Poskromienie złośnic

15 minut czytania

/ Film

Poskromienie złośnic

Bartosz Żurawiecki

Przyjrzyjmy się pięciu tytułom, które weszły na ekrany kin między Bożym Narodzeniem a walentynkami. Choć radzić twórcom polskich komedii, co powinni zmienić w swoich produktach jest, oczywiście, zajęciem bezpłodnym, bezcelowym, a nawet bezczelnym

Jeszcze 4 minuty czytania

Widz krajowy lubi ten format, który już setki razy widział, toteż producenci skwapliwie go powielają; kino rozrywkowe jest wszak od zarabiania, a nie od dywagowania. Liczba komediowych towarów zwiększa się zresztą w okolicach różnego rodzaju świąt, potwierdzając tym samym, że najważniejsze są regularność i powtarzalność. Szczególnie płodny czas dla rodzinnych komedii stanowią: okres Bożego Narodzenia (do niedawna jeszcze obsługiwany filmowo niemal wyłącznie przez amerykańskie produkcje typu „Kevin sam w domu”), ale też walentynki, które, co ciekawe, stały się „nową świecką tradycją” w naszym uparcie konserwatywnym kraju.

Z Bożym Narodzeniem sprawa jest raczej oczywista. Widz polski oczekuje wtedy od kinowych produktów „dobrych, bo polskich” przeniesienia na ekran „ciepłej, świątecznej atmosfery” i lukrowanych wątków miłosnych rozgrywających się między domem rodzinnym a centrum handlowym. Mam ciotkę, która jest entuzjastką serii „Listy do M.”, a za jej największą zaletę uważa to, że nie padają w niej brzydkie słowa na „k” i „ch”.

Świąteczne dekoracje

W świątecznych, przeważnie TVN-owskich wyrobach pojawiają się religijne symbole i obrzędy, ale stanowią one jedynie jeszcze jeden element dekoracji. Same opowieści mają charakter świecki, ewokują raczej komercyjne i sentymentalne aspekty świąt niż ich duchowy wymiar (niezależnie od tego, jak tę duchowość byśmy zdefiniowali). Chodzi przede wszystkim o odbębniane co roku rytuały, nie zaś o jakiekolwiek narodzenie, odrodzenie czy inną przemianę. A już zwłaszcza nie chodzi o zakwestionowanie świątecznego regulaminu czy podważanie świątecznej hipokryzji – mimo nachalnych nawiązań w „Listach…” do z lekka obrazoburczych komedii amerykańskich w stylu „Złego Mikołaja”.

To nasuwa mi jednak pytanie, na które wyczerpującej odpowiedzi udzielić by mogli pewnie socjolodzy. Czyż polscy widzowie komedii (nie tylko świątecznych) nie żyją w przedziwnej schizofrenii? Z jednej strony karmieni są ostrożnymi, uładzonymi i anemicznymi produktami rodzimego chowu, z drugiej oglądają przecież, przychodzące z Zachodu – głównie z USA, filmy i seriale, które, choć trzymają się ram gatunkowych, to jednak konsekwentnie je poszerzają. Na przykład – wspomniane „Listy do M.” versus niegrzeczne, a nawet chwilami wulgarne komedie Judda Apatowa. Lub serial Netflixa, „Grace i Frankie”, gdzie dwie 70-latki muszą ułożyć sobie na nowo życie intymne po tym, jak ich mężowie postanowili wziąć ze sobą ślub… Zapewne działa tutaj wielowiekowy mechanizm, który wciąż najlepiej oddać wersami z „Wesela” Wyspiańskiego: „Niech na całym świecie wojna/ Byle polska wieś zaciszna/ Byle polska wieś spokojna”. Innymi słowy, przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że na Zachodzie mają różne dziwactwa i skandale; nawet sobie na nie chętnie popatrzymy, jednak zarazem idziemy w zaparte i udajemy na ekranie – niczym w „realu” partia rządząca – że do nas nie mają one wstępu, względnie są nieistotnym marginesem.

