Z pozoru nic bardziej przewidywalnego niż te proszone obiady u słusznie zasłużonych ciotek: żywimy wobec nich autentyczny podziw, były przecież tak postępowe „jak na swoje czasy”. Jesteśmy uprzejme, odrobinę zbyt wyrozumiałe, na tyle taktowne wobec samych siebie, by przez myśl nie przeszło nam słowo „protekcjonalność”. Komplementujemy ciasteczka, kiwamy głowami i mając wzgląd na kondycję gospodyni, wychodzimy odpowiednio wczesnym wieczorem, by – wszak noc jeszcze młoda! – jak najszybciej pognać na te bardziej aktualne barykady.
Zawsze mam przed oczyma ten obraz, kiedy polska publiczność ma zetknąć się z tłumaczeniem „przełomowej” książki sprzed paru dekad. Wiadomo, wiedzy nigdy za mało, bez historii nie zrozumiemy naszego tu i teraz… ale ile osób naprawdę ma kompetencje i chęci, żeby w ten sposób te książki czytać? Czy nie jest to gest właściwy peryferiom – uzupełniać klasykę zrodzoną dekady temu i nie tu, zamiast szukać nowych rodzimych oryginalnych głosów? A nawet jeśli trzymać się magii anglojęzycznego centrum, to po co dziś sięgać po „Przywiązania” czy „Kobietę osobną i miasto” Vivian Gornick (pierwsze publikacje odpowiednio: 1984 i 2015)? Czy „bardziej na czasie” nie jest autobiografizujący feminizm Maggie Nelson, Emily Pine, Rebekki Solnit, Roxane Gay?
*
Vivian Gornick zawsze pozostawała trochę w cieniu amerykańskiej bohemy. Pisząca dla „The New Statesman” Melissa Benn nazywa ją „jedną z najważniejszych pisarek, o której pewnie nigdy nie słyszałaś”. Doczekała się, owszem, uznania, ale nie statusu porównywalnego z Susan Sontag czy Joan Didion. Córka żydowskich emigrantów zaangażowanych w komunizm, dorastała w sąsiedztwie, gdzie angielski z akcentem mieszał się z jidysz. Skończyła City College, po trzydziestce zaczęła pracować w „The Village Voice” jako dziennikarka. Redakcja wysłała ją do zrobienia materiału o „these women’s libbers” („wojujących feministkach”, jakby powiedziano w Polsce), a reporterka wkrótce uznała się za jedną z nich – reprezentantkę drugiej fali feminizmu. Wydała książki o dyskryminacji kobiet, komunistycznym zaangażowaniu w Ameryce, reportaż o swoim pobycie w Egipcie. Dopiero jednak autobiograficzne „Przywiązania” przyniosły jej większą rozpoznawalność i stabilizację finansową.
Vivian Gornick, „Przywiązania”. Przeł. Łukasz Witczak, Filtry, 280 stron, w księgarniach od kwietnia 2021„Przywiązania” są poświęcone skomplikowanej relacji matki i córki. Za tło służą spacery po Nowym Jorku i sąsiedzka panorama sfrustrowanych, przygniecionych codzienną harówą i oczywistością przemocy migrantek z kamienicy na Bronksie. W tym mikrokosmosie mężczyzn niby nie ma („Byli tam, oczywiście – mężowie, ojcowie, bracia – ale pamiętam jedynie kobiety”), ale to nieobecni rozdają tu karty, jak ojciec, którego przedwczesna śmierć zmieniła matkę w pogrążoną w depresji kapłankę kultu utraconej miłości. Sąsiedztwo kobiet buzuje wszystkim tym, czym wibrują relacje ludzi, którzy własne poddaństwo mylą z naturą rzeczy: resentymentem, plotkami, frustracją, tanim sentymentalizmem. „A ja – dziewczyna dorastająca wśród nich, formowana na ich obraz i podobieństwo – chłonęłam je jak chloroform ze szmatki przytkniętej do twarzy” – pisze Gornick.
