Ona i on, romansu z tego nie ma i nie będzie, ale lubią się, jak to dwoje wygnańców ze średnioklasowego królestwa zdrowia i smoothie, dwoje prekariuszy w beznadziejnej pracy, co to przed szklanym biurowcem pogadają sobie przy fajku. To powinowactwo okazuje się ważniejsze niż fakt, że ona krótko ostrzyżona, włosy pociągnięte fioletem, zaangażowana w działalność na rzecz osób LGBT, a on ochroniarz, zagorzały kibic Legii, lubi chodzić na żyletę.
„I tylko czasem się zastanawiam, co by się stało, gdybyśmy spotkali się w innych okolicznościach, wtedy, kiedy atakowali Przychodnię” – mówi ona, moja znajoma, która była w warszawskim squacie podczas szturmu uczestników marszu 11 listopada. Bo wtedy przecież nie byłaby tą dziewczyną z papierosa, a nawet człowiekiem, ale „lewactwem”, „ideologią LGBT”, „genderem” i „tęczową zarazą”, w którą można rzucać płonącymi petardami, bić… zabić?
Wiele napisano o tym, jak to się dzieje, że konkretna osoba – z grzywką albo bez, z ulubioną potrawą i szczęśliwą liczbą, naiwnymi marzeniami i małostkowymi urazami – staje się desygnatem słowa niosącego ze sobą to, co moralnie odrażające („kolaborant”), budzące złe językowe skojarzenia („katol”), rasowo gorsze („podludzie”), wszechpotężne („żydowski spisek”), wstrętne („zapluty karzeł reakcji”), demoniczne („czarownica”), śmiertelnie groźne i zasługujące na eksterminację („karaluchy”). Znam z tej biblioteki ułamek ułamka, ale więcej niż wystarczająco, by nie mieć powodów do zaskoczeń, kiedy moi współobywatele stali się „patologią” do kupienia za 500 złotych, moi londyńscy sąsiedzi – potencjalnymi „terrorystami”, moje nieheteronormatywne przyjaciółki – jednym z największych zagrożeń Polski.
Mimo to byłam kompletnie nieprzygotowana, gdy na moich oczach zaczęło się dziać to, co tak banalne w swojej przewidywalności. Jeszcze gdy kończyłam na wiosnę 2013 roku pisać doktorat, słowo „gender” było terminem akademickim oznaczającym kulturową konstrukcję płci – użyłam go parokrotnie na tej samej zasadzie jak pojęć „emotyw” czy „moc illokucyjna”. W czasie redakcji, po tym jak episkopat w odpowiedzi na kolejne doniesienie o pedofilii w Kościele katolickim opublikował list „Zagrożenia rodziny płynące z ideologii gender”, wyraz ten hulał już w debacie publicznej, strasząc odpowiedzialnych ojców, tkliwe matki, niewinne dziecięta, staruszki z pieskami, a przede wszystkim dziarskich młodych mężczyzn.
Moją pierwszą reakcją było niedowierzanie, że naprawdę można próbować tak tanich chwytów. Potem lekkie zażenowanie, gdy patrzysz, jak ktoś zaczyna wyjaśniać, że nie jest wielbłądem: tłumaczenie tego terminu wydawało mi się wtedy uprawomocnieniem prymitywnej sztuczki zasługującej tylko na machnięcie ręki. Wkrótce na jakimś spotkaniu z mniej znajomymi znajomymi podzieliłam się chałupniczym żartem obśmiewającym reżyserowaną przez Kościół panikę moralną. Jedna z osób, odzyskawszy oddech po gromadnym wybuchu wesołości, już na poważnie przyznała, że jednak nie chce, by chłopcy musieli chodzić w szkołach w sukienkach. Śmiech zamarł mi na ustach…
Dziś myślę, że to ja – nie ona – wykazałam się wręcz potworną łatwowiernością i ignorancją. Statystyka zdecydowanie nie stała po mojej stronie. Zakładanie, że większość osób będzie się posługiwać słowem z mojej dziedziny tak jak ja, skoro do ich świadomości dotarło ono w wersji zmanipulowanej przez Kościół i prawicę, jest czystą, nieodpowiedzialną fantazją. To jeden z kardynalnych błędów lewicowych intelektualistek: wyparcie faktu, że domyślną ramą komunikacyjną dla ogółu obywateli jest edukacja powszechna, nie krytyczne teorie humanistyczne. To dlatego oburzeniu za użycie słowa uznawanego za niepoprawne politycznie rzadko towarzyszy refleksja nad tym, jak bardzo ekskluzywny jest inkluzywny lewicowy język.