Być może jest jednak tak, że po prostu produkcje zachodnie i krajowe trafiają do zupełnie innego „targetu”. Jednak zanim zaczniemy dzielić publiczność na „mniejszości” i „większości”, przypomnijmy pewien fakt. Niewątpliwie komedia to gatunek, który na ojczystym rynku zawsze cieszył się największą popularnością. Przeprowadzane wśród widzów (bo już niekoniecznie wśród krytyków) rankingi na polskie filmy wszech czasów od lat wygrywają „Miś” i „Rejs”. Tyle że oba te tytuły to komedie społeczne, nietypowe, antysystemowe; a dorzućmy do nich jeszcze na przykład „Dzień świra”. Nawet w swej strukturze daleko odbiegają od narracyjnej i inscenizacyjnej sztancy. Tymczasem, lepiej czy gorzej skrojone, komedie obyczajowe (tak się kiedyś nazywało komedie romantyczne), powstałe w ciągu dekad, szybko straciły datę ważności i są dzisiaj przeważnie ramotkami, na które patrzymy raczej z pobłażaniem niż rozbawieniem. To samo zresztą dotyczy nowszych produkcji tego typu. Przelatują przez ekrany, zbierają szybko setki tysięcy widzów i raz dwa wyparowują z pamięci. Są nawozem, a nie solą (pardon – cukrem, skoro mowa o komediach) polskiego przemysłu kinematograficznego.

A jednak mało kto w Polsce traktuje komedię jak twórcze wyzwanie czy narzędzie krytyki rzeczywistości. Przyjrzyjmy się pięciu tytułom, które weszły na ekrany naszych kin między Bożym Narodzeniem a walentynkami: „Atakowi paniki”, „Gotowym na wszystko”, Narzeczonemu na niby”, „Podatkowi od miłości” i „Planowi B”. Spośród nich na pewno wyróżnia się debiut Pawła Maślony, przyjęty z przesadnym, moim zdaniem, entuzjazmem przez krytykę jako przykład komedii wprowadzającej inny rodzaj humoru niż ten obowiązujący w produkcjach „mainstreamowych”. W komediach romantycznych z pewnością nie zobaczymy sceny, w której ktoś strzela sobie w usta, a jego krew zmieszana z mózgiem rozbryzguje się na ścianie – a od takiego właśnie epizodu zaczyna się „Atak…”. Tyle że potem napięcie spada.

Nerwówka

Film Maślony nazbyt zadłużony jest w „Dzikich historiach” i też porównanie go z dziełem Argentyńczyka, Damiana Szifrona, ukazuje różnice między bezkompromisowością kina cudzego i asekuranctwem kina rodzimego. U Szifrona historie rzeczywiście bywają dzikie, co najważniejsze zaś, gwałtowne reakcje postaci mają swoje źródło w kryzysie – tak indywidualnym, jak i społecznym czy nawet politycznym. U Maślony natomiast jest głównie nerwówka, z której niewiele wynika poza średnio zabawną anegdotą (vide epizod z trupem w samolocie). Najlepiej i najpełniej poprowadzony został wątek kelnera, przeżywającego tragedię z powodu destrukcji, jaką tajemniczy intruz przeprowadza w wirtualnym świecie gry. Ciekawie zapowiada się też historia młodej dziewczyny, zarabiającej seksem na kamerkach, którą nachodzą drobnomieszczańskie koleżanki. Zamiast je jednak powystrzelać (do czego pewnie doszłoby w „Dzikich historiach”) Maślona każe swojej bohaterce jedynie wpaść w histerię, a następnie wysyła ją w podróż do Ameryki Południowej.

Od góry i od lewej zgodnie ze wskazówkami zegara: „Plan B”, „Atak paniki”, „Plan B”, „Gotowi na wszystko. Exterminator” 