Przeciwwagą do duchoty zamkniętej klatki jest chodzenie, które stanowi kanwę zarówno „Przywiązań”, jak i „Kobiety osobnej i miasta”. Spacery – czy to z matką, czy przyjacielem Leonardem – wyznaczają tu rytm myślenia, snucia opowieści, reinterpretacji przeszłości. Dekady dzielące kolejne peregrynacje zmieniają wydźwięk tych samych, tak dobrze znanych historii – poszerzają pole rozumienia, pozwalają w czyichś iluzjach rozpoznać swoje własne. A w tle życie miasta, z podsłuchanymi strzępkami rozmów, paradoksalną bliskością anonimowych relacji (sama Gornick określa się mianem „miejskiej wieśniaczki”).
Wyrazistość lokalnego kolorytu, wyświechtane zdanie, że „Nowy Jork jest równouprawnionym bohaterem tej prozy”, łatwo jednak może przesłonić mniej rzucającą się w oczy cechę dystynktywną autobiograficznej eseistyki Gornick: jej oparcie w relacjach. Obydwie książki zawiązują się wobec jakiegoś „zawziętego przywiązania” (oryginalny tytuł „Przywiązań” to właśnie „Fierce Attachments”), trudnej więzi. W dzisiejszym słowniku zarówno matka, jak i Leonard zyskaliby miano osób toksycznych – przyduszają narratorkę swoimi emocjami, infekują jej samopoczucie i samoocenę. Aktualne zasady psychicznego BHP nakazywałyby te relacje zerwać… Gornick jednak lepiła siebie z innej gliny. Świadomość uwikłań, dialektyka przyciągania i odpychania nie łączy się z pragnieniem „zdrowych relacji”, higienicznego oczyszczenia pola. Kolczastość międzyludzkiej więzi nie umniejsza jej wagi – staje się raczej laboratorium rozpoznawania własnych kantów. O ile analityczna trzeźwość Gornick czasem wydaje się wręcz bezlitosna, to zawsze zwrócona jest w obydwie strony – również ku niej samej.
Vivian Gornick, „Kobieta osobna i miasto”. Przeł. Łukasz Witczak, Filtry, 200 stron, w księgarniach od września 2022I nie chodzi tutaj o jakieś psychoterapeutyczne komunały, ale poetykę – jeszcze jedno pole, na którym pisarka daje popis analitycznej precyzji. Ponad dekadę po publikacji „Przywiązań” Gornick bierze na warsztat napięcie rozsadzające ambiwalentną więź między matką i córką, pracując na zupełnie innym materiale. W „The End of the Novel of Love” z 1997 roku stawia tezę, że w XX wieku życie w zgodzie ze sobą zajmuje miejsce miłości jako siły napędowej literackiego dramatu. W serii subtelnych interpretacji pokazuje, że wraz z emancypacją kobiet uczucia romantyczne i pożądanie przestają być identyfikowane z przestrzenią samopoznania i osiągania pełni – uwikłane w społeczne gry władzy stają się raczej przeszkodami do ich osiągnięcia. W podręczniku pisania autobiograficznego, zatytułowanym „The Situation and the Story” (2001), Gornick odziera swoje psychologiczne uwikłanie do kości:
Postanowiłam oddzielić siebie od jej [matki] teatralnego skupienia na sobie, ale teraz, wobec upływu lat, zrozumiałam, że moje porywcze i raniące zachowania tak naprawdę były tylko inną wersją jej zaborczych dram. Później zobaczyłam, że dla nas obu to dramatyzowanie siebie było substytutem działania: kawałek jak z Czechowa, pozbawione rozwiązania wściekanie się tak we mnie, jak i w niej.
