polsce jest nietłumaczona, więc ekskluzywna. Dobór autorów, obojga płci czy raczej bez względu na płeć, odbywał się w jakiejś mierze na – może dość makabrycznej, perwersyjnej – zasadzie ich depresyjnych samobójstw. Tu chyba mnie broni statystyka, bo to cierpiący na depresję mężczyźni częściej je popełniają. Ale to przeoczenie obejmuje coś innego: bohaterki. Chyba większość bohaterek, o jakich piszę, to kobiety. Te literackie: Clelia u Pavesego, Amalia u Sveva, Pammy u DeLillo, Lolita – ofiara perwersyjnego automobilizmu – ukryta w tle. Ale i te rzeczywiste: akwizytorki Królestwa Bożego, stare kobiety w domu opieki, aktorki filmów pornograficznych. One są może najważniejsze, bo to najczęściej za nimi się kryję ja sam.

Masz tu sporo wypisów z literatury nieznanej w Polsce. Tworzysz osobisty kanon, rodzaj seminarium dla zainteresowanych depresją.
Mogę zdradzić coś, co było dla mnie ważne, kiedy pisałem. Istotny gorset, który sobie sam nałożyłem. To takie odniesienie, którego zdecydowałem się nie tykać – mogę się zbliżyć, ściągnąć coś, inspirować się, ale nigdzie nie daję żadnego cytatu, nawet kryptocytatu, nawet cytatu fejkowego. Nigdzie nie ma nazwiska tego autora, i to jest jak najbardziej celowe. Z niego bierze się ta mania cytowania i ten tryb wypiskowy, antologijny. Tym autorem jest Robert Burton, autor „Anatomii melancholii”, która też jest wielką antologią, labiryntem cytatów, których on z reguły nie lokalizował. Mam nadzieję, że jest to nieobecność jakoś zauważalna, dotkliwa. On jest autorem narzucającym się, jeżeli ktoś coś wie o melancholii albo depresyjnej literaturze – Burton, jeden z największych klasyków anglosaskiej literatury w ogóle. Wielki mistrz depresji, jej brawurowy praktyk i badacz. Jest takim „bogiem ukrytym” całej tej książki. Wzór, który on zastosował wtedy, jest tutaj obecny w naprawdę wielu momentach, w strukturze całości, w natłoku nierozpoznawalnych cytatów, ale też w tematach, co akurat nie jest trudne, bo to autor encyklopedyczny. W 2021 roku przypadnie czterechsetna rocznica pierwszego wydania „Anatomii” – dobra okazja, żeby się zmobilizować. I właśnie się mobilizuję, a nawet już jakiś czas temu zmobilizowałem, więc teraz Burton jest ze mną, będzie już obecny, teraz chciałbym „Pokolenie” w tym sensie wywrócić na nice.

Długość życia, długość odchodzenia – to motyw, który się tu powtarza bardzo uparcie. Wszystko jest rozciągnięte i wszystko trwa.
Tak, stąd rozdział szpitalny o przodkach, dokładniej: przodkiniach, moich, naszych praszczurzycach, których cierpienie i wolne odchodzenie jest kolejną dla nas przyczyną smutku, wizją i przedsmakiem przyszłości, obrazem jej beznadziei. Mamy to dzięki naszej cywilizacji, która długowieczność podtrzymuje, skądinąd może nie ma co narzekać na dwudziestopierwszowieczną medycynę. Pacjenci depresyjni chyba szczególnie nie powinni. Ale widzimy dzięki temu z bliska, jak będzie wyglądać nasz koniec, który jest teraz zazwyczaj długi i obarczony potwornym cierpieniem. Cytuję kolejnego świętego depresji, czyli Marka Fishera, który pisał o tym, że przyszłość została anulowana, chociaż czas będzie oczywiście biegł. Stąd ten retrozwrot, radykalny skręt ku przeszłości. U mnie mało jest polityki, czasem zdarza mi się trochę pożartować z demonstracji czy zabawnej religijności i patriotyzmu naszych pokoleniowych koleżanek i kolegów; przy okazji, niech się nie łudzą, też są depresyjni, skrywają smutek pod swoją patriotyczną odzieżą, tą śmieszną zbroją, ale to na nic. Anulowanie przyszłości i zwrot ku przeszłości widać w naszej – a mówiąc naszej, myślę: państwowej – polityce: społecznej, tożsamościowej, historycznej. Koszulki z husarią czy Polską Walczącą są takim przedziwnym retrozwrotem w kulturze. Fisher zresztą wprost nawiązuje do Fukuyamy, cytuje go. Pomyślałem, że przecież u Fukuyamy to była, upraszczając, wizja jednak w jakiś sposób szczęśliwego bezczasu – nic się już nie zdarzy, antagonizmy znikają, krajobraz historyczny się wypłaszcza. A nam została odebrana nadzieja utopii. Nie myślimy, co nowego będzie później, myślimy tylko, że powtórzy się coś, co było.

To jest fantastyczna myśl.
Chciałaś powiedzieć: potworna.

