Jestem osobą piszącą
z archiwum autora

17 minut czytania

/ Literatura

Jestem osobą piszącą

Rozmowa z Patrykiem Pufelskim

W moim dzienniku jest banał za banałem, na pewno, chociaż pilnuję, żeby nie były to banały coachingowe, tylko troskliwe. Więcej tam pytań niż odpowiedzi – mówi autor „Pawilonu małych ssaków”

Jeszcze 4 minuty czytania

OLGA WRÓBEL: Skąd się wzięła twoja książka?
PATRYK PUFELSKI: Zaczęło się, kiedy Uniwersytet Warszawski i Pracownia Badań nad Historiami i Tożsamościami Osób LGBT+ wymyślili konkurs na pamiętniki osób LGBT. Ogłoszenie ukazało się w formie posta na Facebooku, przesłał mi go kolega Maciek, który też pracuje w zoo. Zapytał, czy bym może czegoś tam nie wysłał. Najpierw wydało mi się to dziwnym pomysłem, ale potem wszedłem w założenia konkursowe i pomyślałem, że wszystko tam jest: o dzieciństwie, zainteresowaniach, o tym, jak są budowane relacje z ludźmi. A ja już miałem szereg zapisków na ten temat, głównie na Facebooku, co załatwiało kwestię dat. Bardziej intymne rzeczy zapisuję też w notesie, w telefonie, na komputerze. Nie pomyślałem, co się z tym wiąże, jak bardzo będę się stresował, jeśli dojdzie do publikacji. W tym konkursie było dużo fajnych finansowo nagród, a ja, przypominam, pracuję w zoo.

Czyli nie miałeś klasycznego, papierowego dziennika?
Połączyłem facebookowe wpisy z tym, co miałem w notatkach albo telefonie, co wydawało mi się śmieszne albo ważne. Potem wszystko przejrzałem i zobaczyłem, że jest mało o byciu gejem, więc dopisałem jakieś rzeczy, które potem jednak wypadły, nie wytrzymały próby czasu: tutaj się rozstałem z kimś, a tutaj jakaś randka, trzecia, czwarta. 

A tego mi właśnie brakowało. Rozumiem, że to naturalny dziennik, więc nie piszesz codziennie, że jesteś gejem i jakie masz w związku z tym refleksje, ale jednak czułam się rozczarowana nieobecnością mocnej narracji. 
Bo zapisuję mało intymnych spraw. Ale nie uważam też, żeby o byciu gejem i wszystkim, co się z tym wiąże, było tam mało. Notatki służą mi najczęściej do tego, żeby postawić się do pionu, żeby sobie pokazać, ile mam, albo że coś jest w gruncie rzeczy śmieszne, albo żeby się z siebie pośmiać w sytuacji, w której się tak napompowałem, że aż żal. 

Patryk Pufelski, Pawilon małych ssaków. Karakter, 200 stron, w ksiegarniach od października 2022Patryk Pufelski, „Pawilon małych ssaków”. Karakter, 200 stron, w księgarniach od października 2022Czyli nie traktujesz tego dziennika prywatnego, niefacebookowego, jako miejsca na wylewanie negatywnych emocji, tylko jako projekt optymistyczny? 
Ja często myślę, że jest fatalnie. Z reguły w ogóle chyba jestem smutny. Ale zawsze się staram znaleźć coś dowcipnego w sytuacji, nawet niech ta żałość mnie rozbawi, chociaż to bywa nieznośne i mnie samego denerwuje.

Spodziewałam się, że twoja książka to będzie coś w stylu „Cierpień młodego Wertera” w Polsce. 
To się łączy z dalszą historią tej książki. Wysłałem tekst, znajomi mówili, że wygram, nie ma innej możliwości. Obrosłem w piórka, było mi bardzo wygodnie w tej roli, czekałem na zaproszenie do Warszawy. Ukazał się werdykt jury, nie było mnie nigdzie, ani w nagrodach, ani pośród licznych wyróżnień. To było dobre, dostać kopa, bo to nie jest jednak zdrowe, myśleć, że na pewno coś się będzie miało. Potem nagle przyszedł mail, że włączą fragmenty do antologii, nic konkretnego, i to ucichło na dłużej. I kiedy zapomniałem o całej sprawie, przyszedł mail od Łukasza Mikołajewskiego. Pisał, że pozwolił sobie pokazać to Małgorzacie Szczurek z Wydawnictwa Karakter i ona uważa, że to byłoby świetne na osobną książkę. Akurat zdążyłem pogodzić się z tym, że pisanie jest terapeutyczne dla mnie, ale nic więcej z tego nie wyniknie i to jest okej. A tutaj nagle słyszę, że to jednak jest świetne do wydania, czy mam coś jeszcze i czy – to moje ulubione – jestem osobą piszącą. Okazało się, że nie trzeba wielkich słów, jak „pisarz”. Osoba pisząca wystarczy. Znajoma pięcioletnia Rutka mówi o mnie „pisarek”. To zdejmuje z tej czynności pompę. 