Nic dziwnego zatem, że „gender” i „LGBT+” nastręczają problemów nawet tym, którzy używają ich afirmatywnie. To pierwsze jest silnie kojarzone z równouprawnieniem, choć jego opisowe znaczenie wcale go nie implikuje („tradycyjne role płciowe” też są „kulturowymi wyobrażeniami płci”, a więc pewną koncepcją gender). Co do „LGBT+” (jak to zapisać: z plusem? bez plusa?), to nie jest jasne, czy słowo to ma być używane jako skrótowiec, gdzie każda litera nazywa konkretne tożsamości, tym samym przywracając im godność (wtedy nie wiadomo, jak skrót zakończyć, by nikomu nie odebrać prawa do szacunku), czy jako samodzielne słowo na mocy konwencji odsyłające do wszystkich osób nieheteronormatywnych (jak w wyrażeniu „osoba LGBT”, które nie sugeruje, że dany człowiek jest nosicielem wszystkich wymienionych tożsamości).
Im mniej zrozumiałe, im „dziwniejsze” słowo, tym łatwiej nadać mu demoniczną moc: abrakadabra, hokus-pokus, GMO, chemtrails, LGBT+, STOP NOP, LSD. Rzecz staje się jeszcze groźniejsza, kiedy obco brzmiący wyraz zostanie opatrzony na pozór bardziej swojskim, choć nie mniej podchwytliwym rzeczownikiem: „ideologia”. O ile bowiem Słownik Języka Polskiego traktuje go jako neutralny („system poglądów, idei, pojęć jednostki lub grupy ludzi”), o tyle w prawicowych dyskursach medialnych używany jest wartościująco – ideologia ma omamiać ludzi tak, by działali na własną szkodę.
Paradoksalnie, zadłuża to prawicę u marksistów, którzy tym mianem określali kapitalizm. I na tym ironie się nie kończą.
Subtelna teoria, skuteczna praktyka
Gdy język ma być nośnikiem „prawdziwych”, „odwiecznych” wartości – Prawdy, Dobra i Piękna albo Boga, Honoru i Ojczyzny – nie potrzebuje żadnych językowych „potworków” czy „wynalazków” (przydają się za to wielkie litery). Deklarując obronę tradycji i konserwację odwiecznego porządku rzeczy, prawica używa słów, które nie stawiają oporu, nie rzucają wyzwania, brzmią „naturalnie”. Nad neologizmy i zapożyczenia przedkłada cytaty z autorytetów („cywilizacja śmierci”), twórcze użycie dobrze rozpoznawalnych przedrostków i nawiązań do historii („femininazistka”, „neobolszewizm”, „ekoterroryzm”), doskonale zakorzenione w języku inwektywy („żydzi”, „pedały”, „kurwy”). Zamiast pisać nowy słownik, wykonuje pracę nieustannej repetycji: tak długo, aż na słowo „żołnierze” mózg odruchowo zacznie odpowiadać „wyklęci”, aż „płód” stanie się „dzieckiem nienarodzonym”, „aborcja” – „morderstwem”, „uchodźca” – „nachodźcą”.
A zatem świadomość metajęzykowa okazuje się słabością lewicy. Kto jest bowiem skuteczniejszy w stosowaniu perswazji: ten, kto wprowadza nowe słowa i otwarcie rozpatruje wpływ, jaki symbole mają na obraz świata i dystrybucję władzy, czy ten, kto grzmiąc przeciw „językowej inżynierii społecznej”, cierpliwie przesuwa znaczenie słów? Co jest łatwiej identyfikowane jako propaganda: dążenie do zmiany całościowego sposobu opisu rzeczywistości czy dyskretne zmienianie konsensusu, przy deklaracjach, że cały czas się go broni?
Przy tym walcząc na słowa i o słowa, obie strony często nie dochowują wierności swoim własnym założeniom. Działa tu logika sprzężenia: o stosunku do danego wyrazu decyduje w dużej mierze to, jak traktuje go strona przeciwna. To ukucie przez prawicę terminu „ideologia gender” wymusiło na lewicy bronienie „gender” – inaczej walczyłaby pewnie o dużo lepiej osadzone w polszczyźnie „równouprawnienie”. Tymczasem polscy konserwatyści, tak obruszający się na angielskie poprawnościowe formy neutralne, jak spokesperson czy flight attendant, powinni z otwartymi ramionami przyjąć feminatywy, których domagają się feministki – wszak podkreślają one różnicę płciową, są dla polszczyzny „naturalne”, a zostały „sztucznie” wyrugowane w czasach PRL-u. Co więcej, w swych głównych nurtach żadna ze stron nie decyduje się na frontalne zaatakowanie kluczowych wartości drugiej: oficjalnie prawica uznaje równość wszystkich ludzi (co najwyżej postulując ich „naturalne” zróżnicowanie w ramach tej równości), a lewica nie domaga się zniesienia instytucji rodziny (walczy za to o rozszerzenie jej definicji i uznanie w jej ramach praw wszystkich jednostek). I na pewno wszyscy będą bronić dzieci, a różnicowanie będzie dokonywać się na poziomie czyhających na nie zagrożeń („seksualizacja”, „kościelna pedofilia”, „przemoc domowa”, „adopcja przez parę homoseksualną”).