Przecież nie tak dawno myśleliśmy, że technika nas wyzwoli, tydzień pracy się skróci, najgorsze już za nami.
Tak, gdzieś sobie z tego żartuję: ze sztucznej inteligencji, która ma nas wybawić od tej monotonii, od skandalu pracy. Pozbawiono nas przyszłej utopii, sami się pozbawiliśmy, cywilizacja nas pozbawiła. Fisher mówi, że to ładnie widać w popkulturze, na przykładzie „Gwiezdnych wojen”, gdzie cała aparatura nowoczesności zaprzęgnięta jest do tego, żeby przykryć pierwotną, plemienną archaiczność, wizję ludzkości opartą na starych mitach, które są cały czas odnawiane. Nie ma nadziei na nowy horyzont.

fot. Dariusz Gackowskifot. Dariusz Gackowski

Nie kusiło cię natomiast, żeby zająć się mediami społecznościowymi? To pochyłe drzewo, na które skacze większość publicystów i pisarek od cywilizacji i depresji.
Wspominam o nich, o tych mediach chyba tylko raz, pisząc, że sprawdzonym dawkowaniem ulubionych leków chwalimy się na profilach w mediach społecznościowych. Mało. Ale jako temat rzeczywiście się nie pojawiają. I uświadamiasz mi to teraz. Mam z nowymi mediami swoje doświadczenia, bo tłumaczyłem kanon ich teorii na polski, uczyłem tego studentów. Być może tutaj to wyparłem. Swoje w tym zakresie zrobiłem. Tak, nie mam tam za dużo o nowych technologiach. Jest… samochód.

Rozmawiałam niedawno z redaktorkami, narzekały, że pisarze nie czytają. Ty masz solidne przygotowanie, mnóstwo cytatów, z dużą swobodą mówisz o strukturze i o tym, jaka ta książka jest/miała być.
Wydaje mi się, że często dla swobody narracyjnej nadmierne oczytanie może być obciążające. W naszej literaturze to chyba boleśnie widać. Szczególnie w powieści, bo w eseju jest odwrotnie raczej, stąd też moje nieskoordynowane ruchy na tym pograniczu. Z drugiej strony ciężko mi ukrywać, że jestem po trzech ściśle literaturoznawczych kierunkach studiów i doktoracie. Nic nie poradzę, jest już za późno. Miałem wizję, że chcę napisać anglosaską książkę eseistyczną, nawet taką bardzo „amerykańską”, jeżeli chodzi o swobodę, może nawet nadmierną. Zdaje mi się, że – uwaga: megalomania ciągle nawraca – ta forma pomiędzy esejem a powieścią jest nadzwyczaj ryzykowna, bo lubimy jednak czyste sytuacje. Jak czytamy powieść, to chcemy wiedzieć, jak się skończy, jak czytamy esej, to chcemy błyskotliwego wniosku. A ja chciałem, żeby moja książka była wysublimowana, gdy idzie o styl, może nawet przegięta, ekstrawagancka, ekwilibrystyczna. Chciałem, żeby brzmiała – nie umiem inaczej tego nazwać – jak literatura, jak dobra proza. Przy całym tym eseistycznym bagażu. Byłem na przykład bardzo dumny z ostatniego zdania ostatniego rozdziału, miało podsumować całą książkę – to dokładnie takie zdanie, jakie chciałem napisać, jedno ze zdań, jakie chciałbym pisać.

Powiedziałbyś, że pisanie tej książki było przyjemnością? Kiedy o niej opowiadasz, brzmisz na całkiem ukontentowanego, nie czuć męki twórczej.
Starałem się, żeby ta książka była dziarska, chociaż to słowo brzmi głupawo. Żeby nie była męczliwa. Lekka? Rozrywkowa? Na tyle, na ile można było. To było świadome, ja sobie tak wymyśliłem: to nie jest książka o depresji, nie jest książka pisana depresją, ona jest wprost: mową depresji. Halo, tu mówi depresja! Ja jestem tylko medium. Depresja, wbrew obiegowym opiniom i wyobrażeniom, nie zawsze jest stanem dostrzegalnej, oczywistej apatii, tylko raczej stanem nieustannego, kompulsywnego zaprzeczenia. To jest ten przypadek, o którym się mówi: „Taki był wesoły, a się zabił”. Takie to wyświechtane, a powtarza się za każdym razem: „Jeszcze wczoraj z nią rozmawiałem, była radosna, dowcipkowała”. W tym znaczeniu depresja to mowa nadmiaru pokrywającego czarną dziurę w samym centrum nas. Tak to wymyśliłem i zdiagnozowałem – szalony nadmiar, który widzimy u tych wszystkich nieszczęsnych depresyjnych samobójców.

Wspomniałem, że wątki autobiograficzne są mocno poukrywane. Tam, gdzie mówię „ja”, to – co za truizm – nie jestem ja, a tam, gdzie nie mówię nic o sobie, to jestem cały ja. Otóż fragment o pornografii i aktorkach porno to jeden z najintensywniej autobiograficznych. To jest dopiero radosne wyznanie, co? Ukrywam się tam, bo jest to oczywiście w pierwszym rzędzie o aktorkach porno, o miłości depresyjnej. Ale to jest też metafora mojej sytuacji, mojego doświadczenia: to również książka o świecie sztuki, literatury. Odette Delacroix mówi o sobie i branży porno, ale byłem zachwycony pomysłem, że dzięki niej mówię o sobie i świecie literatury, który, jak pewnie każdy świat sztuki, jest potwornie frustrujący. Tak naprawdę literatura robi z nami to samo, co biznes pornograficzny robi z tymi biednymi aktorkami. Literatura, świat literacki i w ogóle świat sztuki jest głęboko depresjogenny i w tym sensie stanowi niedocenianą synekdochę naszej współczesności. To nas ten świat tak potwornie frustruje, rozjeżdża nas z ogromną skutecznością. To my jesteśmy wszyscy łatwo zastępowalni, jak te aktorki. Jest nas nadmiar. Jesteśmy nierozpoznawalni, jak one, ukryte za wymyślnymi pseudonimami, których nikt nie pamięta. Garstka ma szanse spełnić swoje ambicje, ale jakim kosztem. Lepiej ci na to pytanie o szczęście twórcze chyba nie umiem odpowiedzieć.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).