ZOFIA ZALESKA: Dlaczego wciąż wraca Pani do twórczości Tomasza Manna?
MAŁGORZATA ŁUKASIEWICZ: Tę książkę napisałam właśnie po to, aby odpowiedzieć sobie na to pytanie. Dlaczego wciąż mam ochotę czytać Manna, a lektura jego książek sprawia mi tak wielką frajdę? Poza tym nie zadowalały mnie odpowiedzi, które się zazwyczaj słyszy, gdy mowa o Mannie.
Czyli?
Mannowi zwykle przykleja się etykietkę wielkiego humanisty, wielkiego intelektualisty dwudziestego wieku, ze wskazaniem, że angażował się w obronę wartości humanistycznych i demokratycznych przed totalitaryzmem albo starej dobrej kultury przed barbarzyństwem. W odpowiedziach na pytanie: dlaczego Tomasz Mann „wielki był”? – dominuje perspektywa idei i postaw. Owszem, przyznaje mu się piękny styl. Ale jakoś trudno uwierzyć, aby sztuka mogła się trzymać tylko na kośćcu idei, postaw politycznych i moralnych. W wypadku Manna chodzi zdecydowanie o coś więcej i warto się temu przyjrzeć. Warto też bliżej przyjrzeć się jego warsztatowi pisarskiemu.
Zamiast tropić Manna intelektualistę postanowiła Pani tropić Manna artystę?|
Motyw artysty zajmuje bardzo dużo miejsca w twórczości Manna, czasem leży na wierzchu, a czasem bywa skrzętnie ukrywany i kamuflowany. Na przykład opowiadanie „Tonio Kröger” otwarcie zgłębia ten temat – tytułowy bohater jest artystą i uosabia znamiona artystycznej biografii. Ale w „Buddenbrookach” i w „Czarodziejskiej górze” Mann także mówi dużo o artyście i o sztuce, tylko w sposób mniej jawny. I odmalowuje własny artystyczny autoportret, używając przeróżnych przebrań i masek. W końcowych fragmentach „Buddenbrooków” wśród bohaterów pojawia się Kaj von Mölln, szkolny przyjaciel Hanna Buddenbrooka. Można bronić tezy, że Hanno i Kaj to tak naprawdę jedna postać, w której ścierają się dwie postawy – melancholijna, zwrócona ku śmierci i żywotna, pełna twórczej energii. Kaj, który chce być pisarzem, niejako wychodzi z ram powieści, aby tę powieść – czyli „Buddenbrooków” – napisać. Chłopiec, który pojawia się niby mimochodem na końcu książki – to jedna z jej najważniejszych postaci i alter ego autora.
Małgorzata Łukasiewicz „Jak być
artystą. Na przykładzie Thomasa
Manna”. Więź,Warszawa, 224 strony,
w księgarniach od 10 maja 2011Omawiając postawę artystyczną Manna, zdecydowała się Pani pisać tylko o „Buddenbrookach”, „Czarodziejskiej górze” i „Doktorze Faustusie”.
Można powiedzieć, że te trzy powieści wyróżniają się w jego twórczości jako najbardziej „niemieckie”. Oczywiście ta „niemieckość” jest specyficzna, taka jak ją sobie zdefiniował Mann. Ale trzeba przyznać, że dość skutecznie nam swoją wizję narzucił. W „Buddenbrookach” pisarz ukazuje koniec formacji kulturowej, w której się urodził i z którą się utożsamiał, i pokazuje jednocześnie narodziny sztuki, narodziny artysty z ducha mieszczaństwa. Zmierzch tradycyjnego mieszczaństwa zbiega się z karierą sztuki, jako instancji o wielkiej mocy rażenia. W „Czarodziejskiej górze” też przedstawiony jest koniec pewnego świata, czego politycznym wykładnikiem dla Niemiec była wymiana cesarstwa na republikę, i znowu artysta – zdaniem Manna – ma tu wiele do zrobienia. W „Doktorze Faustusie” żywot nowoczesnego artysty nakłada się na upadek kultury niemieckiej w nazizm. Te trzy książki zmagają się z ważnymi kryzysami, cezurami w historii Niemiec i zawsze w powiązaniu z tematem sztuki i jej wywrotowego albo konstruktywnego potencjału.
Jaki obraz artysty wyłania się z prozy Manna?
Wiele mówi już to, że ten obraz bywa zamaskowany, zakamuflowany i trzeba go dopiero z tego ukrycia wydobywać. Artysta u Manna mieni się różnymi kolorami. Jest dziwnym połączeniem powagi i żartu. Nie stroni od figli i hochsztaplerskich sztuczek – jednym z Mannowskich wizerunków artysty jest przecież hochsztapler Feliks Krull. Ale z powagą i odpowiedzialnie wnika w najbardziej zawiłe i przepastne problemy. To ktoś bacznie rejestrujący sygnały ducha czasów i bardzo świadomy swojej roli publicznej i warsztatu zawodowego. Jest przywiązany do świata, w którym się urodził, kocha i ceni tradycję, ale kultywuje ją na swój własny swawolny sposób.