To, co wysłałeś na konkurs, to jest to, co dostajemy jako „Pawilon małych ssaków”?
Nie, to była może jedna trzecia książki. 

To skąd dodatkowe materiały?
Z folderu na pulpicie, który nazywa się „Pisanie”, są w nim próbki i notateczki, pomysły. Bo rzeczywiście jestem osobą piszącą, bardzo chciałem coś napisać i szereg osób mówiło mi, że powinienem, ale nie wiedziałem, jak to się robi. Byłem kiedyś na kursie organizowanym przez JCC Warszawa, co dwa tygodnie nasze teksty oceniała Hanna Krall i zadawała temat na następne spotkanie. Kreśliła teksty na wszystkie strony, była bardzo niemiła. Ale na koniec, jak już zbeształa wszystkich w grupie, powiedziała, że powinienem pisać reportaże i jakby mi się udało połączyć te zwierzęta ze starymi Żydami, to może coś by z tego było. 

Patryk Pufelski

Ur. w 1990 r. w Gdyni, opiekun pingwinów, fok, kotików i dwóch kazarek szarogłowych we wrocławskim zoo. Studiował w Krakowie. Członek Spółdzielni „Ogniwo”. Wydany przez Karakter „Pawilon małych ssaków” to jego debiut.

I co, forma pamiętnika pozwoliła ci, brzydko mówiąc, na upichcenie bigosu z notatek?
Długo się rozkręcałem, chociaż dostałem wszelkie możliwe wsparcie od Karakteru, nawet kupili herbatniki zwierzątka, kiedy przyjechałem podpisać umowę. Natomiast mnie się w ogóle nie spieszyło, żyłem w spełnionym marzeniu: pracuję nad książką, którą wyda Karakter. Uczepiłem się tego jak koala, może trochę to nawet sabotowałem. Próbowałem wydziwiać z formą, przerabiać to na opowiadania.

A jak zmieniała się koncepcja? Bo ostatecznie książka ma tytuł „Pawilon małych ssaków”, bez podtytułu typu „Dziennik osoby LGBT”.
Pokonała mnie trema, zacząłem dopisywać, coś tam nastrugałem, ale to było okropne. Trochę zostało, dużo wyleciało. Małgorzata Szczurek bardzo pilnowała, żeby to było autentyczne. Teraz mam 32 lata, ale dziennik zaczyna się, kiedy mam 23. Nie miałem wtedy świadomości ani narzędzi, żeby rozgryzać sprawy międzyludzkie i wiele innych rzeczy. Chociaż nadal nie mam! Chodziło o to, żeby zostawić tę naiwność, żeby tego nie dopompować. Mówi się, że najważniejszą osobą przy debiucie jest redaktor, który pomoże i pokieruje. Takimi osobami były Małgosia Szczurek i Ewa Ślusarczyk. Praca z nimi była niesamowita, jestem dość szczegółowy, ale Ewa wyłapała wszystko, każdą nieścisłość, w tym nazwy gatunkowe zwierząt. W 2016 roku Komisja Faunistyczna ujednoliciła polskie nazwy, głównie ptaków. Ja nie zdążyłem się do tego przyzwyczaić, ale Ewa wszystkie je uwzględniała w mailach. Byłem zachwycony! A potem dotarło do mnie, że dziennik to najlepsza forma. Mam przekonanie, że jest uczciwa. Skromna, bardzo prywatna, ale sporo mieści.

