Po co w roku 2019 pisze się powieść historyczną? Pytanie to, domagające się ciętej riposty w stylu: „A po co się w ogóle coś pisze”, jest wbrew pozorom poważne. Powieści historyczne są oczywiście atrakcyjne dla wyobraźni czytelnika, pozwalają oderwać się od mrocznych wieków turbokapitalizmu i pobujać w czasach, kiedy wszystko było prostsze: drabina społeczna sztywna, religia obowiązkowa, choroba zabójcza, a trucizna skuteczna. W okresie sprzed internetu miały także walor poznawczy: oto ktoś przesiedział lata w bibliotekach i archiwach, obejrzał ikonografię, nasycił się kurzem wieków i przybliżał nam zamierzchłe czasy w możliwie atrakcyjnej formie. Dzisiaj już nie jest to takie oczywiste. Jeżeli chcę dowiedzieć się o Henryku Walezym wszystkiego, czego nie powiedziała mi szkoła, mogę to zrobić bez ruszania się z kanapy. Od autora powieści historycznej oczekuję więc, że bardzo się postara i dostarczy coś więcej niż barwną opowieść w egzotycznych dekoracjach; że za wzór weźmie na przykład Hilary Mantel i ofiaruje mi polskie „W komnatach Wolf Hall”, pokazujące złożoność ludzkiej natury i to, jak kształtują ją ideologie i paradygmaty epoki.
Jędrzej Napiecek próbuje to zrobić. Początek jest obiecujący. Oto Jan Krasowski, pochodzący z Polski karzeł, niewolnik niderlandzkiego kupca, który postanawia sprzedać go Katarzynie Medycejskiej, lubującej się w małych ludziach. Świadomie nie posługuję się terminem bardziej poprawnym politycznie: w tym świecie karły nie mają statusu osób. Są czymś pomiędzy maskotką a ozdobą, bezkarnie można je poniżać, torturować, inscenizować im orgie w błocie czy wykorzystywać jako podpórki pod łokcie podczas długich godzin tronowania. Jak znoszą to sami zainteresowani? Większość uważa swoją obecność na królewskim dworze za zaszczyt, a upokorzenia za oczywistą cenę prestiżowej pozycji – gdzie indziej byłyby tylko upokorzenia. Część nie do końca rozumie swoje położenie ze względu na ograniczenia umysłowe (w XVI wieku nikt nie docieka przyczyn niskorosłości).
W takim środowisku ląduje Jan, zwany Polacron, wykształcony, oczytany, biegle posługujący się francuskim i twierdzący z uporem, że karłem nie jest. Szybko buduje sobie na dworze wyjątkową niszę. Mówi, co myśli, nie zależy mu na zaszczytach, jest więc nietykalny. Zbroja pęka, kiedy zakochuje się w hugenockiej dziewczynie ze ślubnego orszaku Henryka IV, dla której Noc Świętego Bartłomieja kończy się tragicznie. Krasnowski postanawia ukarać tego, kto mógł zapobiec tragedii, ale nic nie zrobił – Henryka, drugiego w kolejce do tronu. A co może być gorszą karą niż objęcie rządów nad daleką, barbarzyńską krainą, czyli nad Polską?
Jędrzej Napiecek, „Król, który uciekł”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 384 strony, w księgarniach od sierpnia 2019Polska klątwa działa – niestety, nie tylko w przypadku Henryka, ale i autora. Francja Medyceuszy opisywana jest przez Napiecka jako miejsce inne, nie do końca pojmowalne: masa obrzydliwości skrywa się pod bogactwem i przepychem, zarówno na poziomie moralnym (wspomniany już stosunek do odmienności), jak i praktycznym (zanieczyszczone fekaliami kominki Luwru). Ekscentryczności Henryka, otoczonego armią minionów i szyjącego w nocy damskie suknie, wydają się dość niewinne w porównaniu z trzeźwą normalnością jego rodziny, mordującej bez opamiętania politycznych przeciwników.
Przenosząc bohaterów do zawieszonej w bezkrólewiu Polski, Napiecek zmienia ton i postanawia pokazać, że właściwie wolne elekcje niezbyt różniły się od dzisiejszych wyborów, może tylko przekupstwo nie odbywało się za pomocą transferów socjalnych, a bezpośrednio, z ręki do ręki. Wrażenie potęguje opis pola na warszawskim Kamionku, pokrytego straganami z jedzeniem (Jan III Waza zaprasza na osmański specjał, „szatkowane mięso zaklęte w chrupkim pieczywie”), zapchanego przez szlachtę, która zjechała się na „darmowy melanż”. Tak, melanż, a nawet „darmowa najebka”. Napiecek razem z krajem zmienia strukturę języka. Jerzy Mniszek przemawia na przykład tak: „A co mnie obchodzi twój ból głowy? Albo robimy interesy, albo spierdalaj. Dostałeś znakomitą ofertę, a ty jesteś w kompletnej dupie (…). Inni tylko pierdolą, jacy to antyczni herosi z ich kandydatów, chociaż wiadomo, że Habsburg to najchętniej by własną siostrę wyruchał, jebany kazirodca”. Taki Pasikowski, tyle że w kontuszu. Zupełnie nie wiem, jaki efekt zamierzał w ten sposób osiągnąć autor, który w pierwszej części powieści wydaje się całkiem dobrze rozumieć, że przeszłość to nie jest teraźniejszość przystrojona w dziwaczne kostiumy.
