Język lisiecki
fot. Anna Rezulak/Nagroda Literacka GDYNIA

28 minut czytania

/ Literatura

Język lisiecki

Rozmowa z Sławą Lisiecką

Kiedy parę lat temu dostałam ważną niemiecką nagrodę za pracę przekładową, kupiłam samochód, a za resztę pieniędzy, na swoje nieszczęście, założyłam wydawnictwo

Jeszcze 7 minut czytania

ZOFIA ZALESKA: „Rano modlitwa ojca zanurza się w kakao i owsiance, w południe spływa do zupy, wieczorem zaś jej zapach unosi się nad kromkami chleba z serem” – tak zaczyna się książka austriackiej pisarki Hanny Sukare pod tytułem „Zakurzony język”, która ukazała się niedawno nakładem prowadzonego przez panią wydawnictwa OD DO. To jedno z najpiękniejszych pierwszych zdań, jakie czytałam.
SŁAWA LISIECKA
: To prawda, ma ono w sobie wielki ładunek poetycki. „Zakurzony język” to debiutancka powieść Hanny Sukare, za którą pisarka otrzymała w 2016 roku Rauriser Literaturpreis, nagrodę za najlepszy debiut prozatorski w języku niemieckim. Wcześniej pisała przede wszystkim teksty dziennikarskie i reporterskie. Czytając książkę „Zakurzony język”, czuje się, że napisała ją reporterka, jej język jest oszczędny i zwięzły, poezji w nim niewiele. Zdarzają się jednak wyjątki, jak to zdanie, które pani przywołała, a które niczym refren powraca w książce kilkakrotnie.

„Zakurzony język” to niewielka książka, która ma ponad dwadzieścioro tłumaczy – powstała jako zbiorowy przekład pod pani kierunkiem. Jak do tego doszło?
Kilka lat temu Austriackie Forum Kultury poprosiło mnie, abym poprowadziła rozmowę z Hanną Sukare o jej debiutanckiej powieści. Książka od razu mnie zaciekawiła. Opowiada o losach pewnej austriackiej rodziny z perspektywy trzech pokoleń kobiet. Narratorką całości jest Deli, która rekonstruuje losy swojej babki Magdaleny i matki Jad. Magdalena urodziła się w 1900 roku w Łodzi z mieszanego związku Polki i Niemca, w czasie wojny wybrała obywatelstwo niemieckie, a potem wraz z córkami uciekła do Austrii. Jad nie nauczyła swoich dzieci polskiego i miała wiele tajemnic, które córka próbuje rozwikłać. Jako rodowita łodzianka bardzo chciałam tę książkę przetłumaczyć, ale zanim zdążyłam wyjść z tą propozycją, na wieczorze autorskim moi uczniowie oblegli Hannę Sukare i zawrócili jej w głowie do tego stopnia, że pisarka zaproponowała, żeby wspólnie jej książkę przełożyli. Od lat prowadzę seminarium przekładowe i to podczas tych zajęć powstał przekład „Zakurzonego języka”. Oczywiście wspólnie pracowaliśmy nad nim dużo dłużej, niż gdyby tę książkę przekładał jeden tłumacz, ale było warto. Pracujemy w rytmie dwóch spotkań w miesiącu, grupa seminaryjna składa się z osób z różnych stron Polski i świata, niektórzy uczestniczą w niej poprzez Skype’a, bo mieszkają w Berlinie, Kolonii, Wrocławiu, Lublinie, Katowicach i Bielsku-Białej.

Na to seminarium można trafić za pośrednictwem ogólnopolskiego konkursu dla tłumaczy literatury niemieckojęzycznej, który co roku w grudniu organizuję w ramach festiwalu Puls Literatury w Łodzi. Konkurs przeznaczony jest dla młodego narybku tłumackiego, dla ludzi, którzy nie mają jeszcze w swoim dorobku żadnej publikacji książkowej. O nagrodzie decyduje jakość nadesłanego tłumaczenia. Osoby, które otrzymują wyróżnienie w konkursie, biorą udział w warsztatach w czasie trwania festiwalu, a potem mogą też uczestniczyć w seminarium. W ostatnich latach mamy mniej więcej siedemdziesiąt–osiemdziesiąt zgłoszeń do konkursu rocznie, na warsztaty i seminarium trafia potem kilka osób.

