Poszerzenie

Olga Wróbel

Tekst Orbitowskiego i rysunki Świdzińskiego miały trafić do rozszerzonej rzeczywistości, osiągalnej za pomocą telefonu komórkowego. Projekt nie wypalił, ale jego założenia odbijają się w tekście „#manta”

Poszerzenie

Jeszcze 2 minuty czytania

Poszerzenie

Historia powstania wspólnej książki Łukasza Orbitowskiego i Jacka Świdzińskiego – na razie dostępnej dla osób, które zdecydowały się wesprzeć platformę Wolne Lektury, dopiero za kilka tygodni trafi do domeny publicznej – jest nietypowa. „Manto” było projektem multimedialnym, przygotowanym dla jednego z koncernów technologicznych. Tekst Orbitowskiego i rysunki Świdzińskiego miały trafić do rozszerzonej rzeczywistości (AR), osiągalnej za pomocą telefonu komórkowego. I to właśnie supernowoczesny telefon, w którego posiadanie wchodzi przypadkiem warszawski kelner, jest osią narracji. Projekt nie wypalił, ale warto prześledzić, jak jego założenia odbijają się w tekście.

Orbitowski tworzy w „Mancie” warszawską balladę podwórkową. Jego bohater, Irek Król, nieustannie nakłada mi się na postać drobnego cwaniaczka i przedsiębiorcy z piosenki Pawła Sołtysa. „To Jurek Mech, on nie ma szczęścia” – nucę uparcie w głowie. Irek też nie ma. Mieszka z matką staruszką, która cały czas ma nadzieję na synową i wnuki, ale takie sprawy już Króla nie interesują. Swoje przeżył i nie ma złudzeń, najlepsze lata kelnerowania ma za sobą. Kulturalna – złoty wiek w irkowej karierze, kiedy lała się wódka, sypały napiwki, a Król żył jak król, ceniony przez klientów i sąsiadów z praskiej ulicy – jest zamknięta. Teraz Król pracuje w restauracji Balaton na Saskiej Kępie, serwującej średniej jakości jedzenie w nowoczesnej, nieszczególnej atmosferze. Niby wszystko się zgadza, ale to nie są klimaty, do których przywykł Król. Zamiast podawać setę i galaretę baronom półświatka, serwuje latte mężczyznom w rurkach. Ciągle jednak wierzy, że karta się odwróci i znów nastaną dawne szalone czasy, kiedy bawił się i złotem płacił (kolejny pasujący motyw muzyczny: „Knajpa morderców” ojca i syna Staszewskich).

Łukasz Orbitowski, Jacek Świdziński, „#manto”. Wolne Lektury, 94 strony, e-book dostępny od lutego 2020

Pewnego dnia stały klient Balatonu, uznany malarz, zwany przez personel Kutavaggiem, zostawia na stoliku nowoczesnego smartfona. Król planuje oddać mu aparat, ale nic z tego: w mediach pojawia się informacja o śmierci artysty, który został zabity we własnym mieszkaniu (echa śmierci Zdzisława Beksińskiego są tu wyraźne). Wokół Króla zaczyna kręcić się ekscentryczna rodzina zmarłego: każdy chce odzyskać telefon, a kwoty odstępnego rosną. Król zamierza poczekać na najwyższą ofertę, ale odkrywa, że telefon ma dziwaczną właściwość: skierowany na niektóre elementy rzeczywistości pokazuje je w spotworniałej wersji. Dotyczy to szczególnie obrazów namalowanych przez polskich klasyków. Król uznaje, że pochopne pozbycie się telefonu jest niewskazane, lepiej wyjaśnić, o co tak naprawdę toczy się ta gra.

„Manto” to nowela kryminalna rozpisana na dziewięćdziesiąt stron – i jest to objętość, z którą Orbitowski radzi sobie znakomicie: gawędziarski styl bawi, a opowieść kończy się, zanim zacznie nużyć, jak to bywa w przypadku dłuższych form tego autora, sprawiających wrażenie przegadanych. Postać Króla jest przerysowana, ale jednak autentyczna i w jakiś groteskowy sposób poruszająca, trochę jak bohaterowie kreowani przez Zdzisława Maklakiewicza (na przykład Karolak z „Przyjęcia na dziesięć osób plus trzy” w reżyserii Jerzego Gruzy i do scenariusza Jana Himilsbacha). Orbitowski tworzy dla niego specyficzny język knajpianego, twardego erudyty i ulicznego filozofa – całkowicie literacki, ale wykreowany sprawnie i z wyczuciem. W Króla chce się wierzyć, chce się, żeby jeszcze raz znalazł milion w kałuży i zabłysnął. Z feministycznego obowiązku dodam, że jest to bohater dość maczystowski, typowy dla Orbitowskiego, ale akurat w tej konwencji całkowicie się broni.

