Piotr Czerkawski jest grzecznym wywiadowcą. Pozwala rozgadać się swoim rozmówcom, nie zadaje im kłopotliwych pytań, raczej nie wypomina porażek… Spokojnie słucha i przytakuje. Anegdoty w książce „Drżące kadry” rozlewają się więc szeroko, opowieść snuje się wartko i bez przeszkód, choć czasami chciałoby się, żeby autor postawił jej – no może nie tamę, ale jakąś małą tamkę. Lub po prostu wzburzył nurt, sprowokował wiry albo wskazał mielizny wspomnień swoich bohaterów.
Strategia przycupnięcia w cieniu „wielkiego człowieka” nie sprawdza się, zwłaszcza w kończącej książkę rozmowie z autorem „Rejsu”, Markiem Piwowskim. Ma ona stanowić zabawną puentę całości, ale Czerkawski zbyt łatwo daje się złapać na prowokacje Piwowskiego i jego językowy bulgot. Traci tym samym okazję, by zapytać reżysera np. o film „Sukces” (1968), karykaturalny portret Czesława Niemena, zrobiony ponoć z inspiracji peerelowskich władz, które nie lubiły „długowłosego wyjca”. Albo o „Tylko dla dorosłych” (1973), dziełko ostrzegające przed groźbą chorób wenerycznych – bodaj Janusz Głowacki twierdził, że to jedyny film pornograficzny zrealizowany w PRL-u. Widziałem na własne oczy i zaświadczam, są organy w trakcie stosunku.
Czerkawski urodził się w pamiętnym roku 1989, dlatego też jego książka, nosząca podtytuł „Rozmowy o życiu filmowym w PRL-u”, napisana została z perspektywy „dziecka przełomu”. Kogoś, kto sam już nie pamięta dawnego systemu, ale dorastając, przesiąkł różnymi jego klimatami, absurdami i mitami; te przecież pokutują w Polsce do dzisiaj. Patrzy więc na świat PRL-u trochę z fascynacją, a trochę z zadziwieniem i rozbawieniem. Przede wszystkim zaś chce wiedzieć, jak to tam naprawdę było. Pamiętam, że z podobną ciekawością przysłuchiwałem się w wieku małoletnim telewizyjnym opowieściom Stanisława Janickiego z cyklu „W starym kinie”. Rzeczywistość przedwojenna, przedwojenna kinematografia wydawały mi się odległą i kompletnie obcą galaktyką. Egzotyczną „Księgą tysiąca i jednej nocy”.
Oczywiście, w przypadku PRL-u nie ma mowy o tak radykalnej różnicy. Mimo wszystko nie doszło do wojny, która zmiotła dawne struktury i uśmierciła wielu ludzi z branży. Spośród trzynaściorga rozmówców Czerkawskiego, polskich reżyserów i reżyserek (najstarsi w tym gronie są Jerzy Antczak i, nieżyjący już, Kazimierz Kutz urodzeni w 1929 roku, najmłodsze zaś Magdalena Łazarkiewicz i Maria Zmarz-Koczanowicz, rocznik 1954), wszyscy – z lepszym czy gorszym skutkiem – kontynuowali karierę w III RP. Niektórzy, chociażby Agnieszka Holland, wciąż trzymają się na szczycie. A jednak PRL to coraz bardziej świat „w zupełnie starym stylu”.
Z biegiem czasu również coraz bardziej petryfikują się różnorakie mity i mitomanie tamtego kina. Słynne dzieła obrastają w „status legendy”, a ich twórcy przybierają pomnikowe pozy. Czerkawski nie ma ambicji, by te pomniki odbrązawiać, ale czasami z lekką ironią udaje mu się ukazać zadęcie i megalomanię tego czy innego twórcy. Przede wszystkim jednak poluje na ciekawe anegdoty – niektóre słyszałem już po parę razy, inne jednak także mnie zaskoczyły i rozbawiły.