Pisarka krok po kroku tłumaczy, jak to rozpoznanie sprzężone było z formalnymi pisarskimi wyborami: jeśli w „Przywiązaniach” udało się jej wyjść ponad rozdrapywanie ran i snucie pretensji, to dlatego, że narracje w nich prowadzi persona świadoma faktu, że matka stała się częścią córki. „Empatia, która pozwala nam, czytelnikom, zobaczyć «innego» tak, jak ten inny bądź inna mogą widzieć siebie, uruchamia dynamikę pisania. Kiedy ktoś pisze wspomnienia […], w których narrator jest prezentowany jako niewinny, a przedmiot opisu jako potwór, dzieło ponosi porażkę, ponieważ sytuacja pozostaje statyczna. Żeby pogłębić dramaturgię, musimy widzieć samotność potwora i knucie niewinnego”.
*
Jest więc Gornick pisarką precyzyjną, brutalnie inteligentną, piekielnie samoświadomą. Czy jednak rzeczywiście jest sens podkreślać na każdym kroku jej prekursorstwo wobec współczesnego eseju autobiograficznego, w którym własne uczucia, doświadczenia i uwikłania stają się materiałem do analizy kultury i społeczeństwa? Czy bezlitosna empatia w portretowaniu przytłoczonego strukturalną przemocą rodzica nie cechowała również „Zapisków syna tego kraju” Jamesa Baldwina (1955)? Czy dramatycznego dorastania w robotniczej dzielnicy i wyzwalania się przez literaturę nie odmalowała Tove Ditlevsen w „Trylogii kopenhaskiej” (1967 i 1971)? Czy o losie kobiet skazanych na gnicie za życia w klatce rodzinności, sentymentalnej uczuciowości i torturze codziennego kieratu „Przywiązania” mówią nam coś nowego w stosunku do wydanej dwie dekady wcześniej „Mistyki codzienności” Betty Friedan (też przecież otwarcie – choć bez literackiego sznytu – odsłaniającej osobiste uwikłanie autorki w przedmiot badania)?
Nie piszę tego, by Gornick umniejszyć, ale by uwolnić ją z frazesów łatwego marketingu. Dziś, gdy ten styl pisania stał się domyślnym sposobem uprawiania humanistyki, niegdysiejsze domniemane pierwszeństwa raczej zamykają lekturę w bezpiecznej gablocie, niż uruchamiają odczytania, które mogą wnieść coś nowego w rozpoznanie teraźniejszości.
Bo jeśli przeczytanie „Przywiązań” wywołało u mnie tę radosną ekscytację psa, który wyszedł z dobrze obwąchanego parku na łąkę z całą plątaniną tropów, to nie ze względu na ich wyjątkowość na tle sposobu pisania jej epoki, ale dlatego, że właściwe tej epoce sposoby konceptualizacji „ja” stanowią lustro dla naszych aktualnych złudzeń.
*
Różne są punkty wyjścia tej historii: żydowska kamienica na Bronksie, robotnicza dzielnica Vesterbro w Kopenhadze, przedmieścia Neapolu, farma lisów w hrabstwie Huron w Ontario, „murzyński” sklep w małym miasteczku w Arkansas, normandzkie Yvetot… By mogła zostać publicznie opowiedziana – a przede wszystkim by mogła być naprawdę usłyszana – pisząca musi trafić w zupełnie inne miejsce: do mieszczańskiej willi z gosposią, na spotkania literatów, do pogardzającej nią profesorskiej rodziny miałkiego męża, do Sztokholmu, gdzie prowadzi wykład noblowski. Opowieści te różni styl, gatunek (od opowiadań, przez powieść, powieść autobiograficzną i esej, po wspomnienia), rodzaj paktu zawieranego z publicznością (od „opowiadam wam prawdę o sobie” po „nawet jeśli istnieję, to po to, by przedstawić wam fikcyjną historię”). Łączą je jednak punkty stałe: mierzenie się z mizoginią, również tą uwewnętrznioną, i wysiłek konstruowania języka zdolnego stawić jej czoła; obieranie siebie z kolejnych warstw wstydu (krwawiące ciało, znoszone ubrania, „wulgarny” dialekt); bezlitosna w swojej trzeźwości inteligencja, stająca się własnym przyczółkiem w walce ze światem; świadomość, że ciężar codzienności wpisanej w tradycyjny wzorzec kobiety miażdży (bądź w każdej chwili może zmiażdżyć) wypracowane namiastki wolności; pragnienie, by dzięki pisaniu i edukacji stworzyć siebie w kontrze do ograniczeń przypisanych klasie i płci. Autobiograficzne teksty Gornick (urodzonej w 1935 roku), „Trylogia kopenhaska” Tove Ditlevsen (ur. 1917), dzieje genialnych przyjaciółek stworzonych przez Elenę Ferrante, Rose z „Za kogo ty się uważasz” Alice Munro (ur. 1931), „Wiem, dlaczego w klatce śpiewa ptak” Mayi Angelou (ur. 1928), „Lata” Annie Ernaux (ur. 1940) są zatem wariacjami na temat kobiecego awansu społecznego w patriarchalnym społeczeństwie.