Sława Lisiecka

Tłumaczka z niemieckiego, m.in książek Thomasa Bernharda, Ingeborg Bachmann, Gottfrieda Benna, Hermana Hessego i Josepha Rotha. Laureatka licznych nagród translatorskich, między innymi nagrody fundacji Roberta Boscha (1985), austriackiej nagrody Translation (2007), nagrody „Literatury na Świecie” za przekład „Domniemań w sprawie Jakuba” Uwe Johnsona (2008), nagrody fundacji Kunststiftung Nordrhein-Westfalen za całokształt twórczości przekładowej (2012), Nagrody Literackiej Gdynia za przekład książki „Chodzenie. Amras” Thomasa Bernharda (2018). Ponadto w roku 2007 odznaczona przez prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za zasługi dla niepodległości Polski (1975-1989), za działalność kulturalną i opozycyjną na rzecz przemian demokratycznych oraz za osiągnięcia w pracy zawodowej. W 2011 r. otrzymała Nagrodę Miasta Łodzi za dotychczasową działalność translatorską i społeczną. W 2013 roku odznaczona przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Założycielka niezależnego wydawnictwa OD DO.

Jak wyglądała wspólna praca nad przekładem „Zakurzonego języka”?
Tekst podzieliliśmy między wszystkich uczestników seminarium. To niewielka powieść, więc każdy dostał mniej więcej osiem stron książki. Potem wspólnie znęcaliśmy się nad tłumaczeniem każdego z osobna. Trwało to długo, bo spieraliśmy się i dyskutowaliśmy w poszukiwaniu jak najlepszych rozwiązań. Na koniec ujednoliciłam stylistycznie i językowo całość, choć staraliśmy się to robić już na etapie wspólnej pracy. Jestem zadowolona z efektu, ale jak to z przekładami bywa, gdy czytam książkę w druku, zawsze znajduję coś, co jeszcze bym poprawiła. Okazało się, że nie znaleźliśmy na przykład tłumaczeń dwóch cytatów z pieśni kościelnych, które pojawiają się w tekście. Przełożyliśmy je sami, a tymczasem mają one swoje polskie tłumaczenia. Wydaje mi się, że mimo małych potknięć udało nam się zachować w polszczyźnie oryginalną melodię tej skondensowanej prozy.

Bohaterowie książki, Deli i jej brat Matti, wychowali się w domu, w którym posługiwano się jedynie wysoką, literacką niemczyzną, dialekt był zakazany. Język polski – tytułowy zakurzony język – brzmiał czasem w rozmowach matki i babki. Sukare z upodobaniem bada językowe punkty styku i obcości, momenty gdy niemczyzna i polszczyzna przenikają się lub rozchodzą. Jak się tłumaczyło książkę, której bohaterami są same języki i ich związki?
Na pewno ciekawie. Język i mowa, ale także milczenie i trudności w porozumieniu są ważnymi tematami tej książki. Hanna Sukare uczy się polskiego i w powieści przygląda się uważnie obu językom. Pokazuje, że nasze językowe sąsiedztwo trwało od pradawnych czasów i oba narody pożyczały od siebie różne słowa i zwroty. Polska „śmierć” zmieniła się na przykład w niemiecki Schmerz: ból i żal. To, prawdę mówiąc, rzadki przypadek, bo Niemcy zapożyczyli od nas bardzo niewiele słów – „ogórek”, „dach”, „granica” i jeszcze kilka. My jesteśmy u nich językowo dużo bardziej zadłużeni. W językowych poszukiwaniach Sukare chodzi własnymi, prywatnymi drogami. W pewnym fragmencie książki notuje na przykład, że w niemieckim słowie Hinterbliebenen, które właściwie nie ma dobrego odpowiednika w polszczyźnie, bo oznacza tych, którzy pozostali po umarłym członku rodziny, zawiera się słowo lieben – kochać. To fałszywa etymologia, ale pisarka się tym nie przejmuje. W Hinterbliebenen pobrzmiewają dla niej także równiny – Ebenen, a dokładnie obce, rozległe równiny ziemi łódzkiej. Sukare zachwyca się słowem Hinterbliebenen, bo zawiera się w nim rodzina, strata, miłość, krajobraz − wszystko, co przypomina o kraju przodków. Fragment poświęcony owym równinom pojawia się w książce w momencie, gdy bohaterki po wojnie uciekają z Łodzi, i jest to drugi pełen poezji moment powieści. Rany boskie, ile ja się nad nim namordowałam! Najpierw myśleliśmy nad nim wszyscy wspólnie, potem głowiłam się już tylko ja z moją redaktorką i w końcu tekst się ułożył. Brzmi tak: „W słowie «Hinterbliebenen» kryje się słowo «Ebenen» − równiny. Z każdym dniem rozrastają się one coraz bardziej, wręcz podchodzą pod okna, zagarniając grządki, aż w końcu wypychają z domu Magdalenę z córkami”.