Ten wątek wskazuje na coś, co, być może bezwiednie, wyłazi z wszystkich pięciu tytułów. Ich fabuły prowadzą do poskromienia złośnicy, odebrania kobietom władzy – czy to nad własnym ciałem i seksualnością, czy to wręcz władzy faktycznej, urzędniczej – i włożenia ich z powrotem w przestrzenie oswojone, kontrolowane i bezkonfliktowe. Miłej sztuki (śpiew), małżeństwa, ewentualnie jogi i innych „duchowych poszukiwań”. Najbardziej kuriozalnie wygląda w tym kontekście film Michała Rogalskiego, „Gotowi na wszystko. Exterminator”, który przecież samym tytułem nawiązuje do słynnego serialu o gospodyniach domowych biorących sprawy w swoje ręce. U Rogalskiego „gotowi na wszystko” są wyłącznie przysłowiowi „biali heteroseksualni faceci”. Pragną wskrzesić swój „buntowniczy” heavy-metalowy zespół z młodości, czyli, inaczej mówiąc, stać się znowu Piotrusiami Panami, wrzeszczącymi głośno i niewyraźnie. Prosty zabieg, polegający na wprowadzeniu do zespołu przynajmniej jednej kobiety, znacząco poszerzyłby spektrum tego dzieła. Zamiast tego mamy jedynie niezrównoważoną laskę, która robi za „groupie” zespołu. Oraz miłe emerytki wyśpiewujące pod kierunkiem Doroty Kolak piosneczki w domu kultury. Na główną zaś przeciwniczkę szarpidrutów wyrasta apodyktyczna i dwulicowa pani burmistrz, jedna z tych żądnych władzy bab, którym trzeba w finale dać nauczkę.

Zabawne, że fabuła „Gotowych na wszystko” przypomina szwedzką komedię Bitte Andersson „Dyke Hard” (przemknęła przez nasze ekrany). Tam również po latach reaktywuje się punkowy zespół, tyle że złożony wyłącznie z kobiet, a nawet lesbijek. Sam zaś film nie ma nic wspólnego z telenowelową poczciwością, miesza style, gatunki, konwencje, rodzaje humoru… Jest po prostu punkowym odjazdem. Nie wymagałbym od Rogalskiego et consortes, by w filmie przeznaczonym dla szerokiej widowni popadali w anarchistyczne szaleństwo formy, ale ducha mogliby trochę przewietrzyć, bo pachnie tak samo kwaśno jak pod pachami koszula jednego z bohaterów, urzędnika bankowego.

W „Narzeczonym na niby” Bartka Prokopowicza happy end (czytaj – ślub, a nawet dwa śluby) nastąpi dopiero wtedy, gdy uda się okiełznać dyktatorskie zapędy matki (znowu Kolak), urządzającej swoim córkom życie. W „Podatku od miłości” Bartłomieja Ignaciuka bezkompromisowa kontrolerka z urzędu skarbowego zmięknie pod wpływem miłości do starszego faceta. Porzuci bez walki pracę (w której panuje szef seksista; jemu żadna krzywda się nie stanie) i zostanie piosenkarką jazzową. Ten ostatni film – skądinąd zgrabnie spreparowany i wyzbyty minoderii, jakże irytującej w innych polskich komediach romantycznych – rozpoczyna się obiecująco od sugestii, że główny bohater jest męską prostytutką. On sam tak utrzymuje, by wywinąć się od należności podatkowych. Szybko jednak na jaw wychodzi nudna prawda. Męski bohater nie może przecież oddawać się „zniewieściałej”, degradującej profesji. Marian wykonuje modny dzisiaj zawód coacha i obsługuje wyłącznie kobiety, które – nie wiedzieć dlaczego – wsłuchane i wpatrzone są w niego jak w święty obrazek. Tej samej charyzmy użyje, by rozbroić próbującą dorwać go z paragrafów skarbowych Klarę.

Między wielkomiejskością a swojskością

W polskich komediach romantycznych wyraźnie widać napięcie między opisem a ideologią. Rozgrywają się one przeważnie w Warszawie, ich bohaterkami są kobiety niezależne finansowo, światłe, otwarte, imprezujące… Oglądamy na ekranie modne miejscówki, świeżo postawione budynki, czyste, równe chodniki i przestronne apartamenty. Odnoszę wręcz wrażenie, że wszystkie komedie kręcone są w tym samym mieszkaniu, z którego szerokich okien rozciąga się widok na Pałac Kultury – tak jakby w Polsce nie było innych pałaców, do których mogliby aspirować bohaterowie. Z daleka i z wysoka widok na dar Stalina jest piękny, nie zapominajmy jednak o syfie, który króluje u jego podnóża. Fabuły tych filmów przenika właśnie słabo kamuflowany konflikt między wielkomiejskością a swojskością, który nawet czasami wykorzystywany jest jako efekt komediowy. Twórcy ukazują lepszy świat, celebrytów ze stolicy, ludzi dobrze sytuowanych, tolerancyjnych, wręcz „wyzwolonych”, ale muszą brać pod uwagę szerokiego odbiorcę, kalkulować, jakie są też jego światopoglądowe możliwości, co można mu zaserwować, by przełknął to bez problemu, a co mogłoby go powstrzymać przed kupnem biletu.

