„A co tam u chłopaków? No nic” – mówi pewnym momencie „Przemytników” narrator. I to jest właśnie problem z powieścią debiutującego Konrada Janczury. Zola i Fery mają po dwadzieścia parę lat, mieszkają w podkarpackiej wiosce i zajmują się przemytem alkoholu i papierosów z Ukrainy na zlecenie Senseja, lokalnego bossa. Kiedy już przemycą, odeśpią i rozwiozą towar po okolicznych melinach, niewiele zostaje im do roboty. Pograć w grę, zapalić blanta, rutynowo wypić piwo, pomóc mamie skosić trawnik, wpaść do nielicznych pozostałych na wiosce kumpli, którzy prowadzą równie zajmujący żywot. Od święta jest grill, ewentualnie dyskoteka, na której można wdać się w bójkę i wyjść na kozaka lub wręcz przeciwnie. A potem znowu: Ukraina, kolejka na granicy, odsypianie, trasa po melinach. Szef wciśnie w rękę kilka stówek, paczkę papierosów, wszystko gra, kariera zawodowa nieco monotonna, ale stabilna.
Konrad Janczura, „Przemytnicy”. Ha!art, 160 stron, w księgarniach od czerwca 2017
„«Przemytnicy» to nie tylko thriller o prowincjonalnej mafii, ale i obraz podkarpackiej prowincji – anarchicznej i niechętnej obcym” – ochoczo reklamuje książkę Korporacja Ha!art. Rozumiem, że thriller brzmi dumnie, przemawia do wyobraźni potencjalnego czytelnika i daje szansę na podniesienie sprzedaży – komercyjny hit na pewno przydałby się małemu wydawnictwu. Ale nazwanie „Przemytników” thrillerem to jak ogłoszenie Majki Jeżowskiej charyzmatyczną diwą. Owszem, pojawia się element napięcia: Sensej postanawia poszerzyć pole walki o wpływy i chłopaki mają przemycić skrzynkę z bronią, ale Fery’emu trochę siada psychika. Chciałabym zobaczyć czytelnika, który podczas lektury „Przemytników” chociaż raz dozna emocji kojarzonych z thrillerem: strachu, niepokoju, potrzeby przewracania nerwowo kartek z pytaniem „co dalej, co dalej?”. Wiadomo, co będzie dalej. Widzieliście „Życie Carlita”? Widzieliście „Czas Cyganów”? Widzieliście dowolny film o mafii/grupie przestępczej/kumplach powiązanych ciemnymi sprawkami? Wiadomo, że z interesu nie da się tak łatwo wymiksować, nawet jeżeli ochota na afery minęła i kusi uczciwe życie. Wiadomo, że jeżeli bohater zaczyna mówić o domu z ogródkiem, to zaraz dostanie nożem w brzuch i już możemy zacząć nad nim płakać. Problem w tym, że u Janczury nie ma ani niebezpiecznej przygody, ani majaczącej u jej kresu jutrzenki swobody. Jest nuda, monotonia, wąsaty szef i kiełbasa z grilla polewana przemyconym keczupem. „W rozmowie, którą toczyli, nie było nic, o czym warto by było wspominać” – twierdzi narrator po kolejnej nasiadówce przy piwie i czytelnik wierzy mu bez zastrzeżeń, nie czując się w obowiązku przesadnie przejmować losami chłopaków spod Lubaczowa.
Oczywiście widzę naturalną kontrę dla mojego narzekania na brak literackiego polotu w doświadczeniach bohaterów Janczury: nie ma go także w prawdziwym życiu, szczególnie na podkarpackiej wsi. Fery nie chce już przemycać i cieszyć się wymiętymi banknotami, które jeszcze wystarczają młodszemu o kilka lat Zoli. Nie chce też powielić losu swojego ojca, który, zdziwaczały i samotny, siedzi w domu, powoli osuwając się w niepełnosprawność fizyczną i społeczną. Nie układa mu się też z Baśką, która lubi się ładnie ubrać i pokazać w towarzystwie z kimś lepszym niż przemytnik, lat 27. Jakie są alternatywy dla Fery’ego? Niespodzianka, żadne. On sam nie ma na siebie pomysłu, państwo nie ma na niego pomysłu, jest człowiekiem zbędnym, przegranym na starcie. Zola być może wywinie się z czekającej pętli dzięki ekhm, miłości do Karoliny, dziewczyny z całkiem dobrego domu. Pewnie trochę pomoże teść, trochę ojciec i Zola ustatkuje się, zasadzi w ogródku tuje i postawi murowanego grilla, jeżeli oczywiście wydobędzie się spod kurateli wąsatego Senseja. Dla Fery’ego jest za późno.