Hanna Sukare, „Zakurzony język”. Przekład zbiorowy, wydawnictwo Od Do, 200 stron, w księgarniach od czerwca 2019Hanna Sukare, „Zakurzony język”. Przekład zbiorowy, wydawnictwo Od Do, 200 stron, w księgarniach od czerwca 2019Sukare opisała w książce historię swojej rodziny?
Można snuć domysły, ale sama pisarka nie chce o tym mówić. W książce znajduje się notka, że wszystkie przedstawione postacie i zdarzenia są fikcyjne i tego musimy się trzymać.

Porozmawiajmy więc jeszcze o fragmencie książki, który jak się domyślam, również mógł być wyzwaniem w tłumaczeniu. Gdy pisarka opisuje wkroczenie nazistów do Łodzi, tok narracji przerywa nagle seria słów: „marsz. jazda. rozejść się, zorganizować: rozwłóczenie, rozdzielanie, rozciąganie, rozbijanie, rozrywanie, rozgramianie, rozszarpywanie. oderwać. zorganizować: roztrzaskiwanie, rozrywanie, rozmiażdżanie, rozgniatanie, rozczłonkowywanie, rozdeptywanie. oderwać. zorganizować: rozżagwianie, rozdrabnianie, rozcieranie, rozdzielanie łupu. oderwać”. Po co autorce ten zabieg?
W oryginale ta wyliczanka podana jest w dawnej niemczyźnie, która dla niemieckiego ucha brzmi dziś już obco. Sukare wybiera w większości słowa, które rozpoczynają się od przedrostka „zer” – zertrümmern (rozbijać), zerquetschen (rozgniatać) – postanowiliśmy więc przełożyć ten fragment, używając jak największej liczby słów z przedrostkiem „roz”. Dodaliśmy też przypis, wyjaśniając, że w oryginale autorka używa tu słów w języku staro-wysoko-niemieckim i średnio-wysoko-niemieckim. W przekładzie tego fragmentu także użyliśmy rzeczowników odczasownikowych, przerywanych bezokolicznikami. Nie udało nam się niestety wymyślić jednego polskiego słowa na niemieckie zerbiuten – rozdzielać łup, zdobycz, i zostało „rozdzielanie łupu”. Redaktorka, Bogumiła Szachnowska, chciała ten fragment tekstu zmienić, ale ja się uparłam. Pytałam o niego autorkę, która potwierdziła, że z premedytacją napisała go tak, aby czytelnik się w tym miejscu potknął i zatrzymał. To moment, który obrazuje rozpad świata – wraz z wojną rozwiera się pełna grozy otchłań, której zwykłe zdania nie potrafią oddać. Aby pokazać brutalność tamtej rzeczywistości, pisarka sięga po specjalne środki, przywołuje na pomoc brzmienie słów, ich obcość, rozbija zwykły szyk zdania. Jakiś czas temu tłumaczyłam wywiad z Günterem Grassem, który mówił, że niemieckie zapędy do zagarniania innych krajów są równie stare jak niemiecka historia. Nie wiem, czy Hanna Sukare czytała tę rozmowę, ale może to jakiś trop, może wprowadzając w tekst dawne, stare słowa, chciała podkreślić odwieczność przemocy.