Zależy ci na szczerości? Byłbyś gotów dopisać jakieś fragmenty, które brzmiałyby świetnie prozatorsko albo łatały jakąś dziurę, ale nie byłyby prawdziwe?
To jest coś, co mnie bardzo stresuje. Nałogowo opowiadam anegdotki, one pęcznieją, są inne niż na początku. Podobnie jest z historiami rodzinnymi, których jest u mnie mnóstwo. Wczoraj wysłałem plik mamie, która nie mogła się go doczekać, i dostałem z powrotem całą erratę, że to nie był meblowy na Grabówku, tylko w Chyloni, a w Domu za Falochronem mieszkała ciotka Bogusia, a nie Wanda, co, nie pamiętam? Podejrzewam, że każdy bohater mojego życia ma swoją prawdę, inaczej to wszystko widzi. To jest bardzo ciekawe, to życie w najfajniejszej wersji, a z drugiej strony to mnie przeraża. Potwornie mnie stresuje, co pomyślą moi bliscy. Mniej martwią mnie obcy. Ale dopiero Ishbel Szatrawska mnie otrzeźwiła, wydarła się na mnie niedawno w rozmowie telefonicznej: „Stary, co ty gadasz, przecież wiadomo, że dziennik to zawsze kreacja”. 

Czyli dotarło to do ciebie po zakończeniu prac?
Mnie się wydaje, że padało, a ktoś mówi, że świeciło piękne słońce. Albo uważam, że to było Boże Narodzenie, a moja matka twierdzi, że to nawet nie były święta, tylko spotkanie rodzinne zimą. Tylko czy to w ogóle ma jakieś znaczenie, kiedy mówimy o emocjach i uczuciach? Te historyjki mają bardzo konkretny kontekst, ale mam przekonanie, że mogą być też uniwersalne.

Czytając, miałam wrażenie, że żyjesz w dwóch płaszczyznach: w teraźniejszości, ale zarazem na czymś w rodzaju wewnętrznej emigracji, otwierającej płaszczyznę wspomnień i rodzinnej historii. Skrupulatnie obchodzisz też wszelkie święta. 
Nie wiem, czy to jest uciekanie w przeszłość. Pewnie tak. W obrzędowość na pewno, bo uspokajają mnie rutyna i drobne przyzwyczajenia. Kiedy piszę o Krysi i jej przyzwyczajeniach, to jest o mnie, nawet bardzo. Mam ADHD, więc lubię, gdy cały czas coś się dzieje, a z drugiej strony ustawia mnie zewnętrzna struktura, cykliczność, na każdym poziomie, związana także z tym, co się dzieje w przyrodzie. W tym dzienniku są różne święta, chrześcijańskie, żydowskie. Interesuje mnie bycie na płocie, pomiędzy. Stamtąd najwięcej widać. Mam choinkę, a na niej dreidle. Wzrusza mnie, że nitki do nich przymocował mój ojciec albo że jedziemy do rodziców Pawła na Wielkanoc i przywozimy ze sobą pudło macy z synagogi i jego mama ją z nami zajada.

z archiwum autoraz archiwum autora

Czyli aspekt wspólnotowy?
Wyłącznie. Nic innego mnie nie interesuje, nie wiem, czy wierzę w Boga, to nie ma znaczenia. Krysia zawsze mówiła, że nie ma dla niej znaczenia, czy jest Bóg czy nie, ona chce przyjść do gminy, bo tam są swoi. Poza tym co to zmienia, nie będzie się inaczej zachowywała w stosunku do ludzi, jeżeli coś jest czy tego czegoś nie ma. Dla mnie to było absolutnie logiczne. Kiedy zaangażowałem się w żydowskie sprawy, będąc nastolatkiem, moja rodzina pukała się w głowę. Był taki moment, kiedy Duda czy ktoś, trudno to sobie przypomnieć, bo to się dzieje co chwilę, powiedział, że homoseksualiści nie są ludźmi, że to jest ideologia. Dostałem mnóstwo wsparcia od mojej rodziny, ludzi z pracy, ze społeczności żydowskiej, zapewnień, że jeżeli cię to dotknęło, to nie martw się, jesteśmy z tobą. W ożywieniu napisałem coś takiego na Facebooku, że zawsze miałem pewność co do przynależności gatunkowej, a w dodatku wsparcie – bo zawsze je miałem. Potem przeczytałem tę antologię pokonkursową, która jest bardzo gorzka, to jest trudna lektura, ale świetna, i zorientowałem się, że życie trochę mnie oszczędziło. Ale nie jest prawdą, że nigdy nie spotkałem się z homofobią, spotkałem się wielokrotnie. Przepracowałem to ze sobą, usunąłem wpis, bo dotarło do mnie, że rzeczywiście miałem szczęście, w pracy, w chórze, w liceum, w synagodze, na studiach, zawsze byli ludzie, którzy dawali mi wsparcie. Nie byłem gnojony, ale nie zawsze było tak, że wszyscy mnie akceptowali.