Bardzo to wszystko smutne, tylko jakoś mnie nie martwi. Dlaczego? Bo chciałam mięsnej literatury, skoro obiecano mi thriller i mroczną anarchię, a dostaję generyczny obraz neoliberalnej nędzy małych miasteczek z lekko wysilonym wątkiem, którego jednak nie odważyłabym się nazwać kryminalnym (niektórzy recenzenci nie mają takich oporów – Michał Sowiński z „Tygodnika Powszechnego” nazywa go nawet „dobrze skrojonym”). Dla kogo autor pisał „Przemytników”? Dla „inteligentów”, którzy sięgną po książkę z Korporacji Ha!art i ze smutkiem pokiwają głowami nad polskim pograniczem? Dla innych Ferych ku przestrodze?
Wierzę, że autor zna rzeczywistość, o której pisze, bo nieźle daje sobie radę z konstrukcją pejzażu: pustych wiosek smażących się w upale, mieszkańców podgryzających pestki słonecznika, dziewczyn czekających na rycerza w białym BMW. Ale gorzej z całą resztą. U Janczury drażni przede wszystkim stylizacja. Rozumiem, że ma być prosto i swojsko, wychodzi nieporadnie. Kim jest właściwie narrator i dlaczego mówi do mnie takim dziwacznym językiem? „Nawet ci, co ino piją, coś pomóc muszą. Kto ich będzie trzymał na darmo?”. Przyjmuję, że to odpowiednik wioskowego mędrca, który opowie mi o dwóch młodziakach, co to im się życie dziwnie plecie (ta fraza jest zaraźliwa, niestety). Ale po kilkunastu stronach narrator wpada w inny ton: „Trzeba było pogadać, ale w sumie to nikomu się nie chciało. W powietrzu roznosiła się taka, jak to się mówi, prawilność. Prawilność, że ojej”. To już nie jest kwestia, która pasuje do przedstawiciela wiejskiej starszyzny, to jest kwestia, która nie pasuje do nikogo. Janczura ma tendencję do tworzenia sporej ilości zdań zupełnie niepotrzebnych. „Zola smażył jajka na szynce. Miał trochę kaca, to będą w sam raz. A nawet jakby nie miał tego kaca, to pewnie i tak by je smażył. Bo lubił”. Wspaniale, bardzo interesujące. Dowiemy się też wielokrotnie, że chłopy są milczące, ale baby lubią sobie pogadać. Ciekawe, prawda? „Mijali puste, podkarpackie wsie. Z niektórych wyrastało kilka niskich, obdartych kamienic, takich, że widać, że tu Żydzi byli”. Hm? Czyli jakich? Nie wiem. I znowu nie wiem, kto mi o tym opowiada. Kto tych Żydów pamięta i widzi w zaniedbanych kamienicach? Etatowym „Innym” w świecie „Przemytników” jest Ukrainiec, którego się nie lubi, któremu się nie ufa i zwie „szoszonem”. Skąd ta niechęć? Przecież dzięki Ukraińcom kwitnie handel i przemyt, a poza tym zostały po nich piękne cerkwie, pod którymi zakochany Zola randkuje z Karoliną. Pada u Janczury słowo „banderowcy”, ale mimochodem i tylko raz. Rozumiem, że w założeniu autora powieść o chłopakach, którzy wożą wódkę i papierosy przez granicę to nie miejsce na analizy kulturowo-historyczne. Tylko co nam wtedy zostaje?
Janczura w żadnym punkcie nie pogłębia narracji, nie ryzykuje wyjścia poza opis, jest bezpieczny i mało nowatorski. We wsi pod Lubaczem zimy są zimne, lata gorące, kobiety gotują rosół, mężczyźni piją piwo, jak chłopaki się biją, to dziewczyny piszczą, a życie nikogo nie głaszcze po głowie. Czy nie wiedzieliśmy tego wcześniej? Pustka, która przenika codzienność bohaterów Janczury, wylewa się obficie z kart „Przemytników” i trudno powiedzieć, czy jest to zamierzony mimetyzm, czy jednak niedoskonałość warsztatu (łatwiej ją wybaczyć na przykład Dariuszowi Orszulewskiemu, który w wydanych także w Ha!arcie „Zjednoczonych Siłach Królestwa Utopii”, historii o chłopakach, porzucających wioski, żeby spróbować szczęścia na zmywaku w Anglii, poradził sobie lepiej z warstwą sensów). Nie wierzę, że ktoś poza przewrażliwionymi recenzentami, zdolnymi wyciągnąć spomiędzy wierszy to, czego Janczurze nie udało się napisać, będzie przejęty losami Zoli, Fery’ego i podobnych młodzianów. Standardowy czytelnik raczej burknie „mam w dupie małe miasteczka” i wobec tego, jak przedstawił je Janczura, trudno będzie mieć do niego pretensje.
Cykl tekstów o debiutach literackich powstaje we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, organizatorem Nagrody Conrada, przyznawanej w ramach programu Kraków Miasto Literatury UNESCO.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).