W „Zakurzonym języku” tłem historii przemocy jest Łódź – miasto, które przez długi czas było domem zarówno dla Polaków, jak i dla Niemców.
W tej niewielkiej książce jak w pigułce udało się pisarce nakreślić skomplikowane losy tego wielokulturowego miasta. XIX-wieczną rozrastającą się Łódź zamieszkiwali Rosjanie, Niemcy, Żydzi i Polacy i w pewnej liczbie także Czesi. Wszyscy przyczynili się do jej rozwoju, do powstania Łodzi przemysłowej, wielkiego ośrodka tkackiego i sukienniczego. Przez dekady Łódź to miasto kilku kultur i języków. Do wybuchu drugiej wojny światowej na jej ulicach słychać było przede wszystkim niemiecki, polski i jidysz, a społeczności – polska, niemiecka i żydowska, żyły tu obok siebie. Nie było to współżycie łatwe, czego dowodem jest choćby rodzinna historia Karla Dedeciusa, wybitnego tłumacza literatury polskiej na język niemiecki. Dedecius urodził się w 1921 roku w Łodzi w rodzinie niemieckiej. Uczył się w polskim gimnazjum im. Stefana Żeromskiego i tam też zrobił maturę. Jego ojciec był wielkim admiratorem polskiej kultury i dbał, aby syn znał język polski i polską literaturę. Ojciec Dedeciusa pod koniec wojny zniknął, nigdy nie odnaleziono jego ciała, nie wiadomo, co go spotkało. Być może, jako Niemiec, zginął z rąk Polaków lub Rosjan. W pierwszych dekadach XX wieku można było żyć w Łodzi w mieszanych związkach i rodzinach, mówić wieloma językami, ale wraz z nastaniem wojny więzy krwi i koligacje często decydowały o życiu i śmierci. W 1940 roku Łodź przemianowano na Litzmannstadt, ludzi zaś zaczęto segregować ze względu na przynależność do konkretnego narodu czy grupy społecznej. Wszyscy pamiętamy straszne doniesienia z czasu wojen bałkańskich z lat 90. ubiegłego wieku, kiedy zdarzało się, że w jednej rodzinie ludzie zaczynali pałać do siebie nienawiścią, mąż Serb zabijał żonę Chorwatkę, brat wyrzekał się brata, rodzice − dzieci. Podobne rzeczy działy się również w wojennej Łodzi i dotyczyły Polaków i Niemców. Oczywiście historia tego miasta to także historia łódzkich Żydów, którzy w czasie wojny zostali stłoczeni w getcie, a potem bestialsko wymordowani w obozie zagłady w Kulmhof am Ner, dzisiejszym Chełmnie nad Nerem.

W czasie okupacji bohaterki korzystają z przynależnych Niemcom przywilejów, Jad pracuje w Służbie Pracy Rzeszy, hoduje kwiaty, wyjeżdża na wakacje. Wiele lat po wojnie pytana o los Żydów odpowiada: „Żydki, Żydki, znowu te Żydki. Czy to się nigdy nie skończy? Nikt nie wiedział, co robią z Żydami. Nikt nie mógł tego wiedzieć”.
To odżegnanie się od wszelkiej wiedzy o tym, co spotkało Żydów, jest charakterystyczne dla Niemców po wojnie. Tymczasem Jad nie mogła nie wiedzieć, co się działo. Tory kolejowe, którymi wieziono na śmierć Żydów z jej rodzinnego miasta, biegły tuż obok miasteczka, w którym w czasie wojny wraz z matką i siostrą hodowały goździki. Kwiaty woziły do łódzkich kwiaciarni koleją. Brak pamięci o żydowskim losie i niechęć do Żydów, która nie skończyła się wraz z wojną, to jeden z tematów książki Sukare. Dowiadujemy się z niej na przykład, że tuż po wojnie państwo austriackie utrudniało ocalałym z zagłady Żydom wyjazd do Palestyny. Nielegalna akcja emigracyjna, w ramach której po 1945 roku próbowano przewieźć część ocalałych Żydów z powojennej Europy, nosiła nazwę Bricha (po hebrajsku „ucieczka”). Droga, którą Żydzi chcieli wydostać się z Europy, prowadziła między innymi przez góry Austrii, a stamtąd do Włoch i dalej. Sukare pisze, że austriacka administracja przymykała oko na nazistów, którzy górskimi drogami przeprawiali się na południe, aby z tamtejszych portów uciec w świat, ale nie była tak samo łaskawa dla ich ofiar. Uprzedzenia i nienawiść są bardzo trwałe.

