To nie jest Presley dla pokolenia, które zachwycało się nim w młodości, pokolenia moich rodziców. To nie jest Presley dla mojego pokolenia, które o kulcie Elvisa dużo słyszało, ale dla którego nie był on już idolem lat cielęcych. To ma być Elvis na miarę naszych czasów. Może i dzisiaj kojarzy nam się głównie z eksponatem Muzeum Figur Woskowych, ale przecież swego czasu wywołał rewolucję nie tylko w muzyce. Jego dzika energia zmiotła rasowe podziały i zadała śmiertelny cios pruderyjnemu amerykańskiemu społeczeństwu lat 50. No, trochę przesadzam, ale przecież przesada to podstawowa cecha kina Baza Luhrmanna.
Luhrmann (nie wypominając, też nie młodzieniaszek) postanowił w swoim filmie odzyskać Elvisa dla młodego pokolenia i by ten cel osiągnąć, użył chwytów, które zbudowały jego największy sukces, czyli „Moulin Rouge” (2001). Stworzył widowisko totalne, wirujące w tak szaleńczym tempie, że prawdę mówiąc, sam już nie pamiętam, z czego się składało. W każdym razie całość zaczyna się od złotych napisów i teledyskowego chaosu, w którym migają budowle Las Vegas, rażą oczy neony, śmigają komiksowi bohaterowie (Elvis był wielbicielem Kapitana Marvela), upiornym echem odbijają się dźwięki z piosenek Presleya, a wszystko spowija nastrój złowrogiej baśni. Biografię piosenkarza opowiada nam bowiem jego wieczny menadżer, pułkownik Tom Parker (Tom Hanks), oskarżany o to, że wpędził swojego podopiecznego do grobu. Parker, zwany „królem bałwanów” – bo od lunaparkowych sztuczek ze śnieżnymi stworami zaczynał karierę w show-biznesie – sam wygląda jak bałwan z dziecięcych koszmarów. W dodatku snuje gawędę o Elvisie, leżąc pod kroplówką na łóżku szpitalnym; trudno więc odgadnąć, co jest trzeźwą relacją, a co sennym majakiem.
Gdy przychodzi czas na pokazanie młodzieńczych koncertów Presleya, Luhrmann inscenizuje je w sposób zaiste orgiastyczny. Słynne kołysanie bioder, które sprowadziło na piosenkarza oskarżenia o obsceniczność, wprawia chowane po purytańsku dziewczęta z widowni w szał uniesień, wyglądający na ekranie, przyznajmy, bardzo sugestywnie. Luhrmann funduje nam orgazm za orgazmem i nie wątpię, że ten hormonalny koktajl jest w stanie porwać, przynajmniej na chwilę, młodą widownię.
Jednakże w drugiej części film stopniowo wytraca energię, co odpowiada przebiegowi kariery Elvisa, który skutecznie został poskromiony przez show- biznes (a może poskromił się sam?), by ostatecznie przeobrazić się we własną karykaturę, postać z panopticum. Ten późny Elvis nie ma szans, by stać się ikoną jakiegokolwiek buntu. Ostatnia część filmu to już stereotypowa biografia z samotnym, zdradzonym, zmanipulowanym i autodestrukcyjnym geniuszem nafaszerowanym lekami i zamkniętym w złotej klatce, ale wciąż wielkim w swojej sztuce. Film, który zaczyna się od kociokwiku, kończy się w tonacji uroczystej, a Luhrmann, celebrując patos, zapomina, że widownia też ma swoją cierpliwość, więc może należałoby dokonać kilku cięć montażowych, których przecież w prologu było aż nadto.
Z tym filmem, a może generalnie z twórczością Luhrmanna jest trochę tak jak z operami Wagnera, o których ktoś (nie do końca wiadomo kto, różne są wersje) powiedział: „Genialne momenty, nie do zniesienia kwadranse”. Są w „Elvisie” sceny rewelacyjne, zrealizowane wirtuozowsko, rozgrywające się na najwyższym diapazonie. Przede wszystkim właśnie koncertowe, z lat wczesnych i lat późniejszych bohatera; w niczym im jednak nie ustępuje sekwencja występu Little Richarda wykonującego „Tutti Frutti”. Ale i te fragmenty podziwiamy z oddali, odbijając się od lśniącej powierzchni widowiska, które miało nas wprowadzać w trans, a tymczasem ciągle wyrzuca na zewnątrz. Znowu można przeprowadzić paralelę z biografią Elvisa – pozwalał na koncertach, by fanki go obściskiwały i całowały, ale przecież tak naprawdę dzielił go od nich dystans niedostępnego bożyszcza.