Przy całym jednak wyczuleniu na doświadczenie klasowe, kobiece czy – jak w przypadku Angelou – klasowe, kobiece i rasowe, rozgrywają się one w ramie uniwersalnego wyznania modernistycznej wiary: tęsknoty za wolnością, ambicji stworzenia siebie na przekór okolicznościom losu, kultywowaniu wewnętrznego świata za pośrednictwem literatury, wiary w pracę intelektualną jako narzędzie emancypacji. Te wszystkie dziewczyny, zazwyczaj dorastające w cieniu nierozumiejących ich, często wrogich matek, otoczone codzienną przemocą, jawią się same sobie jako „podmioty-w-trakcie-tworzenia”. Zdają sobie sprawę z niszczących konsekwencji systemowych opresji, ale nie postrzegają siebie w kategoriach „niewinnej ofiary”. Często są nielubiane w swoich środowiskach i umieją to unieść, nie domagając się od czytelnika sympatii czy współczucia. Ich proces dojrzewania zorientowany jest wobec rozpoznawania swojej sprawczości i jej ograniczeń. Są ludźmi toczącymi nierówną walkę z zastanym światem – czasem przynoszącą zwycięstewka, przebłyski radości, momenty triumfu, zawsze okupioną różnymi stratami, rozczarowaniami i klęskami. „To prawda, że mi się nie powiodło – mówi Gornick w finałowym starciu z matką. – Ani w miłości, ani w pracy, ani w trzymaniu się własnych zasad. To prawda, że na nic nie mogłam się w życiu zdecydować, kluczyłam i lawirowałam, bo byłam zła i zazdrosna o świat będący poza moim zasięgiem. Ale mimo wszystko! Czy nie należy mi się choć trochę uznania za to, że miałam przynajmniej dobry pomysł, mamo? Taki, że trzeba próbować żyć swoim życiem?”.
*
Jedną z opowieści powracających w trakcie wspólnych spacerów w „Przywiązaniach” jest historia gwałtu, którego prawie dopuścił się na matce jej wuj. Vivian wraca do tej sceny w kolejnych dekadach, pytając, dlaczego matka nic nie zrobiła. „Bardzo się bałam” – odpowiada starsza kobieta. „Daj spokój” – paruje córka w ostatniej z przytoczonych rozmów, w duchu freudowskim imputując, że kobieta wypiera podświadome pożądanie w stosunku do dobierającego się do niej mężczyzny.
Czytając to po #metoo, ma się ochotę krzyczeć: przecież to typowy victim blaming, obwinianie ofiary. Dziś wiemy, że zamrożenie jest równie typową reakcją na seksualną przemoc, co ucieczka i walka. Jesteśmy więc świadkami (nieintencjonalnego?) okrucieństwa córki, ograniczonej horyzontem świadomości ówczesnych, słusznie minionych, czasów.