Jako łodzianka czyta pani powieść Sukare jakoś inaczej?
Na pewno ta książka zaciekawiła mnie też dlatego, że sama od urodzenia mieszkam w Łodzi. W losach mojej rodziny także odbijają się zapętlone losy tego miasta. Mój ojciec był Polakiem, urodził się w 1921 roku i miał korzenie chłopskie, natomiast o mojej mamie wiadomo niewiele. Dziadkowie nie mogli mieć dzieci i przygarnęli mamę z przytułku. Urodziła się w 1929 roku, miała osiem miesięcy, kiedy ktoś przyniósł ją do tak zwanej ochronki, niemowlę przyjęła siostra zakonna. Szukaliśmy z bratem jakichś informacji o pochodzeniu mamy, ale jedyne, co udało nam się ustalić, to to, że gdy zostawiono ją w ochronce, była zadbanym, czystym i wychuchanym dzieckiem w różowych śpioszkach. Nie wiemy, czy była Żydówką, czy może Cyganką. Sądzimy, że raczej to drugie. Miała śniadą karnację i ciemne oczy, które odziedziczył po niej mój brat, nosiła kolczyki koła i kwieciste spódnice. W 1939 roku, jako dziesięciolatka, marzyła o tym, aby zostać tancerką, uwielbiała tańczyć i pięknie tańczyła także po wojnie. Zdążyła skończyć trzy klasy szkoły, gdy do Łodzi wkroczyli hitlerowcy. Pierwsze, co zrobili, to wszystkie dzieci z ochronek i domów dziecka adoptowane przez Polaków wywieźli do Niemiec na roboty. Niektóre dzieci wywożono w celach germanizacyjnych, a inne po prostu jako tanią siłę roboczą. Moja mama jako dziesięcioletnia dziewczynka pojechała na roboty, rodzina została rozerwana.

Kiedy wróciła do Łodzi?
Po sześciu latach, już jako młoda dziewczyna. Mój ojciec też był na robotach, o czym później całe życie opowiadał. Wciąż uciekał z niemieckich zakładów pracy, ale mimo to w jego opowieściach czas ten jawił się jako emocjonująca młodzieńcza przygoda, a być może tak po prostu wolał ten czas pamiętać. Ojciec nie szanował Żydów, gardził nimi. Znam powód. Jako młody chłopak zakochał się w żydowskiej dziewczynie, ale został przez jej ojca odrzucony, widocznie uznano, że jako goj nie jest dobrym kandydatem na męża. Od tego zdarzenia zaczęła się jego nienawiść do Żydów jako narodu. Rodzice poznali się w powojennej Łodzi, tam też urodziłam się ja i moi dwaj bracia. W liceum miałam wspaniałego nauczyciela germanistę, typowego lodzermenscha, niemiecki był jego językiem ojczystym. Profesor Zbierski, bo tak się nazywał, był bardzo kulturalnym i oczytanym człowiekiem. W dużej mierze dzięki niemu trafiłam na germanistykę, on mnie do tych studiów przygotował. Po wojnie został w Łodzi, miał polskie nazwisko, ale z pochodzenia był Niemcem, co w szkole wszyscy wiedzieliśmy. Nie wiem, czy pochodził z mieszanej rodziny, czy też przyjął polskie nazwisko dopiero po wojnie. Po ukończeniu szkoły utrzymywałam z nim jeszcze przez jakiś czas kontakt, ale potem nasza znajomość się rozluźniła. Po latach, po śmierci profesora Zbierskiego, odnalazł mnie jego syn i zapytał, czy nie byłabym zainteresowana księgozbiorem jego ojca. W ten sposób weszłam w posiadanie wielu wspaniałych niemieckich książek swego nauczyciela, z których wiele to jeszcze tomy przedwojenne. Tak łódzka historia odbija się w mojej historii.

