LATA 90.:
Od chaosu do sformatowania

Rozmowa z Bogną Świątkowską

Disco polo czy klasycy polskiej kultury biesiadno-paraludowej byli tak samo odrzucani przez system jak zbyt ambitni twórcy kontestujący. Po upadku komunizmu te wszystkie głosy i wizje stały się słyszalne i widzialne

Jeszcze 4 minuty czytania

MAX CEGIELSKI: Jakie pismo, jaki tytuł był dla Ciebie najważniejszy na samym początku lat 90.?
BOGNA ŚWIĄTKOWSKA: Dla mnie najważniejszym pismem kulturalnym był „brulion” – wcieleniem całego chaosu i poszukiwań wolności na przełomie lat 80. i 90. Był bezkompromisowy! Czytany dziś, pokazuje jak jesteśmy obciążeni autocenzurą, polityczną poprawnością czy niechęcią krytykowania niektórych środowisk, bo to wiąże się z wpadnięciem do „szuflady” światopoglądowej. A „brulion” strzela ostrą amunicją i się nie opierdala. Dziś, spróbuj napisać coś złego o „Krytyce Politycznej”, albo o feministkach, albo o Kościele?

Bogna Świątkowska, fundacja Bęc Zmiana„Brulion” powstał w 1986 roku w Krakowie i szybko stał się głosem ostro krytykującym opozycyjne salony. Drukowali teksty piosenek Maćka Maleńczuka, kiedy grał jeszcze na ulicach Krakowa. Wydrukowali wiersz „Flupy z pizdy” Zbigniewa Sajnóga, tłumaczyli antysemickie teksty Celine'a i pisali o nazistowskim okultyzmie. Może wtedy, w okresie przełomu, byliśmy bardziej wolni niż teraz?
Robert Tekieli pokazywał, że można kreować własne komunikaty, używając powszechnie dostępnych narzędzi. Tekieli miał i ma, co muszę przyznać nawet jeśli nie zgadzam się z jego poglądami, niesamowity dar odnajdywania własnej drogi w systemie społecznym, wtedy i dziś. Lata 1989-91 to najlepszy okres, kiedy to pismo kontestuje wszystko, co jest zarazem fundowaniem obszaru, w którym dziś żyjemy. Strategia wynikała z niezgody odnoszenia się do zasad wyznaczonych przez kogoś innego, nawet przez opozycję, która wywalczyła zmianę systemu. „Brulion” pokazywał: nie, ziemia jest okrągła, kręci się wokół własnej osi i ma od zajebania różnych przestrzeni, miejsc, możliwości, o których nie słyszeliście. Teksty zawsze dawały wolność interpretacji i oceny.

Ludzie byli spragnieni wszystkiego, także muzyki; czy pamiętasz jak w styczniu 1990 roku zaczęła nadawać pierwsza prywatna rozgłośnia radiowa – RMF FM?
Nie, ale pamiętam początki Radia Zet, którego wtedy słuchałam. To była zupełnie inna stacja niż teraz, lokalne radio z pomysłem, zespołem mądrze prowadzonym przez Andrzeja Wojciechowskiego, a nie sformatowana sieka jak dziś. Grali ciekawą muzykę, to był fajny czas, kiedy do radia dorwały się nowe osoby, które może nie wiedziały zbyt wiele o muzyce, ale miały dostęp do płyt; to było przyjemne złamanie monopolu Trójki, dla której mam szacunek, ale Kaczkowski i Niedźwiecki wykształcili nas na jednorodnym profilu muzycznym, od którego trzeba było się uwalniać niczym od toksycznych rodziców. Zespół Budgie? Kto to dziś pamięta? Jakże przyjemnie było podeptać te Trójkowe świętości, zacząć słuchać dziwnych wynalazków i jak przyjemnie było to usłyszeć w mediach! Radio Solidarność też nadawało jakieś dziwne płyty, gadało banialuki, było ciekawe. Dlatego moja propozycja dla Wojciecha Manna i Krzysztofa Materny w Radiu Kolor polegała na odbiciu się od tych banialuków: chciałam zrobić audycję, w której mówi się prawdę o hip-hopie, a nie jakieś bzdury, kto jak się ubiera. Tak na początku 1993 roku pojawia się „Kolor szok”.