Najciekawiej jednak książka prezentuje się wtedy, gdy dotyka aspektów osobistych. Oto Wojciech Marczewski z autokrytycznym dystansem przygląda się swojej reżyserskiej karierze – widać, że tego autokrytycyzmu jest w nim sporo, pewnie nawet za wiele, skoro zrealizował do tej pory ledwie 4 pełne metraże i od dawna już nie stanął za kamerą. Zmarły niedawno Janusz Kondratiuk opowiada o swoich licznych operacjach, a czołowy rozśmieszacz polskiego kina, Jerzy Gruza, konstatuje, że i tak wszystko kończy się „problemami z chodzeniem, nadciśnieniem, chorobami serca”, dowcip zaś służy „zamaskowaniu cierpienia tego, kto go opowiada”. Nieubłagane przemijanie gloria mundi to jeden z podskórnych lejtmotywów „Drżących kadrów”.
Piotr Czerkawski, „Drżące kadry. Rozmowy o życiu filmowym PRL-u”. Czarne, 280 stron, w księgarniach od października 2019Dziesięciu mężczyzn i trzy kobiety (Holland, Łazarkiewicz, Zmarz-Koczanowicz). Takie są proporcje płci w książce Czerkawskiego, co, oczywiście, samo w sobie mówi wiele o tym, czyje spojrzenie dominowało w peerelowskim kinie. Akurat w tej kwestii Polska nie stanowiła żadnego wyjątku na tle światowej kinematografii. Ale to reżyserki wypadają u Czerkawskiego najlepiej. Wielu męskich bohaterów „Drżących kadrów” ma, jak wspomniałem, tendencje do obnoszenia swego ego artystycznego i erotycznego. Ach, jak my pięknie wtedy piliśmy! I jakie kobiety mieliśmy! Podszyte jest to nierzadko rozczarowaniem, by nie rzec: resentymentem, wobec systemu, który nastał po upadku przebrzydłej „komuny”. Cóż, może i PRL był be, ale jednak byliśmy wtedy młodzi, kręciliśmy film cały rok, zaś budżet był umowny, więc nie musieliśmy liczyć się z kosztami. „Płeć piękna” za nami szalała, a władzy zależało na artystach, bo lubiła się grzać w ich blasku. Dzisiaj władza – nieważne, czy nazwiemy ją PiS czy PO – ma reżyserów w głębokim poważaniu.
W porównaniu z tym nostalgicznym biadoleniem reżyserki robią wrażenie osób po prostu konkretnych. Takich, które wykonują swoją robotę i idą do przodu. Zwłaszcza Holland – nieprzypadkowo przecież wciąż znacząco obecna w obiegu tak kinowym, jak i społecznym. Kręci film za filmem, z pełną świadomością, że raz wychodzi lepiej, a raz gorzej. Jej koledzy natomiast uwielbiają rozpamiętywać własną wielkość, wypominać krytyczne recenzje (i to często takie sprzed wielu dekad), a nawet doszukiwać się wrogich wobec siebie spisków. Z kolei w rozmowie ze Zmarz-Koczanowicz, która z powodzeniem kontynuowała karierę dokumentalistki także w nowych czasach, książka ewidentnie nabiera wigoru. Widać, że mowa jest wtedy o realiach znacznie autorowi bliższych niż np. syberyjskie wspomnienia Jerzego Hoffmana.
„Drżące kadry” budzą we mnie jeszcze dwie refleksje. Pierwsza to taka, że, niestety, nie powstanie już książka będąca zapisem rozmów z zapomnianymi dzisiaj reżyserami, których bohaterowie Czerkawskiego nazywają reżimowymi. Nie powstanie, ponieważ większość z tych nadwornych twórców nie żyje: Bohdan Poręba, Mieczysław Waśkowski, Roman Wionczek… Szkoda, mogliśmy przecież mieć kinematograficzną wersję „Onych” Torańskiej.
Drugą rzecz natomiast wciąż da się wcielić w życie. Zostawmy wreszcie znanych reżyserów, którzy – mam wrażenie – opowiedzieli już wszystkie anegdoty, jakie mieli do opowiedzenia, i spróbujmy spojrzeć na historię naszego kina z perspektywy tych, którzy raczej nie trafiali na afisze. Pracowników technicznych, kierowników produkcji, urzędników różnego szczebla, aktorów epizodycznych, ale też scenografów czy montażystów. Może oni powiedzą nam coś, czego dotąd nie wiedzieliśmy?