„Wydaje się dzisiaj, że lata 70. nigdy nie istniały” – tak, pamiętam, zaczynał się pewien angielski artykuł o Rainerze Wernerze Fassbinderze, który czytałem pod koniec lat 90. A mnie się wydaje, że lata 90. nigdy się nie skończyły. Miałbym je więc już mitologizować jak jakieś, nie przymierzając, lata 60.?
Prywatnie właściwie powinienem tamten czas, tuż po przełomie, wspominać z nostalgią. Młodość, studia, pierwsze związki, pierwszy seks, pierwszy Warszawski Festiwal Filmowy, pierwsze publikacje, pierwsze wyjazdy na Zachód itd., itp. Jednak tę sentymentalną melodię zakłóca dojmująca świadomość, że tamte nadzieje, marzenia, obietnice albo się nie spełniły, albo też spełniły w niewielkim stopniu. I tu już nie mam na myśli spraw prywatnych – te zostawmy na boku. Chodzi mi o sprawy publiczne, których, jak sądzę, nie da się odseparować od szczęścia osobistego.
Jest taki świetny, a niedoceniony film z roku 1985 w reżyserii Freda Schepisiego, według sztuki Davida Hare’a (znanego angielskiego dramaturga oraz scenarzysty, m.in. „Godzin”) – „Plenty”, czyli po polsku „Obfitość”. Zaczyna się on u schyłku wojny. Meryl Streep gra dzielną bojowniczkę ruchu oporu walczącą o nowy, wspaniały świat. Pewnej nocy przeżywa krótki, lecz intensywny romans z kurierem, który ląduje w lesie, na spadochronie z jakąś ważną misją… Następnego dnia chłopak musi gnać dalej, lecz bohaterka uzna to jednorazowe miłosne rendez-vous za zapowiedź „lepszego jutra”, pełnego podobnych uniesień i zachwytów. Będzie pieścić wspomnienie tamtej nocy, wracać do niej pamięcią w trudnych chwilach.
Potem oglądamy dalsze życia Susan. Kobieta zostaje żoną dyplomaty, wchodzi w kręgi władzy, wikła się w romanse. Jej życie naznaczone jest wyłącznie kolejnymi rozczarowaniami. Ale w szerszym kontekście film opowiada także o rozczarowaniu powojenną Europą –podzieloną, konformistyczną, niesprawiedliwą i obłudną. Po latach bohaterka spotyka drugi raz swego kochanka z lasu. Idą znowu do łóżka, tyle że oboje są już wyłącznie przegranymi, zgorzkniałymi alkoholikami. Z rogu obfitości „ostał im się ino sznur”. W ostatniej sekwencji film wraca do przeszłości. Jest piękny, słoneczny poranek, ktoś przynosi wiadomość o końcu wojny. „Teraz będą tylko takie dni, jak ten” – mówi Susan.
Opowiadam „Obfitość” tak dokładnie (i z pamięci, więc przepraszam, jeśli mylę szczegóły), bo w latach 90. też byłem w lesie. Jak bohaterka Meryl Streep myślałem, że skoro wybuchła wolność i nastała demokracja, to można wreszcie „zrzucić z ramion płaszcz Konrada” (ach, z jaką ekscytacją powtarzaliśmy na studiach ten cytat!) i po prostu cieszyć się życiem. Głupi byłem, młody i naiwny. Nader powoli zacząłem dostrzegać, że inni nie chcą, bym się cieszył za bardzo.
M. Maciejowski / dzięki uprzejmości Galerii Raster.Lata 90. to nie tylko dekada marnej, często brudnej polityki. To także czas ekspansywnej, bezczelnej klerykalizacji. Czas, gdy do władzy – realnej, ale przede wszystkim symbolicznej – dorwali się ojcowie z powielacza, herosi ze styropianu, a potem ich sfrustrowane dzieci z prawego, czy raczej prawicowego, łoża. To czas, gdy z niedowierzaniem odkrywaliśmy, że bohaterowie podziemia są w wielu wypadkach zwykłymi kretynami. A „prorocy moi z gniewnych lat obrastacie w tłuszcz” – że zacytuję proroczy, nomen omen, przebój zespołu Perfect. To czas belfrów, którym etos pomylił się z ego, którzy umieli jedynie pouczać i wykluczać. Czas zapaści artystycznej (patrz: polskie kino) oraz intelektualnej.