Pamiętam te tłumy chłopaków i dziewczyn, którzy upychali się podczas Twoich programów w studio Radia Kolor, trzeciego po Zetce i RMF FM prywatnego radia. Dla nich zostałaś „matką chrzestną polskiego hip hopu”...
Mnie interesowała amerykańska kultura miejska, a zwłaszcza jej odmiany czarne, kontestujące. I oczywiście interesowało mnie, jak się to transponuje na polską rzeczywistość. To były często próby, które uwodziły mnie swoją surowością – wyobraź sobie te kawałki nagrywane gdzieś na kaseciaku w domu, z tekstami, które częściowo były kopią amerykańskich, a właściwie kopią historii, które można było oglądać w teledyskach MTV. To, co było ciekawe w polskim hip hopie, to mówienie własnym głosem – przede wszystkim Kaliber 44. Nawet Wzgórze YA-PA-3, z Kielc, tam była bardzo ciekawa atmosfera, ale jeśli chodzi o sztukę – to stanowczo Kaliber.

Do dziś pamiętam jak Wzgórze rymowało: „Nie mamy kasy na dziwki, strzelby i adidasy”. Albo ich typowy dla tego okresu kawałek „Brama ciemności”, przeciwko heroinie: „Mój kumpel wszedł w bramę ciemności tu nie ma przemocy i nie ma złości pierwszy raz dali mu za darmo spróbował gówna i sam do nich garnął. [...] a ja ci mówię przestań pieprzyć”. Czy to był jakiś śląski syndrom? Na południu, też w czasach PRL, powstawały takie mocne rzeczy, jak choćby Ryszard Riedel i Dżem?
Silne osobowości! Im się nie chciało kopiować – może dzięki brakowi dostępu do tych oryginałów wytworzyli własną jakość. Reportażowa funkcja hip-hopu była bardzo ciekawa, autentyczna. Ja nie udawałam, że jestem szesnastoletnim chłopakiem z osiedla – historie, które mi opowiadał rap, pokazywały mi, co jest ważne dla raperów w życiu. To było ciekawe, miałam poczucie, że to jest wyznanie ludzi ze świata, do którego normalnie nie mam dostępu. A to są ludzie, którzy tworzą kolejne pokolenie, z którymi ja mieszkam, dzielę to samo osiedle, blok, to samo miasto i ja chcę wiedzieć, co oni myślą.

Czy to były też reportaże o transformacji ustrojowej, ekonomicznej? „Plus i minus” Kalibra 44 z pierwszej hardcorowo-psychodelicznej płyty to było dokładnie o panującej wtedy paranoi na punkcie Aids:
„Ja to wszystko pierdolę
Wiesz i szkołę, stres, strach, kurwa mać
Czas się bać, nadszedł czas, sprawdź to, sprawdź!
Plus i minus to jak jakiś pierdolony wyrok
I sądu mego czas, pytanie: muszę zginąć?
Boże, doktorze, może pomoże ktokolwiek”.

Tak, to dotykało ludzi młodych, hip hop wtedy zatrzymywał w kadrze problemy pokolenia szesnasto-dwudziestolatków. Ale nie przesadzałabym z interpretacjami, bo horyzonty nastolatka nie sięgają zbyt daleko. Obraz epoki uzyskujemy umieszczając te utwory w kontekście. Bezrobocie, ta słynna symboliczna ławka, „beznadzieja” umowna – to jest obraz transformacji. Bezrobocie, w rejonach wcześniej uprzemysłowionych jak na Śląsku, było masakryczne. Gdyby hip hopowcy siedzieli na willowym osiedlu w Warszawie, wykonywaliby bardziej wesołe, dowcipne utwory a nie mroczne i ciężkie. To były jednak też czasy niebezpieczeństw różnych. Teraz, po zatrzymaniu Radko Mladica, przypominamy sobie, że lata 90. to czas traumy europejskiej, ponieważ trwa wtedy wojna na Bałkanach. A w Polsce powstawanie mafii, która jeździ super szybkimi brykami, a policja gania ją polonezami caro.