U góry: Stanisław Ignacy Witkiewicz, „Kompozycja fantastyczna”, 1920, Muzeum Narodowe w Warszawa. Na dole: ten sam obraz zmieniony przez Jacka ŚwidzińskiegoU góry: Stanisław Ignacy Witkiewicz, „Kompozycja fantastyczna”, 1920, Muzeum Narodowe w Warszawie. Na dole: ten sam obraz zmieniony przez Jacka Świdzińskiego

„Manto” to jednak przede wszystkim spacer, który miał być wirtualny, a stał się statyczny, zamknięty na kartach powieści. Bardzo wyraźnie widać, że czytelnik w pierwotnej wersji projektu miał wędrować z telefonem po ulicach, odnajdując kolejne lokalizacje – Orbitowski z detalami opisuje trasy, uliczki i zaułki warszawskiej Saskiej Kępy i Pragi–Północ, która jeszcze raz odgrywa rolę egzotycznej dzielnicy zła, zamieszkanej przez pijaków i ludzi balansujących na krawędzi porządnego życia. Odebranie książce warstwy rozszerzonej rzeczywistości nie zaszkodziło szczególnie tekstowi. Orbitowski napisał udany specerownik, silnie lokalizowaną opowieść miejską, która z powodzeniem będzie mogła trafić do przyszłych omówień prozy warszawskiej (albo ewentualnej reedycji „Praskiego przewodnika literackiego” Pawła Dunina-Wąsowicza).

Ale „Manto” to przecież dwóch autorów, obok uznanego Orbitowskiego mamy równie znakomitego Jacka Świdzińskiego, mistrza ascetycznej kreski i ciętego, inteligentnego humoru. Działką Świdzińskiego są w tym przypadku obrazy polskich mistrzów pędzla, wykoślawione przez telefon Kutavaggia. Jak miało to wyglądać w oryginalnym zamyśle? Przypuszczam, że reprodukcje obrazów miały znaleźć się w przestrzeni publicznej, a aplikacja w telefonach pozwoliłaby czytelnikom i czytelniczkom zobaczyć nowe warstwy na dziełach Malczewskiego, Axentowicza, Chełmońskiego czy Matejki. Tymczasem mamy reprodukcje wpisane w tekst: oryginał, a pod nim przeróbkę pędzla Świdzińskiego. Z pewnym rozczarowaniem muszę przyznać, że wypada to dość płasko i powtarzalnie. Znając komiksową twórczość Świdzińskiego, liczyłam na bardziej kreatywną zabawę z oryginałami, więcej ukrytych treści czy aluzji. Nie wiem, czy taką formę narzucił autorowi tekst czy pierwotne założenia projektu – skłaniam się ku temu drugiemu. Jeżeli czytelniczki „Manta” miały spacerować z telefonami po mieście i skanować znajdujące się na ich drodze obrazy, bardzo proste i wyraziste przeróbki Świdzińskiego grałyby znakomicie. Stojąc na ulicy, nie mamy czasu na wpatrywanie się w detale przerobionego przez rysownika obrazu czy odczytywanie piętrowych aluzji. Sytuacja zmienia się w odbiorze intymnym, książkowym. Nie potrafię więc napisać, że Świdziński nie wykorzystał potencjału obrazów – ale akurat jego praca straciła na znaczeniu, trafiając na nieruchomy nośnik. Tam, gdzie broni się tekst Orbitowskiego, przepadają rysunki Świdzińskiego.

Tak się to wszystko splata: niedoszła rozszerzona rzeczywistość z klasykami polskiego malarstwa w poszerzonej ofercie Wolnych Lektur publikujących klasyków polskiej literatury. Zajrzyjcie koniecznie na stronę Wolnych Lektur, warto śledzić ją nie tylko w pandemicznym znudzeniu.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).