To znaczy?
Tomasz Mann uważał, że nad niemiecką kulturą ciąży spadek po romantyzmie, mianowicie zauroczenie śmiercią. Artysta, jakiego pokazał w osobie Hansa Castorpa, jest gotów rozstać się z romantyzmem, ale nie chce się od niego całkiem odżegnać. Ma odczarować zaklętą królewnę tak sprytnie, żeby nie zniszczyć jej marzeń. To nie ma być rewolucja, raczej reinterpretacja. W trudniejszej sytuacji niż Castorp postawiony jest Serenus Zeitblom w „Doktorze Faustusie”. Po części to sytuacja samego Manna, który miał swoje skomplikowane porachunki i ze sztuką awangardową, i z najnowszą historią Niemiec. Potępiał zbrodnie nazizmu, ale przecież nie chciał, by świat na zawsze ze zgrozą odwrócił się od Niemiec.
Małgorzata Łukasiewicz
ur. 1948 w Warszawie. Studiowała języki obce i filologię na Uniwersytecie Warszawskim. Jako tłumaczka literatury niemieckojęzycznej i krytyk literacki współpracuje z wieloma wydawnictwami, czasopismami i instytucjami kultury. W jej przekładzie ukazało się ok. 70 książek, m.in. utwory Roberta Walsera, Patricka Süskinda, Hermanna Hessego, W.G. Sebalda, Theodora W. Adorno, Jürgena Habermasa, Friedricha Nietzschego. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie”, nagrody PEN Clubu, nagrody „Zeszytów Literackich” im. Pawła Hertza, nagrody im. Hermanna Hessego, Nagrody Polsko-Niemieckiej.
Według Manna reinterpretacji przeszłości dokonuje się poprzez literaturę, a szczególnie powieść.
Explicite swoje poglądy na walory powieści Mann wyłożył w jednym z esejów, ale każda jego powieść nosi w sobie też swoistą teorię powieści i pochwałę tego gatunku. Powieść dla Manna to medium wyjątkowe, wybrane, wyposażone w szczególne możliwości. Przede wszystkim, potrafi być wieloznaczna. Co za tym idzie, potrafi uporać się ze sprzecznościami, wśród których żyjemy i które generuje ludzka kondycja. Na przykład: jak się z czymś rozstać i zarazem to coś zachować, jak coś osądzić, ale nie odrzucić. To, co wyrażone w jednym zdaniu, mogłoby trącić tandetną dialektyką, świetnie się sprawdza w pojemnej formie powieści. Mann będzie tak konstruował swoje powieści, aby przekonać nas, że kulturę należy traktować jako całość, z nostalgią za przeszłością i innowacyjnymi projektami na przyszłość, z tym, co w niej dobre i co złe. Bo jedno jest zrośnięte z drugim, a nawet bywa, że ze zła powstaje dobro, z niegodziwości piękno, z grzechu świętość – jak w „Wybrańcu”. To niebezpieczne szlaki, a według Manna właśnie powieść potrafi się po nich poruszać lepiej niż inne formy wyrazu. U spodu twórczości Manna tkwi mocne przeświadczenie, że kultura jest spoistą, bardzo zwartą tkanką, nic tu nie ginie, nic nie idzie na marne i nie zasługuje na bezwzględne odrzucenie ani zapomnienie. Każda uschnięta roślinka może wypuścić świeże pędy, każdy śmieć – jak w dobrym gospodarstwie – może się do czegoś przydać.
Gdzie w tym wszystkim hochsztaplerskie sztuczki?
Właściwie na każdym kroku. Kiedy patentowany humanista Settembrini zaczyna mówić słowami Mefista. Kiedy postać, zdawałoby się, marginalna, okazuje się arcyważna dla spięcia całości, a postać komiczna ujawnia pokłady demonizmu. Kiedy przez losy biblijnego Józefa przeświecają losy niemieckiego emigranta z czasów drugiej wojny. Pierwiastek hochsztaplerstwa zawiera się w pracy reinterpretatora, a w każdym razie bardzo blisko z nią sąsiaduje. Alchemia, o której tyle się mówi w „Czarodziejskiej górze”, to także sztuka przemiany, a patronujący jej bóg Hermes to także opiekun złodziei. Trudno, żeby Mann, który dwuznaczną – bo sam tak to określał – miłością kochał Nietzschego, nie próbował przewartościowywać wszystkich wartości, na swój sposób. Z Schopenhauera Mann też zaczerpnął nie tylko romantyczną tęsknotę do nirwany, ale i przewrotne sztuczki przedstawione w „Erystyce”.