„Poloneza Caro kupi ten co jest naprawdę gupi” – śpiewała Apteka o tym wozie produkowanym od 1991 roku...
Karząca ręka sprawiedliwości była słabowita, a zresztą wtedy policja oficjalnie zaprzeczała, że mafia istnieje. Wszyscy stykali się z nią na codzień, a oni mówili, że tego nie ma. To, co nielegalne, to, co czai się na obrzeżach, na granicy, jest w takim okresie transformacji bardzo silne, jest w centrum. Kształtowanie się dziwnych majątków, kapitałów, cinkciarze, którzy mają kupę kasy i stają się super ważnymi biznesmenami – te światy się przenikają, na tym właśnie polegały lata 90. Wszyscy to przeżywaliśmy, każdy gołym okiem to widział.

Cytowana do dziś scena z filmu „Psy” Pasikowskiego: Franz do członka komisji weryfikacyjnej: „Czasy się zmieniają, ale pan zawsze jest w komisjach”. Członkini komisji: „Czy jest pan gotów bronić porządku prawnego odnowionej, demokratycznej RP?”. Franz: „Bezapelacyjnie, do samego końca. Mojego lub jej”.





„Psy” były pierwszym dużym polskim hitem, dla mnie też ważnym. Podsumowywały historię najnowszą, kreowały nowego bohatera, wykreowały też gwiazdę kina, czyli Bogusia, Bogusława Lindę, którego atrakcyjność jest dziś dla mnie tajemnicza; nie wiem, na czym to polegało, że wszystkie panny były pod jego urokiem, ale to jest właśnie siła tamtej chwili. Taki był moment; być może za chwilę takie kino maczystowskie, szowinistyczne, będzie znów wielkim hitem, z powodu braku podobnego komunikatu w dzisiejszym nie tylko kinie, ale i rzeczywistości. Jako reakcja na maślaność wszystkiego, brak wyrazu.

Pasikowski, Tarantino i inne filmy z tego okresu, jak „Natural Born Killers”, „Leon zawodowiec” czy „Człowiek pogryzł psa”, gloryfikują przemoc, ale też bardzo poszerzają akceptację dla nowego języka filmowego.
W Białymstoku Kobas Laksa z Wojtkiem Koronkiewiczem kręcą „Fikcyjne pulpety”, które są odpowiedzią na „Pulp fiction” w 1994 roku. Wcześniej, w 1990 roku, w Zielonej Górze powstaje Sky Piastowskie z Grzegorzem Lipcem, ich największe później osiągnięcie „Że życie ma sens” zostaje nawet wprowadzone normalnie do kin. To jest próba przejęcia medium, wykorzystania na przykład języka filmowego do tego, żeby pokazać kawałek swojej rzeczywistości. Jakość jest trzeciorzędna, pierwszorzędne jest to, żeby wypróbować medium, które do tej pory wydawało nam się niedostępne, a teraz dzięki lecącym w dół cenom sprzętu wideo jest osiągalne. Niektóre z tych rzeczy nie dają się dziś oglądać, ale to było bardzo ważne jako przejście pewnego progu w poszukiwaniu wyrazu dla własnych wyborów. Trzeba było na własnej skórze doświadczyć, że to nie, to nie, a to jeszcze inaczej, żeby na końcu zdefiniować swoje sposoby funkcjonowania.

Czyli znowu wracamy do strategii „brulionu”, który jest chyba tym bardziej ważny, że pierwsze pismo pop kulturowe „Machina” odwoływało się do podobnych wzorców?
„Machina” powstała w 1996 roku na fali entuzjazmu lat 90., robienia wreszcie tego, czego wcześnie robić nie można było. Było dużo ludzi, których poczucie wspólnoty było oparte o muzykę, film, styl, który miesza rozrywkę z kulturą wyższą. „Machina” była próbą stworzenia czegoś dla tej dużej grupy, a w najlepszym okresie sprzedawaliśmy sto tysięcy nakładu. Dziś to niemożliwe, ale nie było wtedy tak rozwiniętego internetu, on dopiero raczkował.