W ramach kulturowej wojny słowa służą zatem jako hasła wywoławcze, drużynowe emblematy i etykietki tożsamościowe. To na podstawie reakcji na nie odróżnia się „swoich” od „obcych” i rozpoznaje przekonania interlokutora. Wyrazy odrywają się od swoich znaczeń: stają się zapalnikami emocji, a nie narzędziami opisu świata czy racjonalnej analizy. Jak zatem wyrwać się z tego błędnego koła?
Potęga przestrzennej metafory
Wielu widzi ratunek w powrocie „do korzeni”. Demokracja liberalna wyrasta z oświeceniowego ideału sfery publicznej, w której wolne jednostki mogą swobodnie dyskutować o dobru wspólnym. W jej ramach komunikacja jest oparta na uprzejmości, wspólnym poszukiwaniu konsensusu, oderwaniu od prywatnych uwarunkowań danej osoby (klasa, płeć, wiek, orientacja seksualna) i jej emocji. Słowa postrzegane są jako znaki, których znaczenie wynika z konwencji, a nie jako niemal magiczna siła, która stwarza relacje społeczne, rani ludzi, a nawet zabija.
Zgodnie z tą wizją człowiek racjonalny traktuje język jako narzędzie do opisywania świata i przedstawiania własnych poglądów – to on panuje nad językiem, a nie język nad nim. Może zatem zachować analityczny dystans wobec wojny kulturowej i nie popadać w skrajności? Trzeba zdać się na indywidualny rozum i zdrowy rozsądek, zamiast angażować się w zastępczą walkę o symbole…
Tyle że to właśnie ten typ „zdrowego rozsądku” nie pozwolił mi adekwatnie ocenić skuteczności listu o zagrożeniu „genderem”. Myśl „To jest zbyt głupie, absurdalne i okrutne, by mogło zadziałać” okazała się silniejsza niż cała przecząca jej wiedza historyczna, studia na temat propagandy i teorie socjolingwistyczne. I choć wiem, że wizja rozdyskutowanego indywidualistycznego społeczeństwa równych jest założycielskim mitem demokracji liberalnej, a kreowaną w jej ramach koncepcję języka należy traktować z tą samą dozą podejrzliwości co prawicowe przekonanie o „naturalności” bądź lewicowe rozumienie przemocy symbolicznej, to jednak wciąż moje reakcje są silnie przez nią modelowane.
Jeden z powodów, dla których jest ona traktowana jako przezroczysta, również tkwi w samym języku. Wszak podział na lewicę i prawicę (mający korzenie w organizacji przestrzennej Zgromadzenia Narodowego w czasie rewolucji francuskiej) implikuje rozumienie spektrum poglądów politycznych jako przestrzennego continuum rozciągającego się między dwoma biegunami – a nie na przykład pola, w którym orientowalibyśmy się w odniesieniu do róży wiatrów („partia reprezentuje poglądy północno-wschodnie”), przestrzeni domu („frakcja piwniczna”) czy świata nieludzkiego („jego zapatrywania ewoluowały od kamienności w kierunku żabizmu”). W ramach obowiązującego językowego obrazu świata liberałowie są dziś sytuowani gdzieś pośrodku, co pozwala im budować swoją pozycję w oparciu o językowe skojarzenia. „Z centrum widać najwięcej”, trzeba trzymać się „złotego środka”, bo to tam ma zwyczaj leżeć prawda.
Tymczasem oświeceniowa z ducha racjonalistyczna analiza nie powinna opierać się na przestrzennej fantazji o przedustawnej symetrii, ale na empirycznej analizie politycznego sporu. Jakimi siłami finansowymi, organizacyjnymi i technologicznym dysponują poszczególni ludzie i grupy? Przy pomocy jakich narzędzi i instytucji konkretne słowa i symbole trafiają do obiegu publicznego, jak są rozpowszechniane, jakie ich użycia są prawnie dozwolone i jak prawo to jest egzekwowane? Czy w Polsce A.D. 2019 można abstrahować od pytania o to, kto dysponuje jakim potencjałem przemocy?
Za liberalną wizją lewicy i prawicy jako dwóch równorzędnych sił toczących ze sobą walkę o „sprawy obyczajowe”, słowa i symbole czai się silny lęk przed konfrontacją z rzeczywistością. I dlatego również wyrażenie „wojna kulturowa” warto otoczyć żelaznym uściskiem cudzysłowu: ono również pozwala oddzielić „nas” (analitycznych, racjonalnych, empirycznych, rozsądnych) od „onych” (emocjonalnych, stadnych, radykalnych). Działa trochę jak logo Lonely Planet – pozwala wierzyć, że na własną rękę eksploruje się świat, gdy w istocie podąża się dobrze wydeptanym szlakiem.
Tekst powstał we współpracy z Nagrodą Literacką Gdynia.