Wygibasy ideologiczne najmocniej dają się we znaki w „Narzeczonym na niby”. Bohaterka Karina jest energiczną panią redaktor w telewizji, jednak przed własną matką kłamie, że pozostaje w związku z panem reżyserem. Intrygująco wprowadzony zostaje w ten sposób wątek klasowy. Maman jest bowiem w stanie zaakceptować jako zięcia wyłącznie mężczyznę z pozycją, nigdy zaś taksówkarza, z którym akurat romansuje córka. Tymczasem taksówkarz Szymon to stuprocentowy facet – czuły, silny, opiekuńczy, kochający, monogamiczny, seksowny itd. (na dowód Piotr Stramowski w jednej ze scen eksponuje swą rozbudowaną, owłosioną klatę). Po prostu, opoka, której potrzeba osobie takiej jak Karina, by dopełnić jej, zachwianą przez rygory kariery, kobiecość.

„Podatek od miłości”, „Narzeczony na niby”

Jest też w filmie, uwaga!, wątek gejowski. Pojawia się niejaki Barnaba (widocznie, by odróżnić go od świata hetero, trzeba mu było dać dziwaczne imię) – rzecz jasna, stylista i krawiec. Świat przedstawiony w filmie zbudowany został na chybotliwych stereotypach. Z jednej strony, heteromęskość reprezentowana przez taksówkarza, byłego piłkarza, ale i narcystycznego reżysera z telewizji, z drugiej – „wrażliwy” świat mody, sztuki i estrady. Małoletni syn Szymona udaje przed ojcem, że pasjonuje go gra w piłkę nożną, choć tak naprawdę chciałby śpiewać. Dylemat to nieco wydumany – nic chyba nie stoi na przeszkodzie, by śpiewać, a od czasu do czasu zagrać w nogę? Podejrzenie o gejostwo pada także na narzeczonego siostry Kariny, Bartka, który również jest stylistą i lubi się nieco ekstrawagancko ubrać. Wynika z tego kilka gagów, jednak na końcu Bartek oznajmia, że nie jest gejem i na tym problem w trymiga się kończy.

Plan bi

A przecież mógłby być biseksualistą! W binarnym świecie polskich komedii romantycznych, gdzie, jak widać, nastąpił już postęp i obok świata hetero mamy „odmienny”, ale tolerowany świat homo, biseksualizm jest wciąż opcją nie do wyobrażenia. Chociaż…

Na koniec zostawiłem sobie film „Plan B” Kingi Dębskiej – zaiste kino uników, a może po prostu dzieło, podczas realizacji którego – jak zauważyła moja znajoma – zapomniano dowieźć na plan scenariusz. Opowieść kończy się bowiem po długaśnym przedstawieniu bohaterów, z których żadne nie realizuje nawet pierwszych punktów jakiekolwiek planu B. Wszyscy za to przeżywają tutaj stereotypowe, rozciągnięte w czasie, na siłę stymulowane dramaty i dylematy (ktoś stracił ukochanego w wypadku, kogoś innego porzucił po latach współmałżonek, co zaś przeżywa bohaterka grana przez Romę Gąsiorowską, do dzisiaj nie zgadłem). Fałsz bije już z pierwszej sekwencji, w której alternatywnie ostrzyżona „Janula” (Małgorzata Gorol) wstaje półnaga z łóżka. Kilka chwil później wybucha rzęsistym płaczem, a nawet chce skakać z okna, okazało się bowiem, że facet, którego wyrwała w klubie i z którym miała fajny seks, zniknął nad ranem, zostawiając jej zmyślony numer telefonu. Tak, to są typowe tragedie warszawskich melanżowiczów w okolicach walentynek. Ale „Janula” – jak się tego domyśli bardzo uważny widz – najprawdopodobniej jest bi, całuje więc w epilogu Agnieszkę (Edyta Olszówka), z którą się zaprzyjaźniła, w… szyję. Napisy końcowe.

I cóż ja mogę powiedzieć na tak szokujące zakończenie? Chyba tylko to, że polskim komediom romantycznym przydałby się wreszcie jakiś plan bi.

Cykl tekstów współfinansowany przez:

PISF