Na okladce pierwszej Machiny z kwietnia 1996 roku jest Paweł Kukiz, świeżo po nagrodzie w Gdynii za rolę filmową w „Girl Guide ”, gwiazda rozrywana. Na „ZCHN zbliża się” dostał zakaz wykonywania, ponieważ na melodię kolędy śpiewał między innymi:
„Ksiądz ruszył z piskiem opon,
nie zdążył uciec kot.
Zahaczył światłem o słupek
i wyrżnął bokiem w płot...
Ach płaczą parafianie,
co widzieli wypadek ten.
Toyota dużo kosztuje,
znów trzeba dać na mszę”.
Dla „najlepszego magazynu nie tylko o muzyce”
Kukiz został sfotografowany np. siedząc okrakiem na dziewczynie, pozując w komplecie strojów firmy Diesel; sesja ma nawiązywać do katalogów tej firmy, bardzo „dziwnych” jak na owe czasy. Wygląda jak przebrany, ale może wszyscy tak wyglądaliśmy?
W warstwie estetycznej „Machina” była zupełnie nowym podejściem do prasy. Nie miała stałego layoutu – makiety, co jest dziś nie do pomyślenia, nie była sformatowana. Za każdym razem projektowano strony na nowo, podejmowano wysiłek, żeby do każdego tekstu coś wymyśleć. Dziś jest jedna makieta dla każdej treści w magazynach – wtedy graficy do każdego tekstu tworzyli coś nowego. Teksty były wybierane z jednego klucza: to nas wszystkich musi kręcić. Popatrz: na okładce „recenzje 150 płyt”. Kto w dzisiejszych czasach chwali się czymś takim? Recenzje się czyta w internecie. To była karta przetargowa, że recenzujemy wszystko: płyty, komiksy, książki, gry komputerowe, muzykę poważną i rozrywkową.

Trochę jak w punkowych fanzinach działaliście. Na okładce drugiego numeru jest Edyta Górniak, „scena jassowa”, Kazik i Queen. W środku reportaż o chasydach, tekst o Jean Paul Basquiacie. Kontynuacja „brulionu”, ponieważ np. szybko wprowadzacie dział „wróg publiczny”, gdzie pojawia się właśnie Robert Tekieli, już po nawróceniu na chrześcijaństwo, Mariusz Kamiński, artysta Robert Libera czy Wojciech Cejrowski. Przypomnijmy tę postać, pełnił wtedy trochę inną rolę niż dziś jako „obieżyświat”...
On, w przeciwieństwie do obowiązującego wtedy stylu „siema” wprowadzonego przez Jurka Owsiaka, mówił „Dzień dobry Państwu” i swoim konserwatywnym stylem życia zdobywał wielką rzeszę miłośników. W Radiu Kolor, gdzie byłam też ja i Ty, oraz w telewizji w WC Kwadrans. Jego mocno przerysowana postawa, która kontestowała przejawy wolności, miała publiczność. On nigdy nie ukrywał, że jest homofobem, co ułatwia przyjmowanie wobec niego postawy. Lubiłam go za wyrazistość, za to, że nikogo nie udaje. Zwłaszcza w czasach kiedy często trudno się połapać, kim są ludzie, na których natrafiasz. Postawienie spraw wprost ma swoją wartość.

Czyli jednak chaos, w którym trudno się połapać, ale trwa proces jego porządkowania. Czy dopiero w 1996 roku sytuacja uspokoiła się na tyle, że znalazło się miejsce na „Machinę”?
Tak, pismo było wynikiem pewnego okrzepnięcia sytuacji, ale przede wszystkim efektem szaleństwa Marka Kościkiewicza z DeMono, który przez pierwszy rok łożył na utrzymanie „Machiny”! Był jej właścicielem, robił to, bo wierzył, że takie pismo jest potrzebne, miał taką ambicję. Wymyślił nazwę i zrobił to, co sobie zamarzył; to nie były czasy, w których ktoś zrobił badania, stwierdził, że jest nisza na rynku i wprowadził produkt. To była prywatna inicjatywa, która okazała się nośna, bo luka była i dopiero potem pojawiły się w niej pisma bezpłatne, jak „City Magazine” w 1998 roku i „Aktivist” w 2000 roku. Pojawienie się internetu kompletnie zmieniło podejście do informacji kulturalnej, ludzie w wielkich miastach zaczęli w internecie szukać tego, co potrzebują. Edyta Górniak dziś jest w pismach typu „VIVA”, a nie w piśmie kulturotwórczym.