Paradoks twórczości Luhrmanna polega na tym, że z jednej strony tworzy on w swoich filmach bardzo samoświadomą strukturę, w której operuje całą gamą środków wyrazu – od jarmarcznego kiczu po szlachetną wzniosłość – z drugiej chce jednak w nas wywołać zwykłe, autentyczne uczucia wzruszenia, współczucia, uniesienia. Czy da się to pogodzić? Pod barokową, mamiącą zmysły formą części pierwszej filmu kryje się zimna, nawet cyniczna analiza mechanizmów „wytwarzania” gwiazdy. Wchodzę w tę intrygującą grę, mimo że do końca nie potrafię się w nią zaangażować. Ale pod standardową formą części drugiej kryje się już niewiele poza banałami o doli idoli. Wtedy z gry wychodzę, choć nie wykluczam, że reszta widowni wyciąga w tym momencie chusteczki.
Być może jednak problem tkwi nie w stylu, a w konstrukcji głównych bohaterów i relacji między nimi. Wcielający się w tytułową rolę Austin Butler niewątpliwie do perfekcji opanował gesty, głos i zachowania sceniczne Presleya, ale poza imitacją nie ma wiele do zagrania, gdyż Elvis jest w filmie wyłącznie porcelanową lalką z makijażem i błyszczącymi policzkami. To lalka pozbawiona woli, pusta w środku, a z czasem coraz bardziej poobijana. Za sznurki pociąga pułkownik Parker, postać szemrana i zagadkowa, demon dziesiątej kategorii, który całkiem ubezwłasnowolnił Elvisa. Ten podejmuje kilkakrotnie próby rebelii, jednak za każdym razem kładzie uszy po sobie. Dlaczego? Luhrmann podsuwa jakieś wyjaśnienia, np. finansowe, brzmią one jednak jak wymówki.
„Elvis”, reż. Baz Luhrmann. Australia, USA 2022, w kinach od 24 czerwca 2022Zarazem próba zbudowania psychologicznej, wręcz psychopatologicznej głębi relacji Presley–Parker spełza na niczym. W wywiadach reżyser odwołuje się do „Amadeusza” Formana, tyle że w tamtym filmie Salieri niszczył Mozarta, bo zazdrościł mu talentu. Motywy pułkownika są dużo bardziej przyziemne, troszczy się po prostu o własną skórę i chce mieć kasę na hazardowe przyjemności. Jest to tak trywialne, że zwyczajnie trudno zrozumieć, dlaczego Elvis tkwi w tym toksycznym związku. Bo jest słaby? Głupi? Wygodny? Leniwy? Jak tu więc sympatyzować ze słabym, leniwym głupcem? Demitologizacja Presleya zderza z jego mitologizacją, bez której nie może się obyć żaden wysokobudżetowy hollywoodzki biopic. Wzajemnie się te siły neutralizują, zostawiając nas po dwuipółgodzinnym show z pytaniami, z którymi zaczynaliśmy seans – dlaczego Elvis i jaki Elvis na miarę naszych czasów?
Gdy dorastałem, gazety pełne były przykładów kultu Presleya. Spiskowych teorii, jakoby żył i dobrze się ukrył, oraz opisów pielgrzymek do jego posiadłości Graceland, co zabawnie wykorzystał Jim Jarmusch w „Mystery Train”. Potem Presley zniknął z mediów, zastąpiony przez kolejne żywe i martwe gwiazdy, wokół których zbudowano najrozmaitsze legendy. Niewykluczone, że się mylę, ale wątpię, by film Luhrmanna przywrócił Elvisowi dawne miejsce w zbiorowej wyobraźni. Ale może Luhrmann ma zupełnie inny cel? Jest w gruncie rzeczy jak pułkownik Parker, który traktuje instrumentalnie Elvisa, by ukręcić własne lody. Australijski reżyser chce z impetem wrócić na szczyt kinowego show-biznesu po kilkuletniej przerwie, spowodowanej umiarkowanym sukcesem ekranizacji „Wielkiego Gatsby’ego”. Uwieść publikę swą bizantyjską sztuką i samemu zapisać się w zbiorowej wyobraźni. Do koktajlu z hormonów dolewa własny testosteron. Szyje jednak swój spektakl zbyt grubymi nićmi, a przy tym brakuje mu tak bezczelności Kena Russella, jak i prostoty Miloša Formana. Albo i prostoty samego Presleya, który zdobył publiczność nie tandetnym blichtrem, tylko piosenkami, które zanucić może każdy. Czego o filmie Luhrmanna nie da się powiedzieć.