To dlaczego usunąłeś wpis o wsparciu, zamiast zrównoważyć go fragmentem, że nie zawsze było tak różowo albo że zdajesz sobie sprawę ze swojego przywileju?
Nie wiem. Ale ten dziennik jest rzeczywiście w większości zbiorem zapisów dość spontanicznych, może lepiej, żeby taki pozostał. Ale w społeczności żydowskiej to w ogóle nie było kwestią. Wszyscy wiedzieli o Krysi, że jest lesbijką, Remigiusz Ryziński pisał o niej w „Dziwniejszej historii”, bardzo niezgrabnie, moim zdaniem. W mojej rodzinie to nie był problem, w gminie też nie. W Gdańsku pomagałem jako nastolatek w szkółce niedzielnej, pracowałem z dziećmi, w Krakowie uczyłem córki chasydzkiej rebecyn. Dotarło do mnie, że to jest jakiś przywilej. Zawsze miałem mnóstwo przyjaciół, koleżanek i kolegów. Mój chłopak był strasznie napiętnowany w szkole, bo miał głównie koleżanki, w podstawówce, w gimnazjum. Ja miałem przyjaciół, kolegów, oni najczęściej wszystko wiedzieli. Czułem się dosyć bezpiecznie, więc szybko się outowałem, cała szkoła wiedziała. 

Chciałabym wrócić do kwestii wspólnoty. Jest jej u ciebie bardzo dużo: rodzina, gmina żydowska, znajomi, krakowska spółdzielnia Ogniwo, a także praca w ogrodzie zoologicznym, w stadzie ludzkim i zwierzęcym. Z czego to wynika? Czy jako młody gej w Polsce czujesz lub czułeś się bezpieczniej, wpisując się w większe całości?
Nie, po prostu lubię te wszystkie rzeczy, które dzieją się w drużynowości, dzięki wspólnej pracy. Matko, jak mi się podobała ta praca redakcyjna, że wysyłamy sobie wiadomości, piszemy sobie razem. To mnie interesuje, a nie coś, co sobie sam zrobię. Bardzo to lubię, to jest chyba stan patologiczny, bo nie potrafię pochwalić samego siebie – dobrze, Patryku, dobra robota – zawsze myślę, że to zasługa nas wszystkich.

Jesteś więc rzadkim okazem we współczesnym, narcystycznym raczej świecie. Ale nie ruszyliśmy jeszcze wątku ogrodu zoologicznego. Jak właściwie tam wylądowałeś?
Tak nie pytaj, bo się zrobię nieznośny! Napisałem taki fragmencik o tym, jak to się stało z tym zoo, ale wyleciał w redakcji – bo przecież w dzienniku sam sobie bym nie tłumaczył, skąd wzięła się moja praca. Moim sąsiadem we Wrzeszczu był pan Stasio Wilkaniec, zbierał wszystko z hipopotamami. Ja je z pasją rysowałem, więc miał całą galerię moich hipopotamów. Wiedziałem, że robi coś w zoo, okazało się, że jest wicedyrektorem. Kiedy wracał z pracy, a my bawiliśmy się na podwórku, mówił zawsze, żebyśmy wpadli do zoo i powiedzieli, że jesteśmy od niego, to on po nas przyjdzie. Oczywiście nikt tego nie zrobił, oprócz nas. Pojechałem z moim przyjacielem Szymonem, naoglądaliśmy się programów o ogrodach zoologicznych na Animal Planet i myśleliśmy, że będziemy wolontariuszami. Nikt nie traktował nas poważnie, tym bardziej że długo nie rosłem i wyglądałem jak małe dziecko. Kiedy zapytałem, czy możemy być wolontariuszami, pan Stasio powiedział, że nie. Nie wiem, czy potem go ruszyło sumienie, ale w końcu zabrał nas do działu dydaktycznego i zapytał, czy mogą coś z nami zrobić, może zabrać do kóz albo do kuchni. W zoo była wtedy centralna kuchnia zwierzęca, w której panie na emeryturze, wcześniejsze opiekunki zwierząt, dorabiały sobie, gotując różne rzeczy. Wtedy inaczej się żywiło zwierzęta. To był koniec, czy raczej początek, bo następnego dnia o siódmej rano staliśmy z Szymonem pod bramą, gotowi do roboty. Wszyscy byli bardzo mili, co jakiś czas próbowali nam podziękować, dawali dyplomy, ale my nie chcieliśmy odpuścić. Przyjmowaliśmy dyplomy, dyrektorski uścisk dłoni i wracaliśmy w następny weekend. 