Przypomnę tylko, że Marek Kościkiewicz był też wtedy właścicielem firmy fornograficznej „ZIC ZAC”. „Machina” była bardzo profesjonalnie prowadzona marketingowo, szybko ma stronę w rodzącym się internecie, sklep z gadżetami, płytami, książkami. W 1997 roku pojawia się u was felieton Kazi Szczuki, wkrótce słynnej feministki, „Orgazm prawem człowieka”, w innym numerze jest reportaż o „dominie” – prostytutce świadczącej wyrafinowane usługi sado-maso. W Polsce tematy seksualne też przestają być wtedy tabu. A tu sesja z modelką wystylizowaną jak Marina Topley Bird na pierwszej plycie Tricky'ego...
Bo lata 90. to trip hop! Ja uwielbiam Tricky'ego... Trip hop wytwarzał dźwięki, które kazały Ci usłyszeć coś, czego nie ma, odwoływał się do wyobraźni. A Nirvana?! Spóźniona u nas o parę lat, „Smells like teen spirit“ u nas znaczył coś zupełnie innego. Chodzenie w kraciastej koszuli w USA, nawiązywanie do niechlujnej estetyki robotników budowlanych, było inną wypowiedzią. Siła tej muzyki była niesamowita, pomimo braku przełożenia na Polskę. Tak jak hip hop idealnie dostosował się do lokalnej sytuacji, grunge nie. Rap stał się globalnym językiem do wyrażenia lokalnego gniewu, a grunge w USA był buntem, a nie tylko jedną z odmian muzyki rockowej, jak u nas.

Czytałem znowu reportaże Mariusza Szczygła z czasu transformacji. Tam biedni rodzice marzą, żeby synowi kupić grubą, podbitą, długą kurtkę flanelową w kratę.
Dokładnie, a w Polsce rządzą wtedy: Hey, Various Manx, Edyta Górniak, Edyta Bartosiewicz – kobiety, które tworzą muzykę zupełnie innego typu, bardzo osobistą. Sprzedają płyty i kasety w okolicach pół miliona sztuk. Kto dziś tyle sprzedaje?

Sprzedają się płyty nie opisujące społecznej rzeczywistości, nie buntujące się. W 1996 roku do nagrody Machinera nominowany jest zarówno Andrzej Gołota „za odwagę” jak i Andrzej Piaseczny-Piasek „za miłość nastolatek. Wtedy pojawia się disco polo...
Kiedy disco polo wypłynęło w latach 90., elity znowu obrażały się na społeczeństwo, tak jak politycy, że ma takie gusty muzyczne, a do dziś te kanały z disco polo istnieją, trzeba to zaakceptować jako jedną z form wyrazu. Formę, która istniała wcześniej, ale w latach 90. wyszła na jaw, w PRL-u była właściwie w podziemiu. A po Okrągłym Stole te same kanały dystrybucji, media, mogą być zastosowane do ujawnienia każdych preferencji. Okazało się, że są różne równoprawne środowiska, które są tym zainteresowane. Zmiany ustrojowe pozwoliły zobaczyć, jakie są proporcje w preferencjach kulturalnych narodu polskiego. I nie ma się co na to obrażać, dla mnie to źródło wiedzy: tak ludzie chcą spędzać wolny czas. W PRL to także istniało, ale było mniej widzialne. Tacy artyści jak Laskowski czy Tercet Egzotyczny, klasycy polskiej kultury biesiadno-paraludowej, byli tak samo odrzucani przez system jak zbyt ambitni twórcy kontestujący, jak zespoły punkowe na przykład. To były wszystko rzeczy nie do pokazania jako kultura „ludu pracującego miast i wsi”. Po upadku komunizmu te wszystkie głosy i wizje stały się słyszalne i widzialne.

Koło 2000 roku następuje rodzaj stabilizacji, uporządkowania tej polifonii głosów?
Dla mnie na pewno, ponieważ założyłam wtedy rodzinę i jest to moment wyciszenia. To moje osobiste doświadczenie, ale może więcej osób zatrzymuje się wtedy, żeby sprawdzić, co właściwie narobiliśmy. To się łączy z pierwszymi reorganizacjami w firmach medialnych, kiedy ludzie, do tej pory świetnie żyjący, zaczynają być zwalniani, z dnia na dzień muszą zabrać swoje pudełko z biurka. W chaosie przychodzi uporządkowanie, formatowanie, obcinanie wielu inicjatyw opartych na entuzjazmie, na naiwnej wierze i idealizmie. Następuje przejście do form korporacyjnych, wchodzą do Polski duże pieniądze, które przejmują tytuły medialne. Pojawiają się badania rynkowe, to firmy, tak jak firmy odzieżowe, podejmują decyzje o tym, co Polacy lubią. To jest początek XXI wieku.