Mnie jednak bardziej interesuje mniej oczywisty kierunek tej analizy. Przy lekturze Gornick zdałam sobie sprawę z napięcia, które odczuwam, czytając współczesne feministyczne eseje – tak subtelnego, że dopiero jego brak uświadomił mi w ogóle jego obecność. By je rozpoznać, przyjrzyjmy się paru próbkom późniejszej feministycznej autobiograficznej eseistyki.
Urodzona w 1973 roku Maggie Nelson w przedmowie do drugiego wydania „Czerwonych fragmentów” deklaruje: „Podczas pisania przyświecał mi tylko jeden cel: pozwolić, by wydarzenia związane z rozprawą sądową, wydarzenia związane z moim dzieciństwem, wydarzenia związane z zamordowaniem Jane oraz akt pisania zaistniały we wspólnym momencie czasu i przestrzeni”. W pewnym miejscu „Czerwonych fragmentów” ta ich koegzystencja ukazuje się pod postacią „ciemnej krainy w kształcie półksiężyca, gdzie cierpienie w gruncie rzeczy nic nie znaczy, gdzie teraźniejszość bez ostrzeżenia osuwa się w przeszłość, gdzie nie możemy uciec przed losem, którego najbardziej się boimy, gdzie padają ulewne deszcze wypłukujące ciała z grobów, gdzie smutek trwa wiecznie, a jego siła nigdy nie słabnie” (przeł. Kaja Gucio).
Roxane Gay (ur. 1974) anonsuje „Głód. Pamiętnik (mojego) ciała” (przeł. Anna Dzierzgowska) słowami: „Oto książka o moim ciele, o moim głodzie, a ostatecznie – o znikaniu, o zagubieniu i o pragnieniu, o tym, jak bardzo pragnie się zostać dostrzeżoną i zrozumianą. Jest to książka o uczeniu się, nawet jeśli powolnym, by dać się dostrzec i zrozumieć”. „O tym się nie mówi” Emily Pine (ur. 1977) to kompozycja esejów poświęconych trudnym przeżyciom autorki związanych z relacją z ojcem alkoholikiem, poronieniem, gwałtem, poczuciu braku komfortu w swoim ciele.
*
Dla starszego pokolenia punktem wyjścia było poczucie nieprzystawalności potencjału własnego „ja” i wyznaczonej mu przez świat pogardzanej roli. Maya Angelou wyobraża sobie na przykład, jak wybacza ludziom, którzy ją obrazili, kiedy już objawia się w swojej właściwej, jasnowłosej i niebieskookiej postaci. Zdaje więc sprawę z internalizacji rasistowskiej hierarchii bytów, ale własnej podmiotowości przez nią w tekście nie definiuje. Opresyjność społeczeństwa jawi się jako trudna rzeczywistość, w której podmiot działa, starając się wewnętrznie przeciwstawić narzuconym regułom gry.
Natomiast młodsze pokolenie widzi tę opresję jako skandal, z którego trzeba zdać sprawę. Pierwszym celem jest tu zatem obnażenie moralnej niesprawiedliwości, uczynienie jej widzialną. Jednocześnie jednak w punkcie wyjścia piszące definiują siebie przez pryzmat ról, w jakich te struktury je obsadzają: osoby grubej, nieistniejącej, niewidzialnej, nieposiadającej głosu, córki alkoholika. „Ja” narratorskie jest zatem definiowane przez cierpienie, zagrożenie fizyczną, seksualną i strukturalną przemocą; nie jest autorskim projektem rozwijanym w czasie, ale świadomością przepracowującą wypływającą ze strukturalnych warunków traumę, rozpoznającą społeczne strukturalne źródła swojego bólu i lęku. Sprawczość zostaje utożsamiona z zabraniem głosu i odsłonięciem tego, co dotąd ukrywane („Mówienie/niemówienie” nosi tytuł jeden z esejów Pine, „Wspomnienia z mojego nieistnienia” to z kolei autobiograficzna książka urodzonej w 1961 roku Rebekki Solnit).