Mamy też w „Królu, który uciekł” dziwacznie ustawionego narratora. W pierwszych zdaniach zostaje nam zakomunikowane, że nie jesteśmy „tam i wtedy”, tylko oglądamy wycinek przeszłości: „Potrzeba była pilna – lekarze nie dawali królowi szans na ozdrowienie, a Rzeczpospolita, ten byt osobny, obdarzony własnymi pragnieniami niczym współczesne korporacje, oczekiwała dziedzica”. Potem narrator-komentator rozpływa się we wszechwiedzącej niewidzialności, ale co pewien czas wraca, żeby wyjaśnić czytelnikom skomplikowane kwestie obyczajowo-historyczne. Pojawiają się quasi-erudycyjne wtręty wygłaszane przez nikogo: o różnicach między kronikarzami średniowiecznymi a renesansowymi, o zmianie mentalności spowodowanej odkryciem Ameryki czy o emocjonalnych dylematach: „Nikt nie nauczył Marii, jak obchodzić się z mężczyzną zniewieściałym. Ich uczuciowy impas był zapowiedzią odległego o blisko pięć wieków dylematu kobiet, które postulowały równe prawa i zniesienie seksistowskich kategorii płciowych, a jednocześnie narzekały na brak prawdziwych samców-zdobywców, w których ramionach czułyby się bezpieczne i podniecone zarazem”. Nie ma przeszłości tak odległej, żeby nie dało się w niej toczyć beki z feministek, to jasne. Nie wiadomo nadal, dlaczego autor uznał, że rozdwojenie narracji jest niezbędne. Wygląda to tak, jakby zwątpił w swoje możliwości i uznał, że trzeba dobitnie podkreślać co pewien czas paralele: patrzcie, czytacie o tym, co było kiedyś, ale teraz jest podobnie, jeżeli nie tak samo. Albo jakby nie umiał wpleść w tekst pogłębionej analizy czasów, w których żyją bohaterowie, na innej zasadzie niż wyjaśnienie kierowane bezpośrednio do czytelnika.
W finale Napiecek wykonuje o pięć dryblingów za dużo, tratując przed bramką dość sprawnie prowadzoną dotąd psychologię postaci. Ich motywacje stają się niejasne i niespójne. Konsekwentnie prowadzona opowieść o człowieku, który w czasach determinowanych przez wspólnoty (rodzinne, religijne, państwowe) skazany jest na absolutną samotność i odrębność, niepotrzebnie zamienia się w festiwal intryg i zaskoczeń. Niewykorzystany potencjał tkwi także w postaci Anny Jagiellonki, kłopotliwego dodatku do tronu Rzeczpospolitej. Autorowi służy ona głównie do budowania piętrowych gagów, w których wymuskany Walezy rozmawia ze starą, brzydką, ale podekscytowaną perspektywą małżeństwa dewotką za pośrednictwem sprytnego Krasowskiego. Mogłaby natomiast stanowić ciekawą paralelę dla doświadczeń Polacrona.
Wymieniam usterki, ale trzeba przyznać, że Napiecek umie skonstruować intersujące postaci i osadzić je w niewyświechtanej fabule. Zawodzi warstwa sensów. Założenie, że ludzie byli kiedyś dokładnie tacy jak my, nawet jedli podobne przysmaki, tylko nosili dziwne stroje i załatwiali potrzeby fizjologiczne do kominka, jest błędne, chociaż atrakcyjne literacko. Pozostają więc prawdy ogólne, sprowadzające się do stwierdzenia, że wszyscy na tym świecie są samotni, a miłość nie tylko nie jest ratunkiem, ale potrafi też rozmontować skomplikowane systemy obronne i zostawić ziejące dziury w chroniącym przed rzeczywistością pancerzu. To jednak trochę za mało jak na szalenie skomplikowane dekoracje, które zbudował dla naszej uciechy i zadziwienia Napiecek.
Tekst powstał we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, organizatorem Nagrody Conrada za debiut literacki, przyznawanej w ramach programu Kraków Miasto Literatury UNESCO.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).