Od siedmiu lat prowadzi pani niewielkie wydawnictwo OD DO, w którym ukazują się przekłady literatury niemieckojęzycznej. Wydawczynią bywała pani jednak już wcześniej.
To zbyt szumnie powiedziane, na początku lat 90. założyłam wydawnictwo Kanon, w którym wydawałam testy dla przyszłych studentów. To była działalność ratunkowa, nie miałam wtedy pracy jako tłumaczka i założyłam wydawnictwo, żeby przeżyć. W tamtym okresie tłumaczyło się głównie książki amerykańskie, na niemiecką literaturę nie było wielkiego zapotrzebowania, musiałam więc szybko się przebranżowić. Wydawałam testy z języka niemieckiego, które pojawiały się na egzaminach wstępnych na wyższe uczelnie, w 1992 roku sprzedawałam testy z roku 1991 i tak dalej. Kanon był wówczas jedynym wydawnictwem, w którym można było znaleźć nie wymyślone, ale prawdziwe testy z ubiegłych lat, które kupowałam od komisji egzaminacyjnych. Przez jakiś czas książki z testami bardzo dobrze się sprzedawały. Jeździłam z nimi samochodem po całej Polsce, sama rozwoziłam je po księgarniach w całym kraju. Nie trafiłam z nimi tylko do Rzeszowa i do Szczecina, wszędzie indziej byłam. Trwało to kilka dobrych lat i skończyło się, gdy PWN zaczęło wydawać testy i narzuciło dumpingowe ceny, z którymi nie byłam w stanie konkurować. Poza tym znalazła się dla mnie praca w moim zawodzie i mogłam wrócić do tłumaczenia literatury. Skończyła się przygoda z moim Kanonem.

Po latach wróciła pani do wydawnia książek. Dlaczego założyła pani OD DO?
W 2012 roku dostałam ważną niemiecką nagrodę za moją pracę przekładową, przede wszystkim za tłumaczenia książek Thomasa Bernharda. Pomyślałam sobie wtedy, że nie chcę tej nagrody przepić i przejeść i może zrobiłabym coś dla dobra kultury niemieckojęzycznej w Polsce. Kupiłam samochód, a za resztę pieniędzy, na swoje nieszczęście, założyłam wydawnictwo. Gdy powstało OD DO, żył jeszcze mój mąż Zdzisław Jaskuła, który trochę mi w tej pracy pomagał, potem zostałam ze wszystkim sama. Wydawnictwo jest malutkie, ale generuje mnóstwo obowiązków, właściwie nie wychodzę z pracy. Większość wydawanych przez OD DO książek ukazuje się w moim przekładzie, poza tłumaczeniem i redagowaniem odbieram też telefony, piszę maile, przygotowuję umowy i wnioski o dotacje, pilnuję rachunków, promocji i dystrybucji. Moje fundusze pochłonęły licencje, które musiałam kupić od niemieckich wydawnictw, zatrudniam tylko pana od składu, redaktorów, opłacam drukarnię i panią, która prowadzi księgowość wydawnictwa. Mimo tej pomocy wszystko muszę wprawić w ruch sama, wszystkiego dopilnować. Ostatnio padła mi strona internetowa wydawnictwa i na razie jej nie reanimuję, bo mnie na to nie stać. Powolutku jednak wydaję kolejne książki z drobną pomocą finansową różnych instytucji niemieckich i austriackich, które wspomagają polskie wydawnictwa, zwłaszcza te niewielkie. Zdaję sobie sprawę, że porywam się z motyką na słońce, bo wydaję ambitne, ale często niszowe pozycje.