Jak można zatem podsumować to przesunięcie w sposobie opisywania ja? Od walczącego o samostanowienie podmiotu do ofiary przepracowującej traumę? Od dążenia do wolności do dążenia do bezpieczeństwa? Od sprawczości do reaktywności? I tu trzeba się zatrzymać, bo nie chodzi o to, by z konwencji pobłażliwego spłacania trybutów nestorkom przejść do uprawiania ciocinego dziaderstwa.
*
Modernistyczna wiara w podmiotowe stwarzanie siebie, wyzwolenie przez sztukę i edukację jest takim samym konceptem kulturowym jak rozumienie siebie przez pryzmat zranień i systemowej przemocy. Oba te scenariusze pomagają ująć pewne zależności, inne pozostawiając w cieniu bądź wręcz czyniąc je niewyrażalnymi. Oba oferują pewne drogi radzenia sobie z psychologicznymi uwikłaniami i pozwalają zarosnąć innym, tym samym przykładając się do tworzenia pewnego dominującego stylu osobowości. Oba też są zakotwiczone w szerszych realiach społecznych, technologicznych, ekonomicznych, politycznych.
Rekonstruowany tu awans społeczny inteligentnych wytrwałych kobiet z klas pracujących w dużej mierze był możliwy dzięki powojennemu ideałowi państwa opiekuńczego, wspierania edukacji, zabezpieczeń socjalnych. Wobec demontażu tego systemu, postępującej prekaryzacji, neoliberalizacji wyobraźni pisarki urodzone w latach 70. XX wieku dorastały w rzeczywistości, w której nieprzewidywalność i jednostkowa bezsilność stały się dużo bardziej ewidentne. Jak pisała Lauren Berlant, postrzeganie w tym kontekście swojego życia jako zorientowanego w czasie projektu, rozwijanego dzięki indywidualnej sprawczości, jawi się tylko jako kolejna forma „okrutnego optymizmu”. Sama pisałam niedawno na tych łamach o złudzeniach, w jakie wikła nas fantazja o silnej autonomii, i przyglądałam się potencjałowi kryjącemu się za uznaniem podatności na zranienie, vulnerability, jako neutralnego moralnie kontekstu naszego funkcjonowania w świecie.
Rozpoznanie nieadekwatności języka sprzed paru dekad nie zwalnia nas jednak z krytycznej czujności wobec tego, który kształtuje nas. Chodząc z Gornick i jej matką po ulicach Nowego Jorku, zdałam sobie sprawę, na czym polega to nienazwane napięcie, które, jak kamyk w bucie, towarzyszy mi przy lekturze nowszych feministycznych esejów autobiograficznych. Bo owszem, często czerpię przy nich satysfakcję ze stylu, ironii, inteligencji, trafności obserwacji i erudycji w dokumentowaniu wymierzonej w piszącą opresji. Nie tak już często jednak mam poczucie, że w tekście obcuję z wielowymiarową osobowością, która stawia mi relacyjne wyzwanie. Która chce mi opowiedzieć o swoim widzeniu świata, nie domagając się w punkcie wyjścia współczucia, uznania swojej moralnej racji, potępienia systemowego zła.
To było właśnie wyzwalające w lekturze Gornick – że odmalowuje ona siebie jako osobę, której można nie lubić. Skrzywdzoną, świadomą tej krzywdy i krzywdzącą. Rozumiejącą systemowe presje, ale odmawiającą zredukowania się do nich. Wolną od tych złudzeń, które wpaja gramatyka aktualnego feministycznego języka – tęsknoty do absolutnej „wolności od” – od przemocy, molestowania, poczucia zagrożenia, toksycznych relacji, narcystycznych rodziców, traumy, pogardy i braku empatii. Odmawiając udziału w patriarchalnej ideologii kobiecej winy, Gornick nie godzi się na feministyczne fantazje o własnej niewinności. Jest i chce pozostać tylko człowiekiem.