Najważniejsze w życiu to umrzeć. Ta zasada stosuje się zwłaszcza do gwiazd kina i estrady, a jej potwierdzenia nie trzeba szukać daleko – wystarczą pierwsze z brzegu przykłady Marilyn Monroe czy Jima Morrisona. Artyści, którzy za życia budzili uczucia rozmaite, traktowani byli z zachwytem, krytycyzmem lub obojętnością, po śmierci podlegają nieuchronnej mitologizacji, a w ich biografiach szuka się post factum „znaków”, „zapowiedzi”, metafizyki. Są te biografie utrzymane w tonie pompatycznym i natchnionym – patrz chociażby „The Doors” Olivera Stone’a czy ostatni film Baza Luhrmanna o Elvisie Presleyu.
Presley, a zwłaszcza Monroe i Morrison pospieszyli się z umieraniem, co niewątpliwie wpływa stymulująco na proces mitologizowania. Ale i sławy, które dożyły słuszniejszego wieku, po śmierci nieubłaganie przekształcają się w legendę. Może tylko pod warunkiem, że do końca życia podgrzewały pamięć o sobie, bo jednak popkultura ma skłonność do amnezji.
Weźmy takiego Davida Bowie. Odszedł z tego świata w wieku 69 lat, od dawna nie był już idolem młodzieży, pozostał jednak postacią powszechnie rozpoznawaną i twórczym artystą. Gdy umarł, natychmiast więc przeobraził się w ikonę, choć za życia jego kolejne płyty i inne przedsięwzięcia nie zawsze wywoływały nabożny podziw. Teraz nawet Polska próbuje podłączyć się pod jego kult, wyolbrzymiając trudną do zweryfikowania historyjkę, jakoby Bowie zrobił sobie przechadzkę po Warszawie w przerwie podróży z Moskwy do Paryża, czego owocem był utwór „Warszwa” z płyty „Low”. Tak więc powinniśmy całować wszystkie płyty chodnikowe, po których stąpał boski David – te między dworcem Warszawa Gdańska a placem Wilsona (wtedy Komuny Paryskiej), dokąd ponoć dotarł w swej wędrówce ulicami stolicy. Mało kto jednak pamięta, że w latach 90. koncert Bowiego w Gdańsku został odwołany, bo nie sprzedały się bilety. Nie wątpię, że dzisiaj na koncert awatara Bowiego stawiłyby się tłumy.
O tym, że trudno już o Davida Bowie z krwi i kości, zaświadcza początek poświęconego mu dokumentu Bretta Morgena „Moonage Daydream”. Widzimy zagadkowe czarno-białe obrazy kosmosu, z których wyłaniają się jakieś kształty. Czyli będzie opowieść nie z tej ziemi. Nie da się im zresztą bliżej przyjrzeć, bo film Morgena to wściekły montaż wszystkiego ze wszystkim. Nie tylko koncertów Davida, nie tylko filmów i programów z jego udziałem, nie tylko jego teledysków, nie tylko materiałów z prywatnego archiwum, ale też np. fragmentów klasyki kina, „Psa andaluzyjskiego” czy „Mechanicznej pomarańczy”. Jak również bardzo wielu innych rzeczy; przepraszam, nie zanotowałem jakich, a kolejne puzzle mkną przez ekran z prędkością iście kosmiczną.
Ta konwencja, zrazu irytująca i męcząca, powoli zaczyna przylegać do postaci Bowiego, a przynajmniej do perspektywy, którą przyjął Morgen. Bowie jest kimś z innego wymiaru, kimś, kto nigdy nie żył w prozaicznym tego słowa znaczeniu. Tworem dziwnym, osobnym. Międzygalaktycznym kameleonem zmieniającym nieustająco kształty, miejsca, wręcz stany skupienia. Po prostu prawdziwym artystą. Morgen nie wymyśla tu zresztą żadnej nowej interpretacji, a podąża za pomysłami samego Bowiego, który przecież w początkach lat 70. wykreował postać androgynicznego rockowego kosmity, Ziggy Stardusta. Człowieka (ale czy na pewno człowieka?), który spadł na Ziemię – jak z kolei głosił tytuł pierwszego filmu, w którym David zagrał główną rolę.
Drugim wytłumaczeniem struktury „Moonage Daydream” są powracające kilka razy słowa bohatera, że jego sztuką rządzą chaos i fragmentaryzacja. I faktycznie, droga artystyczna Bowiego to galopada po najrozmaitszych stylistykach, których wspólnym mianownikiem jest wyłącznie on sam. Bowie więc to artysta nie tylko prawdziwy, ale też totalny. Morgen zaś potęguje to wrażenie, nie dopuszczając do głosu właściwie nikogo innego poza samym Davidem. Nie ma tu żadnych gadających głów, wspominków krewnych i znajomych. Są fragmenty programów telewizyjnych z udziałem muzyka i snuta z offu jego opowieść o swojej sztuce.