Leszek Libera, „Utopek”. Przełożyła Sława Lisiecka, wydawnictwo Od Do, 262 strony, w księgarniach od stycznia 2019Leszek Libera, „Utopek”. Przełożyła Sława Lisiecka, wydawnictwo Od Do, 262 strony, w księgarniach od stycznia 2019Ostatnio, poza „Zakurzonym językiem”, wydała pani między innymi powieść Leszka Libery pod tytułem „Utopek”.
„Utopek” mnie uratował. Trafiłam na tę książkę rok po śmierci męża, byłam wtedy w absolutnej rozsypce, zajmowałam się mnóstwem spraw, ale nieustannie płakałam. Czytając powieść Leszka Libery, pierwszy raz od wielu miesięcy śmiałam się w głos. Pewnie dlatego tak ją ukochałam. Nie jestem osobą wierzącą, ale w tym wypadku wierzę, że to mój mąż przysłał mi „Utopka”, abym wreszcie się uśmiechnęła. Dlatego postanowiłam przetłumaczyć i wydać tę książkę. Libera jest profesorem uniwersytetu w Zielonej Górze, zajmuje się badaniami komparatystycznymi romantycznej literatury niemieckiej i polskiej, od lat mieszka w Essen i „Utopka” napisał po niemiecku. To kompletnie inna proza niż „Zakurzony język”, ale jej tematem także są problemy z pogmatwaną tożsamością i zawiła historia naszego kraju. Akcja rozgrywa się na Górnym Śląsku, gdzie po wojnie niemieccy Ślązacy musieli decydować, czy mają uciekać z rodzinnych stron, czy też zostać, spolonizować swoje nazwiska i zmienić swoje zapatrywania polityczne, bo wielu z nich wcześniej sympatyzowało z nazistami. Mam ogromną satysfakcję z tego, że udało mi się wydać tę powieść. To absolutnie wyjątkowa na tle współczesnej literatury polskiej powieść łotrzykowska, z jednej strony skrząca się mnóstwem prześmiesznych, niekiedy absurdalnych pomysłów i gagów, z drugiej jednak zmuszająca do refleksji nad Historią pisaną wielką literą, na którą to Historię składają się historie poszczególnych zwykłych ludzi, manipulowanych i indoktrynowanych przez kolejne reżimy. Czasem wydaję też książki, które są w gruncie rzeczy dobrymi czytadłami, na przykład „Polę” Danieli Droscher, opowieść o Poli Negri, czy „Cienie Schumanna” Petera Härtlinga, napisaną z ogromną czułością biografię kompozytora. To ciekawe i sprawnie napisane historie do czytania dla każdego, ale mimo to niestety nie sprzedają się dobrze. Pewnie to kwestia promocji, której moje książki zazwyczaj nie mają, bo sama nie jestem w stanie dostatecznie ich rozreklamować, choć zawsze się staram. Oczywiście, gdy wydaję prozę Bernharda, to nie muszę martwić się o zainteresowanie, bo dziennikarze sami się do mnie zgłaszają. Ale wydawane przeze mnie książki Bernharda także mają stosunkowo niewielkie nakłady − drukuję zazwyczaj niespełna dwa tysiące egzemplarzy i tyle się sprzedaje. Prawdopodobnie tylu właśnie jest w Polsce wiernych fanów jego prozy, mimo że zbiera ona u nas tak wspaniałe recenzje.

Co w najbliższym czasie pani planuje?
Do tej pory, od początku istnienia wydawnictwa, wydałam dwadzieścia książek. Mniej więcej po dwie książki rocznie, a czasem więcej, w tym roku ukażą się cztery tytuły. Teraz wyjątkowo przygotowuję do publikacji tom opowiadań polskiego autora. Tekst jest już w redakcji, nosi tytuł „Stany uprzywilejowane”, a jego autorem jest Marcin Polak, filozof z Krakowa. Przekonywałam autora, aby poszedł z tą książką do porządnego wydawnictwa specjalizującego się w polskiej literaturze, ale on uparł się, że wyda ją u mnie. Mogę zdradzić, że książka zawiera opowiadanie pod tytułem „Instrukcja napisania powieści Bernhardowskiej”, które jest absolutnym majstersztykiem i na pewno ubawi wszystkich wielbicieli austriackiego pisarza.

Poza tym kupiłam właśnie prawa do opowiadań Bernharda, jeszcze w tym roku wydam w jednym tomie dwa zbiory krótkich próz zatytułowanych „Zdarzenia” i „Naśladowca głosów”. „Zdarzenia” to znów wspólna praca przekładowa moja i moich studentów, połowę tekstów z „Naśladowcy głosów” tłumaczy Jacek St. Buras, połowę – ja. Tak więc szykujemy sporą dawkę Bernharda. Planuję też wydanie trzeciej – po „Utopku” i tomie zatytułowanym „Buks Molenda” – części trylogii o utopku Leszka Libery zatytułowanej „Testament”.