A teraz masz wykształcenie kierunkowe czy po prostu nadal nie mogą się ciebie pozbyć?
W zeszłym roku zacząłem studia zaoczne z zootechniki, trzeba to było zrobić dawno temu, ale ADHD nie pomagało. Przez trzy lata studiowałem filologię węgierską, potem teksty kultury na Uniwersytecie Jagiellońskim, podobały mi się te studia, byłem w nie bardzo zaangażowany – i nic, nagle uciekałem, bo jeden kurs był nudny i nie mogłem nic z tym zrobić. Ale nie chciałbym spłycać tematu ADHD, to dość skomplikowana sprawa.

Do ukończenia książki też ci się nie spieszyło – boisz się domykania rzeczy?
Trafiłaś. Chociaż to się zmienia, odkąd biorę leki. Zdałem egzamin na prawo jazdy. Ale tego też nie ma w książce, bo zdecydowana większość dziennika to spontaniczne treści, nie poświęcam tam uwagi moim lekom czy objawom.

I znowu – dlaczego? Młoda literatura autobiograficzna potrafi obsesyjnie skupiać się na takich wątkach, bycie gejem z ADHD to materiał na pięćset stron autoanalizy i narzekań. 
To może wynikać z tego, że przyjaźnię się z ludźmi w różnym wieku. Jestem w kontakcie nawet z tym dzieckiem, którym się zajmowałem na początku dziennika, Gają, było dla mnie oczywiste, że jesteśmy przyjaciółmi, chociaż ona jeszcze nie bardzo wtedy mówiła. Wczoraj byłem na kawie u mojej przyjaciółki Miry Aleksiun, wrocławskiej malarki, wpadłem w jakiś stupor i mówiłem o tym, że może bym się wyprowadził znowu do Trójmiasta, bo tam jest wspaniały ogród zoologiczny, a może do Krakowa, bo w Krakowie miałem siatkę społeczną, której tu nie mam. I nagle Mira mi opowiada o swojej córce, która wyjechała na kontrakt na Florydę, ale narzeka, że tam nie ma opery. „Jakiej opery, przecież ona nigdy nie chodziła do opery, zobacz, jakie ma mieszkanie ładne”, pokazywała zdjęcia w telefonie. I potem powiedziała, że jak była w naszym wieku, to też się takimi bzdurami martwiła, zamiast myśleć o tym, co ma. I że jak wstaje rano, najpierw się szczypie i sprawdza, czy żyje. Żyje, czyli już jest powód do radości. Potem słucha, czy mąż kaszle. Kaszle, czyli żyje, znowu radość. Ile sukcesów, a dopiero pięć minut, odkąd się obudziła! Nagle dociera do ciebie, że właśnie o to chodzi. To są banały. W moim dzienniku jest banał za banałem, na pewno, chociaż pilnuję, żeby nie były to banały coachingowe, tylko troskliwe. Więcej tam pytań niż odpowiedzi.

A kontakt ze zwierzętami cię interesuje też w kontekście cykliczności ich życia? Jajko, pingwin, pingwin wyjeżdża, pingwin umiera, wszystko szybciej niż u ludzi. 
Nieustannie myślę o tym, że umrę, że to wszystko w ogóle nie ma sensu. Uspokaja mnie, że jest jakiś ciąg, który się powtarza, że jestem szprychą w kole, i tyle. Uspokaja mnie, że borsuk zasnął na zimę, wiosną obudził się, to jest poziomujące i uziemiające. To może być nawet substytut religijnego myślenia. Uziemia mnie też spotkanie, spotkanie z pingwinem, ślimakiem, z moją przyjaciółką, która ma 90 lat, i z przyjaciółką, która ma 9 miesięcy. Wszyscy ostatecznie jesteśmy w takim samym gównie. Każdy się urodził i każdy umrze. A w międzyczasie możemy się nawzajem rozbawić.