Co więcej, bardzo niewiele jest też wycieczek do życia osobistego Bowiego (Bowie to pseudonim sceniczny, urodził się pod znacznie banalniejszym nazwiskiem Jones). Mamy kilka lakonicznych wzmianek o rodzinie, parę zdań o starszym przyrodnim bracie, który był dla niego wzorem, a który dużą część życia spędził w szpitalach psychiatrycznych, co budziło w Davidzie lęk, że on sam może być „niespełna rozumu”. Ale i ten wątek służy podkreśleniu tego, że sztuka stała się dla Bowiego formą autoterapii, zaklinania własnych demonów. Z kolei frapująca zapewne wielu kwestia seksualności pojawia się tylko raz – gdy prezenter telewizyjny pyta o deklarowany przez wokalistę biseksualizm. David siedzi wtedy w przebraniu Ziggy Stardusta, z krzykliwym makijażem na twarzy, więc nie jesteśmy pewni, czy ten biseksualizm odnosi się do samego Bowiego czy do postaci scenicznej. W każdym razie rozczarowani będą ci, którzy chcieliby się dowiedzieć, jak to było z tym rzekomym romansem Bowiego z Mickiem Jaggerem. Więcej o sprawach erotycznych mówi fragment poświęcony małżeństwu z Iman, znów jednak pojawia się on głównie po to, by muzyk mógł się wytłumaczyć, dlaczego zamiast ruszyć w kolejne tournée, woli pielęgnować cnoty życia małżeńskiego.
Bowie jest więc w dokumencie Morgena z jednej strony postmodernistą lekceważącym hierarchie obowiązujące w sztuce, inspirującym się, czym się da – od komiksów po buddyzm, swobodnie poruszającym się po różnych dziedzinach artystycznych, bo przecież i muzyka, i kino, i teatr, i balet, i malarstwo… Z drugiej jednak strony film celebruje modernistyczną wizję artysty, dla którego sztuka jest absolutem. Duchową, boską, autonomiczną rzeczywistością nie z tego świata właśnie, rządzącą się swoimi prawami, w oderwaniu od spraw przyziemnych. Dlatego próżno szukać w dokumencie informacji o poglądach społecznych czy politycznych Bowiego, za to całość otwiera bombastyczny cytat, w którym artysta boleje nad pustką, jaka zapanowała, gdy ludzie zabili Boga i próbowali zająć jego miejsce.
„Moonage Daydream”, reż. Brett Morgen. USA 2022, w kinach od listopada 2022Zastanawiające jednak, że reżyser opowieść o karierze swojego bohatera kończy wypowiedzianymi przez niego w piosence słowami, że XX wiek umiera. O tym, co Bowie zrobił w naszym stuleciu – a też zrobił parę ciekawych rzeczy, w końcu ostatnią płytę wydał na dwa dni przed śmiercią – nie ma ani słowa. Dlaczego? Zabrakło czasu (film i tak trwa ponad dwie godziny) na XXI wiek, czy też jest jakaś głębsza przyczyna tego braku? Nie wiem, może stoi za tym przekonanie, że Bowie to ostatni wielki tamtej epoki, piewca i zwiastun jej śmierci? Ale przecież w latach 80. muzyka Davida stała się bardziej „ludzka”. Optymistyczna, komercyjna, taneczna, niedekadencka; tamta dekada to szczyt jego popularności. Potem znowu skręcił on w nieoczywistą stronę i dobrze byłoby dociągnąć ten wątek do końca.
Jednego z pewnością nie można Morgenowi odmówić. Energetycznie pobudza zainteresowanie twórczością Bowiego. Fascynujący jest przegląd jego kreacji, projektów, wcieleń, prowokacji… A nawet samej twarzy, która zmieniała się na kolejnych etapach życia i kariery. Do tego dochodzi podziw dla niezmiennego profesjonalizmu artysty. Czegokolwiek Bowie się tknął, był w tym co najmniej dobry. W malarstwie także, na co dowodem pokazane tutaj portrety stworzone w czasie kilkuletniego pobytu w Berlinie.
W finale filmu wracamy do obrazów z prologu. Robi się więc znowu podniośle i mitotwórczo. Aż chce się rzucić jakąś metaforą – na przykład że człowiek, który spadł na Ziemię, wrócił w ojczyste strony. Fuj! Wystrzegajmy się złej poezji, o którą dokument Morgena niewątpliwie się w kilku momentach ociera. Wolałbym więc, żeby następny film o Bowiem, jeśli w ogóle powstanie, był mniej oszałamiający, a bardziej uporządkowany. Niechże już nawet będą w nim gadające głowy, które punkt po punkcie przedstawią mi jego życie i twórczość. Bowie był artystą świadomym i precyzyjnym. Zasłużył więc na to, żeby spojrzeć na niego w sposób równie świadomy i precyzyjny.