Jak łączy pani pracę wydawczyni z pracą nad przekładami?
Jak mogę, tak łączę, sama nie wiem, jak daję radę. Po prostu haruję i mówię wszystkim, że nie żyję, tylko pracuję. Towarzyszy mi wtedy zawsze zdanie wygłoszone kiedyś przez Bernharda, że inteligentni ludzie pracują, żeby żyć, a nieinteligentni żyją, żeby pracować. Powiem pani szczerze, że jestem bardzo zmęczona i nie wiem, jak długo jeszcze dam radę prowadzić wydawnictwo. Pewnie sama jestem sobie winna, bo zawsze muszę każdą redakcję przeczytać metodą paznokciową, czyli słowo po słowie, podobnie drobiazgowo sprawdzam wszystkie przekłady – swoje, kolegów, koleżanek i swoich studentów.

Tłumaczenie nadal sprawia pani radość?
Tak, ogromną. Uwielbiam swoją pracę i to się chyba nigdy nie zmieni. W tej chwili siedzę nad przekładem jednego z trzech opasłych tomów biografii Franza Kafki autorstwa Reinera Stacha. Dostał mi się tom „Lata decyzji”, obejmujący trzynaście ostatnich lat życia pisarza. Pozostałe dwa tomy tłumaczą moi koledzy. Czyta się tę książkę nieomal jak baśń. Jest napisania niezwykle barwnie; oprócz tego, że bardzo szczegółowo, niemal dzień po dniu − a wszystko na podstawie zachowanych dokumentów − opowiada o życiu Kafki, o jego rozterkach i konfliktach wewnętrznych, ale i rodzinnych, to jeszcze ukazuje klimat lat 20. i 30. ubiegłego wieku w Pradze, życie gminy żydowskiej i rozwój sytuacji społeczno-politycznej w Europie. Oczywiście biografie tłumaczy się łatwiej niż prozę, bo nie trzeba aż tak niewolniczo trzymać się tekstu autora i szukać ekwiwalentów dla każdej metafory.

Podobno praca nad przekładem dzieli się u pani na pięć etapów.
Najpierw jest lektura pisana – czytam książkę i od razu tłumaczę, czyli przygotowuję tak zwaną rybkę. Potem robię drugi przekład, w którym uważnie przyglądam się każdemu słowu i zdaniu. Trzeci etap to właściwie to samo, jestem wciąż blisko tekstu i wciąż pracuję na poziomie zdań, czyszczę i porządkuję powstały tekst. Etap czwarty to już praca bez oryginału, czytam przekład na głos i sprawdzam, czy dobrze brzmi po polsku. Piąty to ostatnia uważna lektura przed oddaniem książki w ręce redaktorów. Największa radość jest zawsze na początku i na końcu pracy. W trakcie tłumaczenia zaznaczam sobie gdzieś na marginesie − dla porządku i aby łatwiej odnaleźć potrzebny fragment – numery stron, które akurat przekładam. Na koniec przechodzę przez cały plik i likwiduję te znaczniki − historię pracy nad tekstem. To taki mój rytuał i wielkie święto.

Dużo pomysłów z rybki wchodzi potem do ostatecznej wersji książki?
Sporo, myślę, że mniej więcej osiemdziesiąt procent. Wiele pierwszych pomysłów jest dobrych, ale najważniejsze są etapy drugi i trzeci, czyli żmudna praca. Moi przyjaciele śmieją się, że najpierw tłumaczę z niemieckiego na „lisiecki”, a potem dopiero z „lisieckiego” na polski. Doświadczenie w tym fachu zdobywa się latami, trzeba praktykować i popełnić ileś błędów. Ja jestem intuicjonistką, bardziej czuję literaturę i język, niż potrafię o nich rozprawiać teoretycznie. Uważam, że aby być dobrym tłumaczem, niezbędne jest przede wszystkim dobre ucho. W trakcie pracy zawsze czytam przekładaną książkę na głos, żeby się upewnić, czy polskie zdania oddają rytm i melodię oryginału. Jako tłumaczka nie szukam sławy, ale znam swoją wartość, bo wiem, ile w tę pracę trzeba włożyć wyobraźni i kunsztu językowego. Jak pani widzi, ciągle jestem entuzjastką i ciągle pakuję się w nowe projekty, choć zarzekam się, że już nie dam rady i muszę z czegoś zrezygnować.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.





 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).