Swój sposób komponowania powieści Mann określał mianem „techniki montażu”. Do swych dzieł włączał fragmenty prywatnych źródeł, prac naukowych, literatury pięknej. Opisując ten proceder używał określeń: „odpisywanie”, „ściąganie”, „zwędzony fragment”. A więc nie tylko hochsztapler, ale i złodziej. A może twórca zawsze ma w sobie coś ze złodzieja?
Nie każdy, tylko taki jak Tomasz Mann. Każdy korzysta z tego, co zrobili inni, to jasne. Ale na pewno nie każdy będzie te złodziejskie praktyki uznawał za osnowę kreacji artystycznej. Być artystą u Manna to miedzy innymi tworzyć ze starych kawałków coś nowego, z zapożyczonej cudzej mowy budować własny oryginalny język.
Małgorzata ŁukasiewiczCzy wynika to z poczucia swobodnego zadomowienia w kulturze, z której można dowolnie czerpać, pożyczać i cytować?
W ten sposób po kulturze poruszają się erudyci. Takich pisarzy jest wielu, znamy ich i cenimy. U Manna to niewątpliwie coś więcej. Już same te określenia – „ściągać”, „zwędzić” – pachną ludyczną przekorą. Erudyta nie mówi o sobie, że coś „zwędził”. Bardziej pasuje to do kogoś, kto dopuszcza się psoty i szelmowsko mruga do nas okiem. Poprzez te hochsztaplerskie mechanizmy Mann mówi nam coś ważnego o istocie przekazu kulturowego. A mianowicie, że kultura nie trwa, i nie może trwać, w postaci niezmiennej, bo to grozi skostnieniem i śmiercią. Sięgając do tak zwanej skarbnicy i dla swoich celów wybierając sobie jakiś gotowy element, wątek, motyw, obraz, przypominamy go, przywracamy do życia, ale umieszczamy w nowym kontekście, więc przeinaczamy jego wymowę. To należy do procesu reinterpretacji. Nie ma neutralnego przejmowania treści kultury, nie ma odtwarzania bez przedrzeźniania – twierdzi Mann. Goethe w „Lotcie w Weimarze” Manna mówi, że kultura jest „miłością i parodią”. To jedyny sposób, aby kultura się rozwijała.
Z czego najchętniej „ściągał” Tomasz Mann?
Ze wszystkiego. Obficie z własnego życia, z rozmaitych źródeł prywatnych, literackich, naukowych, historycznych. W jego dziełach roi się od mniej lub bardziej zaszyfrowanych cytatów, z Biblii, z Szekspira, Goethego, Nietzschego, Schopenhauera, Wagnera – pewnie nie sposób sporządzić kompletnej listy. W dramatycznym momencie na końcu „Buddenbrooków”, gdy umiera Hanno, opis kolejnych faz tyfusu przepisany jest żywcem z encyklopedii Brockhausa. Kilkanaście lat temu Michael Maar odkrył, że w twórczości Manna nieustannie słychać echa baśni Andersena, zarówno na poziomie ciągów fabularnych i sekwencji motywów, jak konkretnych scen aż po układ przymiotników. Pytanie, ilu jeszcze takich odkryć można u Tomasza Manna dokonać. Myślę, że bardzo wielu.
Czy warto tropić te gry i maskarady?
Warto, warto. Po pierwsze to fascynujące zajęcie, ostatecznie przecież wszyscy lubimy detektywistyczne przygody. Ale trzeba zachować rozsądne granice. To znaczy na koniec wrócić do samego Manna, zobaczyć, po co mu to było, jaki użytek robi z podkradzionych dóbr. Można przypuszczać, że przy tej grze w montaż i w przebierankę sam świetnie się bawił. Ale jest to też dobitne artystyczne credo: że właśnie taką pokrętną, sowizdrzalską drogą można najwięcej w sztuce osiągnąć. Najwięcej powiedzieć, i o sobie, i o wszystkim innym.
Częścią książki Małgorzaty Łukasiewicz „Jak być artystą. Na przykładzie Thomasa Manna” jest publikowany wcześniej w „Dwutygodniku” „Alfabet «Czarodziejskiej góry»”. Małgosiu, dziękujemy Ci, że na nowo odkryłaś przed nami Manna – wspaniałego złodzieja!
Alfabet „Czarodziejskiej góry” od A do Z
A jak pan Albin
B jak bobsleje
C jak ciało
D jak drwale
E jak Ero(t)ica
F jak francuska konwersacja
G jak gramofon
H jak Hermina Kleefeld
I jak Ich bin aber noch nicht da
J jak jeszcze raz
K jak kino
Ł jak Jan Łukowski
L jak lekcja anatomii
M jak mannheimczyk
N jak nowe słowo miłości
O jak Odense
P jak pojedynek
R jak Regieren
S jak Schalleen
T jak ty
U jak uwiedzenie
W jak wodospad
Z jak złodziej
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).