Zdaję sobie sprawę, że mogę brzmieć jak jeden ze wspomnianych wyżej niechcianych synów Michnika, którzy z powodu frustracji i traumy odrzucenia nabawili się zaparcia w głowach. Ale ja nie jestem z tego miotu. Mnie, prawdę mówiąc, w latach 90. w ogóle mało interesowało to, co się dzieje w przestrzeni publicznej. Zbyt byłem podekscytowany pirackimi kasetami zachodnich wykonawców, tudzież odkrywaniem Paryża czy Londynu. Rygor kulturowy wprowadzany był przy bierności, pasywności ludzi, którzy – tak jak ja – dopiero poniewczasie odkryli, że są jego ofiarami. Poczucie winy, że nic wtedy nie zrobiłem, że się przynajmniej nie zbuntowałem, także nie pozwala mi się delektować wspomnieniem lat 90. Dzisiaj monolit trochę zaczyna się kruszyć. Późno. Za późno.
Nie lubię wracać do polskiego kina tamtej dekady. Za to obejrzałem niedawno po latach „Dzikie noce” Cyrila Collarda – film, który z różnych powodów stanowi dla mnie kwintesencję swojej epoki. W dużej mierze autobiograficzna opowieść o biseksualiście zarażonym wirusem HIV, powstała w 1992 roku. Niedługo po premierze 35-letni Collard (grający również główną rolę) zmarł na AIDS. Nie doczekał nagród, splendorów, gorących dyskusji wokół debiutanckiego dzieła. Widziałem „Dzikie noce” na wspomnianym, moim pierwszym Warszawskim Festiwalu Filmowym (trafiły one potem zresztą także do tzw. normalnej dystrybucji). Mimo śmiertelnego kontekstu, odbierałem ten film wówczas –z pewną taką egzaltacją – jako powiew wolności, zapowiedź swobód obyczajowych, które znad Sekwany przywiało nad Wisłę.
Dzisiaj o Collardzie mało kto pamięta. Nie stał się on się legendą kina, jakimś francuskim Jamesem Deanem. Może dlatego, że jego biseksualna rozpusta i tęsknota za panteistyczną miłością były, w gruncie rzeczy, narcystyczne i onanistyczne. A ja w dodatku teraz widzę, że „Dzikie noce” niczego nie otwierały. Przeciwnie, zamykały. Orgia e finita! Trwała przez lata 60. i 70. Na lata 80. przypadła dekadencja XX wieku – odkryto wtedy wirus HIV, co pozwoliło znowu spleść Erosa z Tanatosem, nadać zachowaniom seksualnym wymiar patetyczny i eschatologiczny, zbudować wokół nich nową mitologię. W latach 90. zaczął się proces normalizacji – bezpieczniejszego seksu i bezpieczniejszych wkładów (pieniężnych). Cyril Collard, jeden z ostatnich młodych bogów AIDS, umarł definitywnie. W katolickiej Polsce szalał co prawda dziki kapitalizm, ale o dzikich nocach mogliśmy jedynie pomarzyć. Grzecznie kładliśmy rączki na kołdrze.
Lata 90. były dekadą frajerstwa, za które do dzisiaj płacimy. Czasem w dużej mierze straconym. Czy mam ochotę udać się w poszukiwanie tego straconego czasu? Chyba niekoniecznie.
Zdaję sobie sprawę, że mogę brzmieć jak jeden ze wspomnianych wyżej niechcianych synów Michnika, którzy z powodu frustracji i traumy odrzucenia nabawili się zaparcia w głowach. Ale ja nie jestem z tego miotu. Mnie, prawdę mówiąc, w latach 90. w ogóle mało interesowało to, co się dzieje w przestrzeni publicznej. Zbyt byłem podekscytowany pirackimi kasetami zachodnich wykonawców, tudzież odkrywaniem Paryża czy Londynu. Rygor kulturowy wprowadzany był przy bierności, pasywności ludzi, którzy – tak jak ja – dopiero poniewczasie odkryli, że są jego ofiarami. Poczucie winy, że nic wtedy nie zrobiłem, że się przynajmniej nie zbuntowałem, także nie pozwala mi się delektować wspomnieniem lat 90. Dzisiaj monolit trochę zaczyna się kruszyć. Późno. Za późno.